Jadę całą noc. W Sajgonie pod jakimś hotelem, kierowcy żegnają mnie i razem z plecakiem wraca do mnie magiczny list.
Sajgon - Ho He Mingh - to obecna nazwa największego miasta z widocznymi śladami po francuskim protektorze. Ja zwróciłam szczególną uwagę na katedrę na wzór Notre Damme w Paryżu. Zbudowana została przez Francuzów z materiałów dowiezionych z Francji. Sajgon - wiele starej francuskiej architektury. Jednak w tym siedmiomilionowym mieście, zauważamy przede wszystkim zaśmiecenie, zaduch i ogólny chaos. Szczególnie w dzielnicach handlowych. Zbliża się noc - nawet nie usiłuję się posługiwać się moim listem polecającym. "Busostopem" jadę na lotnisko. Znajduję zaciszne miejsce między donicami zieleni. Owijam się w śpiwór i śpię. Lotnisko nowoczesne, olbrzymie, pełne służb porządkowych. Wiem, że jestem tu nielegalnie, że nie posiadam biletu lotniczego. Jednak spokojnie śpię do rana. Zbliża się finisz mojej podróży po Wietnamie - 30 października kończy ważność wietnamska wiza. Wpływu emerytury na moje konto mogę się spodziewać około 15 - tego listopada.
Mam plan - jest on kołem ratunkowym w mojej skomplikowanej sytuacji. Sytuacji, w której niewiele może pomóc polecający list. Autobus jadący do dzielnicy ambasad jest ostatnm miejscem, gdzie uzyskuję wolny przejazd po okazaniu magicznego pisma. Już w tej chwili sfatygowanego rekwizytu - dokumentu zredagowanego przez człowieka z dużym autorytetem. Jego prośba była wykonywana bez zastrzeżeń. W ambasadzie przedstawiam konsulowi moją sytuację i plan działania Kończy się moja wietnamska wiza, a ja nie mam pieniędzy żeby opuścić Wietnam. Proszę konsula o możliwość połączenia telefonicznego z menedżerem towarzyszącym pracy nad filmem dokumentalnym o moich podróżach. Film był realizowany przez program I TVP. Połączenie z Warszawą następuje szybko. Proszę pracownika telewizji o pożyczenie mi 400 dolarów i przesłanie ich na konto bankowe ambasady. Jest zgoda osoby pożyczającej mi pieniądze. Załatwianie formalności w konsulacie zajęło sporo czasu. Konsulat proponuje mi odwiedzić odpowiedni urząd wietnamski o przedłużenie wizy. Z podanym adresem błądzę po Hanoi kilka godziny. Przy okazji poznaję ciekawe obiekty, a przede wszystkim tętniące życiem miasto. W moich podróżach zwiedzanie opiera się na przypadku. Ograniczone finanse emeryta eliminują wszelkie płatne atrakcje.
Późnym popołudniem trafiam wreszcie do pięknego, zabytkowego urzędu, w którym będę próbowała przedłużyć wizę. Biuro znajduje się na piętrze krużganku. Przejścia ocienione są daszkami, ale i piękne wielopienne drzewo rozpościera rozłożyste gałęzie. Jednym słowem przytulnie. Niestety urząd pracował do godziny 17 -tej. Jest już 17:30. Jestem bardzo zmęczona. Zdejmuję plecak. Otwarte drzwi łazienki i toalety. Po całym dniu wędrówki po rozgrzanych ulicach korzystam z jednego i drugiego przybytku. Umyta sporządzam sobie gorący posiłek. Nie muszę grzać wody - tę czerpię z łazienki. Rozkładam śpiwór na marmurowej podłodze krużganku i siebie na śpiworze. Poza ptakami nic nie zakłóca nocnej ciszy. Kiedy usłyszałam zbliżające się kroki, już siedziałam, była godzina siódma. To sprzątające kobiety - pozdrowiłam je po wietnamsku - sin ciau i podziękowałam. Kobiety ze swoimi szczotkami i wiadrami stały jak wryte. Ledwo odszepnęły na pozdrowienie. Był to pierwszy mój nocleg w ministerstwie bezpieczeństwa narodowego Wietnamu. Chociaż byłam pierwszą interesantką do biura, to wizy mi nie przedłużono. Musiałabym zapłacić 35 dolarów, a ja ich nie miałam. Konsulat upewniony, że będą pieniądze - zakupił bilet lotu do Warszawy. Najtańszy i na najbliższy termin.
Marzenę poznałam przed wejściem do ambasady. To Polka prowadząca w Hanoi szkołę Yogi. Dla ludzi biznesu zagranicznego. Robiący interesy cudzoziemcy ratują swoją skołowaną psychikę ćwiczeniami jogi. Od chwili poznania pani Marzeny, jestem gościem w jej domu. Przedłuża się termin odlotu - na trasie lotu do Ameryki samolot miał awarię. Okazało się niegroźną. Poddano przeglądowi technicznemu wszystkie maszyny.
9 listopad - za 40 minut odlot samolotu. Ale służba lotniska zatrzymuje mnie. Brak aktualnej wizy. Dzięki błyskawicznej akcji ludzi dobrej woli jestem w polskim samolocie. Wracaliśmy tym samym samolotem, ale poznaliśmy się dopiero na warszawskim dworcu. Maja i Robert “Raper”. Zostaliśmy przyjaciółmi. Młodzi odwiedzają mnie i omawiamy plany przyszłych wypraw. Tyle przygód, tyle atrakcji - chcianych, a nieraz niekoniecznie. A jednak opuszczając każdy kraj zostawiam obszary nietknięte moją stopą.
Wietnam pod każdym względem należy do egzotycznych krajów - stwierdziłam na podstawie tego co widziałam. Jest jeszcze Wietnam, którego niestety, ze względów na brak pieniędzy i aktualnej wizy - oglądać nie mogłam.
Góry Anamskie
Wiedza o Górach Anamskich dotarła do mnie pod koniec mojej podróży. Wspomniany łańcuch ciągnie się wzdłuż Wietnamu. Mało dostępne góry zamieszkują pierwotne plemiona. Odizolowani od świata cywilizowanego ludzie są samowystarczalni. Zajmują się wypasem owiec, kóz, rolnictwem. Żadna państwowa zorganizowana komunikacja nie dociera do zamieszkałych w górach plemion. Jedynie wynajęty za wysoką opłatą, samochód terenowy jest w stanie dotrzeć do górskich wiosek. Rząd Wietnamu stara się jak najbardziej chronić tę egzotykę. Przeciętny turysta zwiedzający kraje Dalekiego Wschodu jest zaskoczony kulturą, zwyczajami, temperamentem mieszkańców.
Polecam przeczytanie książki Adama Jelonka “Wietnamczycy, systemy wartości - stereotypy Zachodu”.
Na koniec ciekawostka. Wietnam do walki z okupantem używał słoni. Po wojnie jeden z bohaterów trafił do ogrodu zoologicznego w Polsce. Nazywał się Partyzant.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz