Autostopem w nieznane
Wyruszam
Jak daleko sięgam pamięcią w dzieciństwo, zawsze
widzę siebie, wędrującą samą, a wcześniej z matką. Podobne wspomnienia mają
moje dzieci, z którymi przemierzaliśmy polskie szlaki i sąsiednie kraje. Każde
z nas wybrało inny sposób oglądania
świata. Przemysław zwiedza dalekie lądy i morza, bo pływa. Córka Dorota – bada
życie na ziemi – jest biologiem. Penetracje męża – to utrwalenie obrazu, tego
co piękne, co stworzył człowiek lub natura.
Moim pragnieniem jest poznanie ludzi pod wszystkimi
szerokościami geograficznymi, ich zwyczajów i tradycji, jak mieszkają i żyją.
Przy wiosennych pracach w ogrodzie rodził się plan podróży. Zakreśliłam na
mapie trasę podróży. Były to kraje, których dotąd nie miałam okazji poznać.
Moje możliwości finansowe są żadne, z małej emerytury nie mogę uszczknąć ani
grosza. Wiedziałam, że w świecie wieloletnią tradycję mają podróże autostopem.
Przyjęła taką formę przemieszczania się. Konieczna była jednak minimalna suma
pieniędzy na hotele i promy, którymi musiałam w kilku miejscach przepłynąć
Bałtyk. Od kilku lat tworzę kompozycje malarsko – roślinne w formie kart
okolicznościowych. Traktowałam je dotąd raczej jako upominki. Dlaczego nie
miałabym mojej twórczości wykorzystać tam, gdzie tego typu praca jest ceniona?
Podejmowałam ryzyko, ale wierzyła, że moją twórczość zamienię na walutę. W
Polsce wykupiłam „Kartę Międzynarodowych
Schronisk Młodzieżowych” = są to najtańsze hotele międzynarodowe. Na moją
prośbę ambasady Polski, Finlandii i Szwecji przysłały mapy rozmieszczenia
interesujących mnie hoteli. Dalsze sprawy organizacyjne to zgromadzenie
słowników i rozmówek, wiadomości geograficznych i historycznych.
Wiosna – czas siania i sadzenia w ogrodzie. Musze
to wykonać żeby zimą były owoce i warzywa. Lato – wakacje moich dzieci i
wnuków, jedyna okazja bycia z nimi. Na moje pasje pozostaje czas jesieni.
Z Przejęsławia wyruszyłam autostopem 29 sierpnia
obciążona kilkunastokilogramowym plecakiem (ciepła odzież, 4 kg płatków
owsianych, mleko w proszku, śpiwór, no i kilka kilogramów moich kompozycji).
Bez problemów zdążałam autostradą na Wrocław, następnie Kalisz, Łowicz,
Warszawę, Olsztyn. Był to pierwszy, ale jedyny tak długi etap. W miejscu gdzie
zaplanowałam nocleg byłam o pierwszej w nocy. Czas i łatwość pokonania drogi
utwierdziły mnie w przekonaniu, że wybór spsobu podróżowania był trafny.
Ciekawość i zainteresowanie przedsięwzięciem kobiety w moim wieku –
sześćdziesięciu lat, szybko przeradzały się w sympatię i entuzjazm kierowców.
Niejednokrotnie zmieniali trasy, nadkładali drogi, podrzucali mnie do miejsc,
skąd łatwiej było „łapać” następne pojazdy. Ludzie odczuwają ogromną potrzebę
czynienia dobra bez przymusu, z własnej woli.
Obwód kaliningradzki
Rano wyruszyłam w kierunku granicy w Bezledach. Przekroczyłam ją w
towarzystwie polsko-rosyjskim. Jechaliśmy do Kaliningradu – kiedyś Królewca.
Kierowca i jego towarzysz byli zmęczeni i głodni; miałam możliwość zrobienia
też czegoś dobrego – dałam im moje kanapki, przygotowane przez przyjaciółkę w
Olsztynie. Wysiadając z samochodu przypomniałam sobie już na tyle język, że
dziękowałam i żegnałam się po rosyjsku.
Znalazłam się w centrum Królewca. Było południe.
Musiałam wyjść z miasta na autostradę do Kłajpedy na Litwie. Idąc miałam okazję
oglądać architekturę, górujące nad miastem wieże katedry i starych kościołów.
Dobrze utrzymane zabytki – między nimi historyczna twierdza. Miasto czyste,
dużo zieleni, ludzie sympatyczni. Byłam tak pochłonięta tym co widzę, tempem
podróży, nie czułam głodu, zapomniałam, że gdzieś muszę spać. Jechałam w
kierunku Niemna. W pamięci szukałam literackich opisów i przykładałam do tego
co mnie otaczało.
Jadę samochodem osobowym z parą Rosjan i usiłuję
rozmawiać w ich języku.
Po pogodnym dniu zapadał zmrok. W plecaku miałam
śpiwór,; przez moment wyobrażałam sobie mój nocleg na plaży nad Bałtykiem. Las,
woda i cisza. Nie zdążyłam zdradzić moich planów, kiedy Irina i Gennadi
zaprosili mnie do swego domu. Po kolacji długo siedzieliśmy. Tyle było do
powiedzenia o rodzinie, o przemianach jakie zaszły lub zachodzą u nich i u nas.
Pokazywali fotografie z wycieczek na południe Rosji, na Krym, do Gruzji. Teraz
jest im ciężko, ale słowiańskiej gościnności mają w nadmiarze.
Rano w słońcu oglądam morze.
Pierwszy i ostatni raz w tej podróży pływam, chociaż do jej końca
będę miała Bałtyk w zasięgu wzroku. Zbieramy z Iriną bursztyny. Plaża piękna,
morze czyste. Natura sama rządzi swoimi prawami, nie widać interwencji
człowieka.
Spieszno mi. Dzisiaj planuję przeskoczyć Litwę.
Żegnamy się serdecznie. Na pamiątkę dostaję bursztyny, ja daję moje kompozycje
Litwa
Rosyjsko-litewska autostrada biegnie wśród lasów.
Zza drzew widać morze, jego szum
towarzyszy mojemu marszowi. Idę długo, bo samochodów bardzo mało. Oddycham
czystym, morskim powietrzem. Spotykam staruszka kopiącego dołek dla zabitego
psa. Człowiek płakał po swoim przyjacielu, i mnie ogarnęło wzruszenie.
Jestem już nad Niemnem. Proszę kierowcę żeby się
zatrzymał. Zdejmuję trampki, zanurzam stopy w wodzie rzeki. Jedziemy wolno
długim mostem. Nad wodą wędkarze. Na wodzie rybacy z sieciami, a Niemen płynie
leniwie, spokojnie.
Granica rosyjsko- litewska. Do Kłajpedy wiezie mnie
Polak z Litwy. Dlaczego trafiłam na Polaka? Może to sprawił biało-czerwony
proporczyk, którym akcentuję w całej podróży moją przynależność narodową.
Rozmowa toczy się wartko i szczerze wynika z niej, że Polacy na Litwie czują
się krzywdzeni. Jest mi smutno i żegnając się, życzę wszystkim Polakom lepszego
losu .Granicę przekraczamy, a właściwie
przejeżdżamy siedząc w samochodzie. Podajemy paszporty – wracają do nas
ostemplowane.
Zabudowania graniczne skromne, ale uporządkowane i
solidne, rozmieszczone na dużej przestrzeni. Nie wiem kto celnik a kto wopista,
wszyscy uprzejmi, tak – Rosjanie jak i
Litwini. Między przejściami granicznymi jest sklep. Mój kierowca kupuje kilka
butelek drogiego alkoholu i upycha pod siedzeniem w samochodzie, mówi – śmiejąc
się – jeszcze ciągle w Rosji taniej. Z autostrady wjeżdżamy do portu. Na
pierwszy rzut oka widać banalne plastykowe urządzenia kawiarniano –
restauracyjne, z dominującą reklamą „Coca-Coli:. Przenoszę wzrok na stare mury
spichrzy i krzyżacki zamek z XIII wieku. Ten fragment Kłajpedy leży nad wodami,
a jest tu ich wiele – ujście rzeki Dange, kanał łączący ujście Niemna z portem,
no i morze. Miasto wabi turystę wieloma atrakcjami.
Ja spieszę dalej. Kierunek Łotwa. Do głównego
traktu płynę pierwszym w mojej podróży promem. Ta atrakcja turystyczna jest
bezpłatna. Ciągnie mnie do Wilna – tam 59 lat wstecz rozegrała się tragedia
mojej rodziny. Jednak jeszcze nie teraz, nie pora na Wilno. Moje plany
turystyczne na dzisiaj to Finlandia. Błyskawicznie pokonuję odległość między
Kłajpedą, a granicą litewsko-łotewską. Jadę „tirem”. Z wysokości szoferki widzę
szerokie, piaszczyste plaże Bałtyku Mijamy wymarłe ośrodki dawnych wczasów
pracowniczych. Na płaskich wybrzeżach wśród sosnowych lasów setki mniejszych i
większych domków, place zabaw, obiekty sportowe – od lat już nikomu nie służą.
Po stronie prawej gęste, przepastne bory litewskie. Pogoda ciągle dopisuje.
Grzyby tu również obrodziły, jednak nikt ich nie sprzedaje na poboczach dróg.
Zatrzymujemy się Kierowca sprawdza sprawność samochodu, przy okazji kupuje
tanie ryby. Ja tymczasem bawię się na wietrze moim proporczykiem. Z lasu wychodzi grupa kobiet. Widzę, że jedna z
nich zawraca, zrywa z poszycia duży liść, na który wysypuje garście czerwonych
borówek i podaje mi. Biorę. Dziękuję – ale nie rozumiem, co do mnie mówią.
Borówki przypomniały, że jestem głodna.
Zbliża się południe. Jedziemy bardzo szybko. Droga
doskonała i właściwie pusta. Zwalniamy nieco przy znakach „Uwaga zwierzęta leśne”. Jestem już po
obiedzie – borówki plus płatki z kukurydzy – wyśmienite danie. Przytroczony do
plecaka kubek jest miarą mojego jednego posiłku.
Łotwa
Żegnam kierowcę, z którym przefrunęłam Litwę.
Rośnie ilość pieczątek w moim paszporcie. O tej porze jestem jedyną osobą
przekraczającą pieszo granicę. Za zaporą graniczną przechodzę na prawą stronę
drogi. Patrzę na słońce. Nie mam zegarka, jest około godziny czternastej.
Rozkładam mapę. Powinnam zboczyć od morza i jechać na Rygę, ale Bałtyk jak
magnes ciągnie widokiem i zapachem. Nocleg mogę planować tylko w plenerze.
Chwila zastanowienia – wytyczam trasę przez Liepaje wzdłuż wybrzeża. Zaciskam
rozluźnione sznurowadła u trampek, ujmuję w dłoń proporczyk, usiłuję podnieść z
ziemi plecak. Idzie to opornie i nagle czuję, że plecak jest już na wysokości
moich ramion. Zza moich pleców ukazuje się mężczyzna i czystą polszczyzną pyta,
czy jestem Polką, skąd się tutaj wzięłam, gdzie jadę? Ten człowiek okazywał
taką radość ze spotkania, że i mnie ona udzieliła się . Pan Tomasz – to
Szczecinianin. Stał właśnie z zięciem Łotyszem obok samochodu, przyglądali się
moim zmaganiom z mapą i plecakiem, ale dopiero widok proporczyka ośmielił ich.
Jakiż to tajemniczy czarodziej w jednej chwili moje plany przeistacza w realizujące
się czyny? Panowie właśnie jadą do Liepai. Tam mieszka poznany przed chwilą
Łotysz ze swoją żoną Polką. Zaproszenie do ich domu przyjmuję ochoczo. Telefon
z samochodu uprzedza rodzinę o wizycie gościa – polskiej turystki. Rozmowa jest
ciekawa, tym bardziej, że możemy ją prowadzić po polsku. Pan Tomasz wprowadza
mnie w zawiłe arkana najnowszej historii Bałtów. Moja uwaga skupia się na
mijanych obrazach. W wody Bałtyku schodzą szerokie, piaszczyste plaże i co mnie
bardzo zaskakuje – ni e widzę tak pieczołowicie chronionych u nas wydm. Prawie
przy każdej nadmorskiej osadzie stoją w dużej ilości łodzie rybackie. Teraz
kiedy wiele rodzin podobnie jak u nas pogrążonych jest w kryzysie ekonomicznym
– ryby stał się ich podstawowym pożywieniem.
Zatrzymujemy się przed willą. Murowany, bez
udziwnień, ale estetyczny dom piętrowy. Podobne stoją wzdłuż ulicy. To jest
przedmieście Liepai. W dali białe kompleksy zabudowań o ciekawej architekturze.
Pan Tomasz ze smutkiem stwierdza – „Tak, to był
jeden z najpiękniejszych kurortów nadmorskich”. Zostaję wprowadzona do wnętrza
domu, gdzie witają mnie panie – żona Łotysza i żona Polaka – pana Tomasza.
Jadąc luksusowym samochodem mogłam przypuszczać, że mam do czynienia z
zamożnymi ludźmi, ale to co zobaczyłam zaskoczyło mnie. Kuchnio-jadalnia o
wymiarach pięćdziesięciu metrów kwadratowych z marmurową, białą posadzką, z
chromowo-białymi kuchennymi urządzeniami technicznymi, umieszczonymi wzdłuż
całej ściany – przypomina bardziej laboratorium, niż miejsce przyrządzania
posiłków. Sterylną, nieco zimną atmosferę nowoczesnego wnętrza ożywia duży,
biały, owalny stół ze szklanym blatem i porcelanowy klosz pełen kolorowych
owoców. Świetna, martwa natura: kiście winogron, gruszki, banany, kiwi, granaty.
Pierwszy raz moje oczy oglądają ten owoc, a usta smakują. Doskonale
współgrająca swoim wyglądem młoda gospodyni wnętrza, podała nam lekki posiłek z
owocami i ciastem na deser. Matka naszej uroczej Polki panicznie boi się
podróży. Byłam wszystkiego ciekawa, ale czas naglił, a zbytnia dociekliwość nie
na miejscu. Obdarowałam miłych gospodarzy moimi kompozycjami. Zaproszono mnie
do wspólnego zdjęcia w ogrodzie. Tu jeszcze jedno zaskoczenie. Sześcioletnia
córeczka bawiła się żywymi rakami, pływającymi w baseniku. Dziecko bez obawy
ujmowało skorupiaki w rączki.
Pożegnanie. Panowie odwożą mnie na autostradę w
kierunku Rygi, życzą ciekawej i szczęśliwej wyprawy.Droga biegnie po równinie.
Ostrym klinem przebija widnokrąg. Słońce chyli się ku zachodowi. Idę już około
czterdziestu minut. Otacza mnie cisza. Nic nie jedzie – ciągle idę. Z lewej
strony roztacza się niebywałej urody krajobraz. Gubiące się na krańcach nieboskłonu
rozlewiska wodne, pokryte wyspami. Wyspy w zależności odk koloru traw, kwiatów
i oświetlenia przez zachodzące Słońce – mają różne barwy. Prawie bezszelestnie
z wyspy na wyspę przefruwają ptaki. Z odległości nie odróżniam gatunków, a na
pewno jest ich wiele, wskazuje na to sposób latania i ich wielkość.
Schodzę z drogi, staram się podejść bliżej. Teraz
widzę gromady nurkującego ptactwa. Spłoszyłam czarnego bociana, ale nie mniej
od niego ja byłam przestraszona. Spojrzałam na drogę, właśnie oddalał się
jedyny dotąd jadący samochód. Jak trudno oderwać wzrok od wspaniałego
widowiska.
Ociągając się, wracam do rzeczywistości. Słońce już
zaszło. Szybko zapada zmrok. Pomimo, że ogarnia mnie lęk przed jazdą nocą,
zachowuję się jak hazardzistka. Jestem gotowa ryzykować. Gdyby w przeciągu
dziesięciu minut znalazł się kierowca chętny do zabrania mnie, jeszcze jst na
tyle widno, że moglibyśmy się wzajemnie zlustrować. W ciągu całej mojej
podróży, patrząc w twarze napotkanych ludzi, nabieram do nich zaufania i nie zawodzę
się. Zależy mi też na tym, żeby kierowca wiedział dokładnie, że będzie wiózł
starą kobietę. Ciągle idę. Autostrada pusta. Jest ciemno. Otaczające mnie
mokradła nie zachęcają do noclegu. W mroku bieleje jakiś dom, obeszłam go
wokoło – pusty. Następny podobnie. Słyszę odległe szczekanie psa. Zaniepokojeni
ujadaniem mieszkańcy oddalonego domku wychodzą na moje spotkanie. Przedstawiam
się. Rozmawiam po niemiecku. Gospodarze znają język angielski i rosyjski. Jest
jednak dobra wola porozumienia się obu stron. Dyrektor szkoły specjalnej
mieszka ze swoją rodziną w biednym, małym i prymitywnym domku. Mieszka w nim
też jedna z nauczycielek. Mieszkańcy czerpią wodę ze studni znajdującej się na
zewnątrz zabudowy. Po krótkiej naradzie zdecydowali, że pusty o tej porze roku
internat jest odpowiednim miejscem na mój nocleg. Po kilkunastu minutach
rozmowy zyskuję ich tak duże zaufanie, że dostaję klucz do budynku. Puste białe
domy – o których wspomniałam wcześniej – to świeżo wyremontowane: szkoła i
internat.
Wchodzę do pachnących farbą pomieszczeń. Działają
natryski i centralne ogrzewanie. Zapewne przebywający tu uczniowie będą mieli
warunki bardziej komfortowe inż. Ich dyrektor i nauczyciele. Ładuję się w
śpiwór i błogo zasypiam na pachnących sosną deskach podłogi jednego z pokoi.
Rano oddaję klucz. Dziękując – wręczam moje mini-dziełka Wywołuję
zainteresowanie nimi. Nauczycielka tłumaczy – jeśli pozwolę to ona na zajęciach
plastycznych będzie z dziećmi robiła podobne kompozycje. Zgadzam się i życzę
powodzenia.
Szybko łapię „okazję”. Kierowca ciężarówki odradza
wjazd do Rygi. Tłumaczy, że trudno będzie wyjechać z miasta. Przyznaję mu rację
i mam zamiar ominąć stolicę. Około osiemdziesięciu kilometrów przed Rygą
przesiadam się na samochód łotewskiej firmy turystycznej. Sytuacja nieco
groteskowa. Samochód służy do obwożenia bogatych, pojedynczych turystów.
Nie wiem, co powodowało moimi obecnymi
przewoźnikami, że zabrali mnie. Że nie zarobią grosza widać na pierwszy rzut
oka, a mimo to jestem od początku do końca podróży traktowana jak normalny klient
– turysta. Samochód posiada pięć miejsc, plus kierowca i przewodnik. Jestem
jedynym pasażerem. Ruszamy. Siedzą w pobliżu okna, bo widoki ciekawe, pomimo,
że morze jest daleko za nami. Widząc moje zainteresowanie załoga automatycznie
usuwa dach w samochodzie. Siedzenie dla pasażerów umieszczone jest nisko. Taka
budowa chroni przed impetem powietrza. W jednej osobie szefowa instytucji i
przewodniczka objaśnia w języku niemieckim mijane obiekty. Szczegóły i
zbliżenia widzę przed sobą na ekranie aparatu wideo. Słaba znajomość języka
uniemożliwia mi jednoczesne oglądanie obrazu na ekranie i rozumienie tego, co
mówi przewodniczka. Pierwszy raz w tej podróży tak boleśnie odczuwam słabą
znajomość języka niemieckiego.
Mijamy rzekę Windawę. Na obrazie obszary bagienno –
moczarowe z ogromnym bogactwem fauny i flory charakterystycznej dla mokradeł.
Okazuje się, żę jestem również nieporadna technicznie. Mam polecenie –
poczęstować się kawą ze specjalnego urządzenia. Długo manipuluję przyciskami,
po dobrej chwili udaje się napełnić kubek z jednoczesnym wysunięciem
magnetycznego pulputu. Samochód zatrzymuje się w pobliżu luksusowego hotelu,
kilkanaście kilometrów przed Rygą. Moimi zmiennikami będą zachodni turyście
chętni do zwiedzania stolicy Łotwy.
Czekając na następny pojazd zmieniam plany. Jest
wczesne przedpołudnie. Postanawiam jednak zobaczyć Rygę. Prawdopodobnie już nie
będzie takiej okazji. „Jadę do Rygi” – pierwszy raz nie odnosi się do złego
samopoczucia. Jadę do Rygi – jestem szczęśliwa. Dostawczy samochód zostawia
mnie w centrum miasta. Z każdego wzniesienia widać morze Ryga to port, jest tu
również różnoraki przemysł. Nad miastem górują wieże kościołów. Nie zwiedzam
wnętrz. Ograniczona czasem staram się wyłapać atmosferę miasta. Zapach soli i
ryb. Dużo zieleni. Pieszo idę do trasy na Tallin. Drogi przedmieść i deptaki
dla pieszych, brukowane „kocimi łbami”. Kierowcę wyjeżdżającego z jednej z
takich uliczek, pytam o drogę. Gestem pokazuje, żebym wsiadła. Jedziemy w
milczeniu, trwa to kilkadziesiąt minut. Widzę zbliżającą się zabudowę
nowoczesnej infrastruktury
komunikacyjnej. Ronda, wiadukty dwupoziomowe, skrzyżowania autostrad.
Stajemy. Kierowca wysiada – wskazuje drogę na Tallin. Dziękuję mu uśmiechem, on
podobnym odpowiada i zawraca do miasta. Mija pół dnia, a mniej już dzisiaj
spotkało tyle dobrego. Ileż spontanicznej sympatii gromadzę w mojej pamięci.
Właśnie o takich sytuacjach marzyłam, po to wyruszyłam w tę trudną, ale ciekawą
podróż, żeby zaprzeczyć często powtarzanej opinii, że „człowiek człowiekowi
wilkiem”.
Przede mną trasa około czterystu kilometrów. Mkną
setki pojazdów. Prawie natychmiast jeden z nich zatrzymuje się. Rosjanin. Wcale
nie zdziwiony moją eskapadą. Opowiada o dziadku, który przejechał autostopem
cały Związek Radziecki – z północy na południe. Sytuacja dziadka były o tyle
łatwiejsza, że podróżował po własnym kraju.
I znów jadę obok morza, nad
Zatoką Ryską. Jak poprzedniego popołudnia obserwuję tonące w morzu słońce.
Żegnam kierowcę Rosjanina. Witam Ormianina – kierowcę małego samochodu dostawczego.
Zawierucha rozpadu Państwa Sowieckiego rzuciła mojego obecnego rozmówcę do
Polski, Niemiec, a teraz do Estonii. Polska okazała się gościnna, a Polacy dali
chleb i schronienie. Rozmawialiśmy po polsku, rosyjsku i niemiecku. Zapadający
zmrok nie martwił mnie.
Jazda przedłużała się. Ormianin wioząc mnie,
jednocześnie pracował – rozwoził druki. Kiedy wreszcie dobrnęliśmy do portu,
ostatni dzisiaj prom do Helsinek już odpłynął. No tak, teraz poniosę
konsekwencje mojej wyprawy. Wypada do rana spacerować. Zgodnie z poleceniem
Ormianina o imieniu Lambrian zostaję w poczekalni promowej, czynnej do godziny
dwudziestej. Mam czekać. Jestem przygotowana na pozostawienie mnie własnemu
losowi. Dlaczego ten młody człowiek miał martwić się, że Jakiejś Polce odpłynął
ostatni prom? Wcale się nie nudziłam. Siedziałam w wygodnym fotelu, przy małym
klubowym stoliku i na bieżąco robiłam notatki w moim dzienniku podróży. W tym
czasie młoda Rosjanka specjalnym „kombajnem” czyściła posadzkę. Prowadziła to
urządzenie bez wysiłku, w tę i z powrotem, a bieżąca woda nawilżała jedną
szczotkę, która myła, druga szczotka czyściła na sucho.
Po ukończeniu czynności odłączyła węże –
przypływowy i odpływowy. Po pracy kobieta zrobiła dwie herbaty, usiadła przy
moim stoliku. Rozmawiałyśmy. Od wielu lat przebywam na wsi. Warunki życia i
wyposażenie mieszkania są prymitywne. Nie mam okazji oglądać czy stykać się z
nowinkami technicznymi, dlatego z takim zainteresowaniem obserwuję ten
„kombajn” do sprzątania.
Dochodziła dwudziesta. W szklanych, automatycznych
drzwiach poczekalni ujrzałam Lambriana. A jednak słowa dotrzymał. Zawiózł mnie do hotelu, w którym jego
instytucja miała służbowe pokoje. Zlecił obsłudze dostarczenie rozkładu rejsów
promowych wraz z cenami. Mojemu dobroczyńcy ofiarowałam kilka dziełek –
kompozycji.
Wybrałam późniejszy rejs. Wypoczęta – wstałam
bardzo wcześnie. Szłam do portu pieszo, zwiedzając miasto. Mijałam dzielnicę
zabudowaną piętrowymi i parterowymi, drewnianymi domkami. Ta drewniana architektura
w niczym nie przypomina naszych góralskich zdobionych domów. Budynki są skromne
i wszystkie malowane. Z jednych, w
szarych liszajach odpada farba, inne odnowione. Przeważnie białe. Kamieniste
ulice i takież same chodniki. Górna część Tallina to zabytki – cerkwie,
kościoły i zamki. Dolna to nowoczesne dzielnice handlowe, przechodzące w
szerokie promenady nadmorskie.
Finlandia
Mój wiek i legitymacja emerycka dają możliwość
zakupu biletu ulgowego na rejs promowy – koszt około dwunastu dolarów.
Po wejściu po trapie na pokład promu „Talung
Express” stewardesa przejęła mój plecak umieszczając go w specjalnym luku.
Zajmuję miejsce nad dolnym pokładem określając umownie na piętrze – drugim
poziome. Jest jeszcze trzeci. Wybrałam wygodny fotel od prawej burty. Z portu
wypływamy bardzo wolno, prawie nieodczuwalnie. Pogoda słoneczna. Silny wiatr
pieni morze. Uciekają zabudowania portu. Chcę ogarnąć wzrokiem ląd, który przed
chwilą opuściłam. Muszę dotrzeć do bulajów na rufie promu. Wstałam z fotela,
ale jeszcze szybciej zostałam ponownie wciśnięta w siedzenie. Nie rezygnuję.
Wspieram się oburącz na oparciach foteli. Osiągam upragnione okno. Widzę dwa
plany zabudowy Tallina: tuż u wybrzeży nowoczesna, jasna architektura portu, w
tle strzeliste wieże i kopuły świątyń. Biegam od prawej burty do lewej, z
dolnego pokładu na górę. Chcę zobaczyć i odczuć wzburzone morze. To pierwsza moja
pełnomorska podróż. Współpasażerowie zajęci używaniem sztormowych torebek,
prawdopodobnie nie zwracają uwagi na moje szaleńcze gonitwy. Czuję się
świetnie. Popijając w toalecie wodę z kranu widzę w lustrze promienną twarz w
aureoli włosów – to ja. To samo morze, a krajobraz zmienia się. Z prawej burty
skaliste wyspy z karłowatą brzozą. Po lewej wynurzają się i giną w falach
granitowe kły tworzące z niewielkimi latarenkami morskimi szpaler prowadzący do
portu w Helsinkach. Dobiega końca trzecia godzina rejsu. Prom zwalnia. Zjawia
się holownik. Odbieranie bagaży ze składni odbywa się sprawnie – tak sprawnie i
szybko, że w moim plecaku pęka plastikowe klamra. Zarzucam „ruksak” (plecak) i dźwigam go na
jednym pasku. Unoszona przez tłum przebywam pomost łączący statek z lądem.
Jestem na ziemi fińskiej. Spieszę na dworzec promowy. Rozglądam się za czymś –
koszem na śmieci, ławką, czy stopniem
schodów, gdzie mogłabym ustawić i naprawić plecak. O, jest wreszcie – jakiś
stół pokryty falistą blachą. Wchodzę do pomieszczenia obok, stawiam swój ciężar
i nagle bagaż ucieka taśmociągiem, a na ekranach widzę metalowe przedmioty w
jego wnętrzu: nóż, łyżkę, kubek i kuchenkę. Wybucham niepohamowanym śmiechem,
wtórują mi znajdujący się w pomieszczeniu celnicy. Jest to komora celna. Tu są
kierowani podróżni podejrzani o przemyty. Moje zdziwienie i zaskoczenie
uciekającym bagażem wywołało niemały „ubaw”. Plecak mam już naprawiony.
Rozbawiona przygodą, gnana ciekawością, nie czuję zmęczenia ani głodu. Pytam o
drogę do centrum Ulice pną się do góry i opadają, falują. Moje ciało także
faluje – efekt przebytej podróży morskiej. Oglądam wszystko: ludzi, budynki, sklepy,
reklamy. Zastanawiam się gdzie mogę zamienić moje kompozycje na walutę. Intuicyjnie
czuję, że to się musi udać. Jest galeria – wchodzę. Zachęcam w języku niemieckim
do zakupu. Pracownicy galerii wołają ludzi z sąsiednich sklepów – wybierają,
przebierają, wymieniają – trwa to długo. Znam wartość wymienną marki fińskiej
na dolary, ale nie znam cen innych towarów. Wybrane dwadzieścia kompozycji
wyceniam na dwieście marek, czyli około dwudziestu dolarów. Następnych
dwadzieścia sztuk sprzedają w kwiaciarni. Sprzedawca wie czego chce, szybko
decyduje się i wybiera prace w odpowiedniej dla siebie kolorystyce. Jestem
bogata, mam około pięciuset marek. Spokojnie zwiedzam miasto.
Trafiam do polecanego mi wcześniej sklepu
–„Valintatalo” z tanią żywnością. Robię pierwsze w mojej podróży zakupy: pięć
bananów, najtańszy chlebek i jogurt. Wybieram z mapy schronisk miejscowość
Hanko, na samym czubku półwyspu – odległą od Helsinek około stu kilometrów. W
pobliże obiektu wiezie mnie młoda kobieta z córeczką. Wymieniamy poczęstunki –
banany na kanapki.
Rozległy ośrodek spod znaku „Hostelling
International” z trzech stron otoczony jest morem. W zapadającym zmroku robi
wrażenie wymarłego. Jedynym słyszalnym odgłosem jest stukot obijających się o
siebie burt zakotwiczonych łodzi. W tym pustym, nocnym krajobrazie daję upust
mojej fantazji. Zmierzam wprost na przystań. Towarzyszą mi dwa księżyce. Jeden
sunie po niebie, drugi tuż obok po wodzie. Już widzę siebie ukołysaną przez
fale, otuloną w śpiwór, śpiącą na dnie łodzi. Ba, gdyby nie przebiegała tędy
droga, może byłoby mi miło tak niezwyczajnie spędzić tę noc. Samochód, w
którego świetle reflektorów szłam przez kilkanaście sekund, zatrzymał się.
Kobiecy głos zabrzmiał po fińsku. Prawdopodobnie interesowało ją dokąd zmierzam
o tej porze. Ja przedstawiłam swoją sytuację po niemiecku – zostałam zrozumiana.
Hotel we wrześniu już zamknięty. Do rozmowy włączył się mężczyzna. Mam wsiąść
do samochodu. Zawiozą mnie do najbliższego hotelu. Konwersacje rozkręcała się.
Rozbudzone dziecko zapytało jakie jest moje imię. Ale oto już hotelik. Odbywa
się tu konferencja. Wszystkie miejsca zajęte. Moi przewodnicy tak dług
załatwiali sprawę z samym „bossem”, aż wstawiono tapczanik do Sali
konferencyjnej. Tak minęła ta pierwsza noc – ja jedna i pięćdziesiąt
konferencyjnych stolików.
Trzy doby, trzy noclegi – każdy w innym miejscu, w
innych warunkach. T Turku zwiedzam galerię. Bardzo różny poziom Sporo polskich
plastyków wystawia tu swoje prace. Ceny obrazów z Polski, choć wyraźnie niższe,
to same prace są często bardzo dobre. Podobnie ma się sprawa z Rosjanami.
Opłata za muzeum jest tak wysoka, że rezygnuję i zadawalam się oglądaniem
architektury zewnętrznej. To średniowieczny zamek obronny. Dzisiaj muzeum
zwiedza młodzież – dowożona autobusami z całego kraju. Określona ilość jest już
we wnętrzu, ale i tu w otaczającym muzeum parku, czekają z nauczycielami na
swoją kolej. Proponuję kupno moich kart – niestety, jak mówią są tylko słabo
opłacanymi nauczycielami.
W Turku ulice biegną od zamku
w dół do morza i wtedy pokonuję je prawie biegiem, gorzej kiedy muszę
wracać w górę. Z otaczającego miasto morza sterczą archipelagi granitowych
skał. Z niedosytem zwiedzania opuszczam Turku.
Mężczyzna, którym jadę zaprasza mnie do swego domu,
po wcześniejszym telefonicznym uzgodnieniu swego planu z żoną. Mieszkają na
wyspie Rymattyla. Jest jeszcze widno. Gospodarze witają gościa wciągnięciem
flagi na maszt. Po lekkim posiłku (pierogi ze słodkim mlekiem), goszczący mnie
uprzedzają sąsiadów, że przyjdą z polską turystką. Jestem ogromnie rada, że
mogę poznać i zwiedzić wiejskie chaty. Jedna izba pełna uroczy przedmiotów z drewna,
samodziałowych chodniczków, rękodzieł codziennego użytku.
Wracamy. Staje się coś niebywałego w tradycji
Finów, a tak bardzo upragnionego w mojej podróży – pada propozycja wspólnej
sauny. Jest to duże wyróżnienie być zaproszonym do rodzinnej sauny. Moją radość
mąci pruderia. Tchórzę i wycofuję się ze wspólnego uczestniczenia, ale proszę o
przygotowanie tej tradycyjnej przyjemności Finów tylko dla mnie – są zdziwieni.
Bez entuzjazmu, ale godzą się. Później, gdy poznałam bliżej ludzi i zwyczaje,
przekonałam się, że wyrządziłam im przykrość. Widziałam jak wspaniale czuli się
wybiegając z temperatury stu stopni (taką temperaturę ma para w saunie) do
morza. Po paru minutach pływania wracali do sauny. To jest ten fascynujący i
naturalny kontakt ludzi z przyrodą.
Rauma, stare portowe miasto. Kiedy wysiadam ze
sfatygowanego forda na kamienisty bruk rynku, mam wrażenie, że uczestniczę w
filmie z początku wieku. W centrum rynku duża żelazna pompa. Obok
ratusz-muzeum. Budynek Rady Miejskiej. Wokół rynku kolorowe drewniane domki.
Właśnie z budynku Rady Miejskiej wyszła grupa weselników. Panna młoda z
druhnami pobiegła do odległego o kilkadziesiąt metrów kościoła złożyć ślubną
wiązankę kwiatów – to naturalny gest osoby jeszcze związanej z religią. Pan
młody i goście są ateistami. Przy dźwiękach orkiestry bawią się uczestnicy
wesela. Jest ciepły sobotni dzień Goście raczą się wodą ze studni, chłodzą
twarze i dłonie. Ja też korzystam ze studni po trudach podróży. Nawiązuje się
rozmowa. Wracają z kościoła dziewczyny. Składam życzenia nowożeńcom, oni mi
życzą pomyślnej podróży. I ja i młodzi zostajemy obsypani ryżem i confetti
na szczęście.
Stosownie do wskazówek informatora pytam o drogę do
schroniska. Młody człowiek wie, ale nie znając języka niemieckiego nie potrafi
wytłumaczyć. Ja rozumiem jedno „come on” idę. Po dziesięciu minutach drogi zdejmuje
mi plecak i zakłada na swoje ramiona. Pokazuje, że musimy iść trzydzieści
minut. Po planowym czasie jesteśmy na miejscu. Przed bramą chłopak oddaje
plecak, kłania się i wraca do miasta.
Dostaję do dyspozycji domek z kuchenką i
elektrycznym ogrzewaniem. Umywalnia i ubikacje są na zewnątrz. Robię pranie. Do
jutra odzież wyschnie na grzejnikach. Po kolacji na którą składają się płatki z
mlekiem, idę nad zatokę. Suną dziesiątki różnych pojazdów wodnych. Rano bez
obciążenia wyruszam zwiedzać miasto. Zabieram kilkadziesiąt kompozycji. Może
sprzedam. Z planu wynika, że mam do zwiedzania cztery muzea i dwie galerie.
Trwa to do południa. Jestem jedyną, lub jedną z niewielu zwiedzających. Oglądam
współczesną sztukę fińską, doskonałe wzornictwo i rzemiosło. Jest niedziela.
Wracając do schroniska na jednym z kawiarnianych tarasów zobaczyłam grupę pań w
moim wieku przy kawie i ciastkach. Podeszłam do jednego ze stolików.
Przestawiłam się w języku niemieckim i rozłożyłam kilkanaście moich dziełek.
Wywołałam spore zamieszanie, bo „ochy” i „achy” przywołały osoby od sąsiednich
stolików. Sprzedałam wiele. Zaproszono mnie na kawę, wino i ciasto. Szczęśliwa
z przypływu gotówki wracam do schroniska. Jem, pakuję się i biegnę na wcześniej
zaplanowaną trasę do Wassy. Jeśli w ciągu piętnastu minut nie złapię „stopu” to
i tak nie będę stała w miejscu. Każdy kilometr drogi jest ciekawy.
W Finlandii ciągle buduje się nowe drogi, tunele,
ale żeby je zbudować najpierw należy drążyć w skale. Obrzeża autostrad są
malownicze - o jeden ciąg galerii abstrakcyjnego malarstwa. Ściany różnobarwnego granitu. Jeśli na taką
ścianę padnie pod odpowiednim kątem promień słońca, to zapala migocące ogniki.
Jednym słowem: kolor, ruch i dźwięk. Woda jest tu wszechobecna. Jeziora, zalewy
i morze. Finowie pieczołowicie pielęgnują swoją przyrodę. Wciąż przybywa nowych
gatunków ptactwa i innych zwierząt.
Im dalej na północ, tym mniej ludzi. Tam, gdzie
rośnie srebrzysty porost – rogatek, można spotkać renifery. Właśnie schodzą z
ośnieżonej północy na południe.
Po godzinnym marszu widzę zabudowania. Drewniane
malutkie domki, w kolorze laki. Przy nich biały helikopter. Podchodzę i pytam
stojących ludzi o numer biegnącej obok
autostrady. Tak nawiązuję znajomość z hodowcami reniferów. Przedstawiam
się. Częstują mnie chlebem, mlekiem i mięsem renifera. Chleb i mleko zjadam ze
smakiem. Mięso jest twarde – zostawiam je. Proponują mi lot helikopterem na
północ. Wracać będą po trzech tygodniach. Jadą przygotować paszę dla reniferów
w Laponii. Rada bym. Lot to nowe atrakcja, ale trzy tygodnie to zbyt długo. W
październiku muszę być w domu. W Polsce. Przed mrozami muszę zebrać jarzyny z
mojego ogrodu. Moi rozmówcy odwożą mnie na bardziej ruchliwe skrzyżowanie dróg.
Natychmiast łapię samochód osobowy. Samochód prowadzi tata jedenastoletniej
Ani. Dzięki biało-czerwonemu
proporczykowi, którym zatrzymuję samochody, rozmawiamy jak starzy znajomi.
Lasse zna język niemiecki. Jest aktorem. Był w Polsce. Teatr w Wasse współpracuje
w wykonawcą lalek teatralnych w Bielsku. Pokazuję im na mapie schronisko, w
którym planuję nocleg. Ania w ciągu kilku godzin jazdy zaprzyjaźniła się ze
mną. Prosi tatę, żebym nocowała w ich domu. Lasse telefonuje do żony.
Opowiadają z Anią o naszym spotkaniu i pytają czy mogę być ich gościem. Mama
zaprasza. Ta rodzina również jest rozdzielona na skutek bezrobocia, którym
dotknięta jest Europa. Żona Lasse’go pracuje w radiu fińskim, w Turku. Lasse
pracuje w teatrze i uczy w szkole. Dzieci jadają obiady w szkole. Tylko w
niedziele wszyscy są razem.
Pieczemy z Anią chleb na jutro. Wygląda to tak: do
pojemnika wsypujemy mąkę z wielu zbóż, wlewamy mleko, dodajemy drożdże i sól.
Pojemnik zostaje podłączony do prądu. Rano jemy pyszny chleb, który sam się
upiekł w nocy.
Na razie jestem sama w domu. Mam sporo czasu. Po
powrocie z pracy Lasse odwiezie mnie na dworzec promowy. Przeglądam bibliotekę.
Ciepło robi się na polskiej duszy, kiedy wśród książek znajduję trylogię
Sienkiewicza i Żeromskiego w przekładzie na język fiński.
Dzisiaj opuszczę Finlandię. Myślała, że zdążę być
jeszcze dalej na północy, więcej zobaczyć. Język fiński jest równie trudny i
odmienny od naszego jak węgierski. Wzajemna życzliwość i ciekawość umożliwia
jednak zrozumienie się. No, od czasu do czasu bywają zabawne nieporozumienia.
Jadąc w fińskim towarzystwie opowiadam, że mam troje dzieci. Pokazuję zdjęcia.
Spotykamy przyjaciół. Znajomi opowiadają o mnie i wskazując moją osobę mówią:
„matka”. Ja dumnie dodaję po niemiecku:
„Ja, ich habe drei Kinder”. Po pewnym czasie dowiaduję się, że „matka”
po fińsku znaczy „turystka”.
Kiedy Finlandię ogarnia noc polarna, a długa zima
nastraja depresyjnie – mieszkańcy Wassy idą do „raju” – gdzie w promieniach
sztucznego słońca dojrzewają pomarańcze, banany, roztacza się zapach kwiatów
tropikalnych. To Tropiclandia.
Żegnaj piękna Finlandio!
Szwecja
Rejs do Szwecji trwa kilka godzin. Morze jest
spokojne. W salonie promowym odbywają się tańce. Stali bywalcy promowych wypraw
byli przygotowani – smokingi i wieczorowe toalety pań. W stoisku z pamiątkami
sprzedają dziesięć kompozycji, po dziesięć koron każda. Już mam pieniądze na
nowy ląd – Szwecję.
Do Umea przybijamy w nocy. Nasz prom jest ostatni.
Teraz port będzie już zamknięty. Wychodzę w noc, nie tylko czarną, ale i mokrą.
Pierwsza ulewa w mojej podróży. Plecak i siebie okrywam peleryną. Idę w
kierunku oddalonych świateł. Kończą się portowe zabudowania. Kończy się droga.
Wokoło pusto. Na odległym o kilkadziesiąt metrów placu zakręca samochód
dostawczy. Biegnę do niego i macham ręką. Zobaczy, czy nie? Zobaczył!
Podjechał. Pytam, gdzie droga do miasta. Pokazuję legitymację Schronisk
Młodzieżowych. Proszę o informacje, gdzie jest hotel tego typu. Obok kierowcy
siedzi jego kilkunastoletni syn. Biorą mnie do samochodu. Jest godzina
jedenasta w nocy. Jedziemy do domu kierowcy. Córka ucząca się języka
niemieckiego tłumaczy ojcu o co chodzi. Dzwonimy do informacji. Podają adres
mojego schroniska w Umea. W międzyczasie żona kierowcy przygotowała kolację,
gorącą herbatę. Rewanżuję się moimi kompozycjami. Jedziemy do odległego o
dwadzieścia kilometrów hotelu. Mojego hotelu. I znów dzięki ludzkiej
życzliwości spędzam pierwszą noc w Szwecji w komfortowych warunkach. Noc w tym
hotelu kosztuje sto koron. W informacji turystycznej dostaję katalog schronisk.
Mając mapę mogę liczyć na informacje od osób nie znających języka niemieckiego.
Rano zwiedzam miasto leżące nad malowniczą rzeką
Ume. Oglądam muzea i galerie. Przemierzam ulice na piechotę. Mam możliwość
zobaczenia tego co jest eksponowane dla turystów, ale widzę też to, co ojcowie
miasta woleliby ukryć przed krytycznym okiem przybysza. Jak w każdym portowym
mieście margines: żebracy, narkomani, alkoholicy i bezrobotni kontrastują ostro
z obrzeżami dzielnic willowych.
Planowany kierunek Trysuda. Autostrada E4. Ciekawa jestem jak szwedzcy kierowcy
zareagują na polskie barwy mojego proporczyka. Czy będą równie życzliwi jak w
kraju, który wczoraj opuściłam? Niewiele mam czasu. Wrześniowe słońce dawno
zeszło z zenitu. Przyspieszam, żeby wreszcie wyjść z zabudowań. Macham moim
proporczykiem bardziej przyjacielsko, niż z wiarą, że w mieście ktoś się
zatrzyma. W perspektywie widzę jeszcze wiele skrzyżowań ze światłami.
Zatrzymuję się w zatoczce i w tej właśnie chwili wjeżdża w nią samochód
osobowy. Wysiada uroczy pan i pyta czy jestem Polką – potwierdzam. Mężczyzna
przedstawia się – Christer Gunnarsson.
Z elegancją zaprasza mnie do samochodu,
mój plecak chowa do bagażnika. Christer jedzie w interesującym mnie kierunku.
Świetnie mówi po niemiecku, ale i polskich słów zna sporo. Z Polską i Polakami
łączą go wieloletnie kontakty .
Przed czterdziestu laty podróżował autostopem po Polsce. Ojciec mojego rozmówcy –doktora medycyny – był wykładowcą języka polskiego na Uniwersytecie Katarzyny Jagiellonki w Uppsali. Po godzinie jazdy i ciekawej rozmowy, doktor po wcześniejszym, telefonicznym uzgodnieniu z córką, proponuje gościnny dom córki zamiast hotelu. Godzę się ochoczo. Odbijamy nieco od drogi E-4 do miejscowości Docksta leżącej tuż nad morzem. Konsekwentnie pilnuję, żeby morze szumem i zapachem towarzyszyło mi cały czas. Typowe szwedzkie domki w kolorze laki, jak klocuszki rozrzucone wzdłuż wybrzeża. Z każdej małej posesji prowadzi dróżka do pomostu sięgającego w morze, Z obu stron pomost umocniony jest głazami.
Wnętrza domków są małe i funkcjonalne.
Meble tylko konieczne. Elektryczne ogrzewanie, natryski i sauna. Odzież i
bielizna w osobnym pomieszczeniu – garderobie – żadnych szaf, szafeczek.
Przed czterdziestu laty podróżował autostopem po Polsce. Ojciec mojego rozmówcy –doktora medycyny – był wykładowcą języka polskiego na Uniwersytecie Katarzyny Jagiellonki w Uppsali. Po godzinie jazdy i ciekawej rozmowy, doktor po wcześniejszym, telefonicznym uzgodnieniu z córką, proponuje gościnny dom córki zamiast hotelu. Godzę się ochoczo. Odbijamy nieco od drogi E-4 do miejscowości Docksta leżącej tuż nad morzem. Konsekwentnie pilnuję, żeby morze szumem i zapachem towarzyszyło mi cały czas. Typowe szwedzkie domki w kolorze laki, jak klocuszki rozrzucone wzdłuż wybrzeża. Z każdej małej posesji prowadzi dróżka do pomostu sięgającego w morze, Z obu stron pomost umocniony jest głazami.
Do późnej nocy oglądam albumy fotograficzne
szwedzkich krajobrazów i przyrody. Budzę się w mieszkaniu opuszczonym przez
domowników. Wyjechali do pracy. Robię sobie śniadanie z moich płatków – pomimo,
że lodówka i półki z żywnością są do mojej dyspozycji. Jaki mały jest świat –
na ścianie wisi obraz z warszawską kolumną Zygmunta.
W dniu dzisiejszym muszę osiągnąć miasto Gavle. Ta
sama droga E-4. Jadę TIR-em. Kierowca Norweg mówi bardzo mało – raczej
gestykulujemy niż posługujemy się językiem. Odbywamy długą podróż. Kierowca
dostaje telefoniczne zlecenia co ma zabrać, gdzie się zgłosić. Dokucza mu silny
ból pleców. Spuchnięte nogi obmywa w zimnej wodzie. Przemęczenie kierowców
dużych samochodów ciężarowych budzi moje współczucie. Siedząca obok kierującego
osoba chociaż na chwilę pozwala mu zapomnieć o senności i znużeniu. Ale oto
Gavle. Szybko trafiam do schroniska. Pytają mnie czym przyjechałam, bo teraz
nie przychodzi żaden pociąg ani autobus Moja odpowiedź – Szwecja jest siódmym
krajem, przez który jadę autostopem, wzbudza spore zainteresowanie moją osobą.
Dostaję pokój z sympatyczną Szwedką. Ona jest bezrobotna i łaśnie kończy krótki
kurs pozwalający zmienić zawód. Obie zmęczone szybko zasypiamy.
Rano moja współlokatorka składa mi życzenia
urodzinowe, zaprasza na śniadanie, a prezentem jest długopis. Jestem mile
zaskoczona. Na moje pytanie, skąd wiedziała, że dzisiaj mam urodziny,
odpowiada: „Podglądałam w karcie meldunkowej, chciałam wiedzieć, ile naprawdę
masz lat”. Po najlepszym śniadaniu, jakie można zjeść w schronisku, wymieniamy
adresy i żegnamy się. Zwiedzam miasto Gavle. Stara, szwedzka architektura
wymieszana z nową. Sklepy, restauracje, urząd pocztowy, bank – to małe,
drewniane domki. Obok – wielopiętrowe, murowane. Dużo zieleni, sympatyczne
miejsca wypoczynku. Urokliwa rzeźba – pomnik rowerzystów dekoruje rynek. A
rowerzystów jest tu naprawdę wielu. Plecak już lekki. Żywności coraz mniej; z
czterech kilogramów płatków i 160 deka mleka, zostało pół torebki owsianki i
tyleż mleka – porcja na pięć dni.
Resztki kompozycji, około dwudziestu pięciu sztuk, przeznaczam na
upominki dla napotkanych, miłych mi osób. Pieniędzy mam tyle, że spokojnie wystarczy na
bilet promowy do Polski i na zwrot do domowej kasy uszczuplonej przed wyjazdem.
Biegam beztrosko po ulicach miasta, oglądam wszystko co godne obejrzenia.
Wstępuję do sklepów. Ceny są tak wysokie, że decyduję się tylko na bułki i
banany – trzykrotnie droższe niż u nas. Siadam w miarę spokojnym miejscu i
posilam się przed dalszą podróżą. Po chwili przysiada obok kobieta w moim wieku
– raca z zakupami. Prawdopodobnie ma zamiar odpoczywać dłużej, wyjmuje gazetę,
przegląda i co ja widzę! Gazeta jest polska! Uśmiecham się i mówię: „Dzień
dobry”. Zaskoczona i wyraźnie ucieszona, zaczyna rozmowę. Skąd jestem, czy
przyjechałam do pracy, jak długo będę w Szwecji? Kiedy moja rozmówczyni dowiaduje się, że
jestem turystką, że jadę tylko autostopem i zwiedzając przekroczyłam granice
kilku państw, w jej oczach widzę niewiarę. Uwiarygodniam moje słowa biletem
imiennym z promu Vassa-Umea. Niewiara zmienia się w podziw. Dalszą rozmowę
prowadzimy już przy stoliku kawiarnianym, dokąd zaprosiła mnie pani Zofia –
pierwsza Polka na trasie mojej podróży. Kocha i tęskni za Polską. W Szwecji jest od dwudziestu lat. Ostatnio
umarł jej mąż. Pani Zofia leczy się w Polsce, jeździ do sanatorium. Ma zaufanie
do polskich lekarzy. Tutejszych nazywa „lekarczykami”. Niekorzystnie ocenia
szwedzkie zmiany. Rozmowa trwa długo i z przerażeniem stwierdzam, że jest już
późno i mogę spóźnić się do następnej miejscowości, a zależy mi na tym, by nie
przedłużać podróży. Moja nowa znajoma na chwilę zostawia mnie. Rozmawia z
właścicielem kawiarenki. Już się nie martwię. Rozmawiali ze stacją benzynową i
pierwszy wolny samochód jadący na południe przyjedzie po mnie w pobliże
kawiarni. Gwarzymy już we troje z
„bossem”.
Szybko zjadam ciastko, bo już jest mdłe. Zabiera
mnie małżeństwo jadące przez Osterbybruk i Uppsalę do Vasteras. Młodzi mówią
tylko po angielsku. W mijanych miastach pokazują wszystko co godne pokazania.
Zupełnie jakby zgubili cel swojej podróży, cały czas i energię tego dnia
przeznaczyli dla mnie. Gavle było ostatnim miastem nadmorskim. Pomimo, że
ciągle droga E-4, oddalam się od Bałtyku.
Zagęszczenie miast i miasteczek wzrasta. Zwiększają
się pola uprawne, częściej widzimy szklarnie. Mijamy stare, historyczne miasto
– Uppsalę. Jedyne miasto, gdzie jest dużo architektury sakralnej. Ośrodek kultu
pogańskiego zastępuje siedziba arcybiskupstwa i stąd średniowieczna katedra,
bazylika, pałac biskupi, kościół św. Trójcy.
Już półmrok. Zaglądamy do mapy schronisk. Znajduje
się daleko za miastem. Zdążyliśmy przed ulewą. Za tę całą, wspaniałą podróż, w
czasie której tak wiele zobaczyłam, rewanżuję się moimi kompozycjami. Jest
późno, leje. Nakładam pelerynę i biegam do kuchni, łaźni – wszystko to w
oddzielnych barakach. Elektryczne kuchenki najnowszej generacji. Nie jestem
pewna, czy dobrze nimi operuję. Obecną tam dziewczynę proszę, w języku
niemieckim, o pomoc. Odpowiada mi w słowiańskim języku, że nie rozumie. To
Jugosłowianka! Bardzo ciężko pracuje w lakierni, a mieszka właśnie tutaj. Przed
chwilą wróciła z pracy i szykuje sobie obiad. Rozmawiamy po polsku. W ramach
wymiany młodzieży była w Polsce. Dwudziestoletnia Elena jest córką Dunki i
Jugosłowianina. Dzielimy nasze posiłki – na deser jest babeczka owocowa,
upieczona przez Elenę. Robiłam notatki w łóżku, kiedy wpadała do mnie moja
młoda znajoma i zrobiła nam wspólne zdjęcie. Tak kończę dzień moich urodzin –
czy mogłam przypuszczać, że właśnie dzisiaj spotka mnie tyle miłych wydarzeń?
Jedziemy do Katrincholm. Mam nadzieję, że tam złapię
następny „stop”. Morze już daleko, jesteśmy w środku lądu. Długi, długi most
przez jezioro. Wokoło góry, woda, skały. Monotonny szum silnika rozdziera huk.
Czuję, że samochód gwałtownie przechylił się, zjechał na pobocze. Stanął.
Wysiedliśmy. Drzwi bagażowej części samochodu otworzyły się w czasie wstrząsu.
Wysypały się drobne opakowania wiezionych towarów. Uważam, że w takiej sytuacji
nie mogę opuścić kierowcy. Solidarnie, jak umiem, pomagam mu. Zbieram to
wszystko, co leży w rowie. A jest tego sporo. Zmiana koła trwała długo. Tego dnia dalej nie
pojechałam. Człowiek, któremu
towarzyszyłam w pechowym wypadku, odwiózł mnie do schroniska. Żegnając się,
dziękował za pomoc.
W schronisku, w trakcie dopełniania formalności
meldunkowych, podszedł chłopak. Zapytał, czy może mi w czymś pomóc. Jest
Polakiem, od wielu lat mieszka jednak w Szwecji. Jutro odbędą się zawody
kolarskie. Jest zawodnikiem. W schronisku nocuje z ojcem. Recepcjonistka prosi
o zachowanie ciszy – wszędzie odpoczywają sportowcy.
W pokoju jest
współlokatorka. Staram się poruszać bezszelestnie. Zjadam kolację w
kuchni. W sąsiednim budynku biorę natrysk i nie zapalając światła, kładę się
spać. Rano – nawoływania, tupot nóg po drewnianych schodach nie pozwalają mi
spać.
Rano gotowa jestem równocześnie z zawodnikami.
Stoję przy drodze, którą jedzie wyścig. Powiewam biało-czerwonym proporczykiem.
Wszyscy się uśmiechają. Wcześnie zaczynam zwiedzanie miasta Katrincholm.
Zaobserwowałam ciekawy sposób pracy muzeów szwedzkich. Celem tego działania
jest zainteresowanie i zbliżenie dzieci w wieku przedszkolnym do sztuk
plastycznych. Pod opieką rodziców czy też przedszkolnych opiekunów „maluchy”
przyprowadzane są do muzeów. Mają tu całkowitą swobodę – dotykają dzieł,
biegają. W wydzielonym pomieszczeniu dzieci dostają materiały plastyczne, z
których tworzą swoje dzieła. Sesja kończy się konkursem. Oglądanie dzieł o
wyrazi e erotycznym – rzeźb, malarstwa czy też fotografii, pokazujących nagość
ciała – pozbawione jest sensacji czy pruderii.
Odczuwam satysfakcję z realizowania mojego
przedsięwzięcia. Intuicja mnie nie zawiodła – w uśpionych kolorach zasuszonych
kwiatów, Skandynawowie szukają wspomnień lata. Moje kompozycje podobają się.
Wyjechałam z Polski w stadium głębokiej depresji
psychicznej. Zaopatrzyłam się w leki na serce, żołądek, gardło, maści na
pękającą skórę. Wstyd mi teraz wyliczać na co jeszcze cierpiałam. Wiozę tę
torbę leków nietkniętą. Jestem zdrowa. Mam serce przepełnione radością – tyle
przyjaźni, tyle ludzkiej, ciepłej życzliwości. Gdybym tak jeszcze posiadała
możliwość szybkiego przenoszenia widzianych obrazów na papier. Będą one
rejestrowane jedynie w mojej pamięci. Wzbogacą moją wyobraźnię. Znam swoją
wartość twórczą, mogłam ją zamieniać na pieniądze systematycznie wydawane na
trasie mojej podróży. Zapewniają mi w miarę cywilizowane warunki.
Uroki naszego morza oglądałam w całej krasie i
okazałości, we wszystkich porach dnia i nocy. Wzburzone i spokojne, gładkie i
pokryte skalistymi wyspami. Widziałam wybrzeże łagodne, piaszczyste, strome i
pokryte głazami. Śmiało mogę powiedzieć, że przemierzyłam Bałtyk wzdłuż i
wszerz. Teraz oglądam uroki szwedzkiego śródlądzia. Autostrada biegnie nad
jeziorem. Wznosi się i opada razem ze skalistym wybrzeżem. Granatowo-grafitowe
szczyty rysują horyzont. Słoneczna pogoda barwi i wybłyszcza taflę wody.
Malowane klocki osad chowają się w przepaściach i wynurzają. Spoglądają
okienkami domków na, jadące tym razem w dolinie, samochody. Z każdym kilometrem
zmienia się krajobraz. Ciągle są to jednak jeziora i góry. To swoim urokiem
żegna mnie Skandynawia.
Rano, na ciemnych alejkach parku przy schronisku,
zobaczyłam pierwszy w tym roku śnieg. Leżał do ukazania się pierwszych promieni
słońca. Mam świadomość, że powinnam przyśpieszyć mój powrót do Polski. Wychodzę
na autostradę. Szczyt ruchu. Błyskawicznie łapię TIRA. Będzie to najdłuższa
jazda w całej mojej eskapadzie – około sześciuset kilometrów. Kierowca, Szwed,
mówi po niemiecku. W trakcie rozmowy powiedziałam: „Chcę teraz szybko wracać do
Polski. Czekają na mnie zbiory jarzyn i ziemniaków w moim ogrodzie, a tu zima
idzie”. Towarzysz najdłuższego kursu w moim autostopie poważnie potraktował to
moje „chcenie”. Przez kilka godzin szedł w eter apel: „Polska turystka wraca
autostopem z podróży po Skandynawii do Polski. Kto jedzie w kierunku Ystadt
jest proszony o przejęcie pasażerki”. Z rozczuleniem słuchałam tych słów w
różnych językach. Uśmiechem witałam pozdrowienia i życzenia szczęśliwej
podróży. Jeśli potrafiłam – dziękowałam. Wśród pozdrawiających byli też Polacy.
Pytali o przebieg podróży, usprawiedliwiali się, że mają zmienników, albo nie
ten kierunek. Blisko finału naszego wspólnego podróżowania jest chętny – Belg.
Mój kierowca tłumaczy: „Za dziesięć minut będzie skrzyżowanie dróg. Będzie tam
czekał belgijski TIR. Ja pojadę w prawo, a ty Teresa, przejdziesz do
czekającego samochodu i pojedziesz w lewo”. I tak było. W momencie wysiadania i
drogi do czekającego mnie Belga ogarnął mnie niepohamowany śmiech. Przecież ten
czekający człowiek wyobrażał sobie młodą, polską turystkę. Jaką będzie miał
minę widząc starą, siwą kobietę? Mój humor udzielił się witającemu mnie
mężczyźnie – śmialiśmy się oboje. Szczególnie, gdy przekazałam mu swoje obawy.
Było miło. Szkoda, że jazda trwała tylko godzinę.
Do schroniska docieram o dwudziestej drugiej. Zanim
jednak znajdę się pod dachem maszeruję w mroku, w lekkim deszczu, ponda
piętnaście kilometrów. Plecak jest już lekki. Resztki jedzenia, odzież, śpiwór,
nienaruszone lekarstwa, przybory toaletowe – wszystko waży może dziewięć
kilogramów. Nie czuję zmęczenia. W tych ostatnich chwilach chłonę wszystko to
co mówi „Tu Szwecja”. Mijane wiejskie zabudowania nie są ogrodzone. Jeśli są
psy, to w mieszkaniach. Nie słychać ujadania „burków”. Co parę kilometrów są
znaki „Czerwonego Krzyża”. W ciemnościach, na polach widać równomiernie
rozrzucone, automatycznie pakowne w białą, przemysłową tkaninę toboły słomy.
Przystanki autobusowe z grubej, perforowanej blach. Idę ciągle zgodnie z
drogowskazami do Ystad, ale tej nocy tam
nie dotrę. W schronisku śpię na piętrowym łóżku. Obok młode małżeństwo.
Ostatnia kąpiel. Ostatnia kolacja. Rano znów wędruję w stronę Ystad. Chciałabym
przedłużyć czas drogi – jest taka ciekawa! Ten sam Bałtyk, a jednak inny.
Dzisiaj spokojny. Aż po horyzont z wody wystają, na wpół zanurzone, większe i
mniejsze głazy. W słońcu białe, w cieniu czarne. Błękitne morze oddzielone od
drogi pasem szuwarów, tataraku i trzciny. Nie ma złotego piasku, nie ma wydm. A
jednak jest pięknie. Kiedy tracę kontakt z morzem, zatrzymuję samochód. W ciągu
trzydziestu minut jestem w Ystad. Postanawiam płynąć do Polski promem
samochodowym, ponieważ słyszałam, że bilet jest tańszy. Proszę kapitana o
zabranie mnie. „Nie potrafimy odmówić polskiej turystce” – odpowiada. Kupuję
bilet i tak staję się pasażerką – jedyną kobietą na pokładzie. Przed
odpłynięciem zwiedzam senne miasteczko. Ciekawe muzeum urządzone w
architektonicznym wnętrzu starego kościoła. Kościół pusty, nawet w niedzielne
południe. Głaszczę koty wygrzewające się w słońcu przed kawiarnią na rynku.
Prom odpływa o szesnastej. Jestem karmiona taką
ilością sałatek i innych przysmaków, jakby możliwe było uzupełnienie niedoborów
żywnościowych z trzech tygodni w ciągu jednej nocy. Za hojność stewarda, z
uprzejmość kapitana odpłacam ostatnimi dziełkami. Otoczona wianuszkiem
kierowców opowiadam o podróży przez byłe republiki radzieckie. Krąży o nich
tyle złych opowieści. Trudno im uwierzyć, że wędrująca samotnie kobieta może
przejść i przejechać bezpiecznie te obszary. Przed zapadnięciem nocy podziwiam
uciekające słońce. Refleksy światła na morzu.
Największe wrażenie zrobił na mniej jednak otaczający prom widnokrąg –
pierwszy raz tak wyraźnie zobaczyłam, że Ziemia jest okrągła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz