wtorek, 23 sierpnia 2016

Sajgon



Jadę całą noc. W Sajgonie pod jakimś hotelem, kierowcy żegnają mnie i razem z plecakiem wraca do mnie magiczny list. 


Sajgon - Ho He Mingh - to obecna nazwa największego miasta z widocznymi śladami po francuskim protektorze. Ja zwróciłam szczególną uwagę na katedrę na wzór Notre Damme w Paryżu. Zbudowana została przez Francuzów z materiałów dowiezionych z Francji. Sajgon - wiele starej francuskiej architektury. Jednak w tym siedmiomilionowym mieście, zauważamy przede wszystkim zaśmiecenie, zaduch i ogólny chaos. Szczególnie w dzielnicach handlowych. Zbliża się noc - nawet nie usiłuję się posługiwać się moim listem polecającym. "Busostopem" jadę na lotnisko. Znajduję zaciszne miejsce między donicami zieleni. Owijam się w śpiwór i śpię. Lotnisko nowoczesne, olbrzymie, pełne służb porządkowych. Wiem, że jestem tu nielegalnie, że nie posiadam biletu lotniczego. Jednak spokojnie śpię do rana. Zbliża się finisz mojej podróży po Wietnamie - 30 października kończy ważność wietnamska wiza. Wpływu emerytury na moje konto mogę się spodziewać około 15 - tego listopada. 


Mam plan - jest on kołem ratunkowym w mojej skomplikowanej sytuacji. Sytuacji, w której niewiele może pomóc polecający list. Autobus jadący do dzielnicy ambasad jest ostatnm miejscem, gdzie uzyskuję wolny przejazd po okazaniu magicznego pisma. Już w tej chwili sfatygowanego rekwizytu - dokumentu zredagowanego przez człowieka z dużym autorytetem. Jego prośba była wykonywana bez zastrzeżeń. W ambasadzie przedstawiam konsulowi moją sytuację i plan działania Kończy się moja wietnamska wiza, a ja nie mam pieniędzy żeby opuścić Wietnam. Proszę konsula o możliwość połączenia telefonicznego z menedżerem towarzyszącym pracy nad filmem dokumentalnym o moich podróżach. Film był realizowany przez program I TVP. Połączenie z Warszawą następuje szybko. Proszę pracownika telewizji o pożyczenie mi 400 dolarów i przesłanie ich na konto bankowe ambasady. Jest zgoda osoby pożyczającej mi pieniądze. Załatwianie formalności w konsulacie zajęło sporo czasu. Konsulat proponuje mi odwiedzić odpowiedni urząd wietnamski o przedłużenie wizy. Z podanym adresem błądzę po Hanoi kilka godziny. Przy okazji poznaję ciekawe obiekty, a przede wszystkim tętniące życiem miasto. W moich podróżach zwiedzanie opiera się na przypadku. Ograniczone finanse emeryta eliminują wszelkie płatne atrakcje. 




Późnym popołudniem trafiam wreszcie do pięknego, zabytkowego urzędu, w którym będę próbowała przedłużyć wizę. Biuro znajduje się na piętrze krużganku. Przejścia ocienione są daszkami, ale i piękne wielopienne drzewo rozpościera rozłożyste gałęzie. Jednym słowem przytulnie. Niestety urząd pracował do godziny 17 -tej. Jest już 17:30. Jestem bardzo zmęczona. Zdejmuję plecak. Otwarte drzwi łazienki i toalety. Po całym dniu wędrówki po rozgrzanych ulicach korzystam z jednego i drugiego przybytku. Umyta sporządzam sobie gorący posiłek. Nie muszę grzać wody - tę czerpię z łazienki. Rozkładam śpiwór na marmurowej podłodze krużganku i siebie na śpiworze. Poza ptakami nic nie zakłóca nocnej ciszy. Kiedy usłyszałam zbliżające się kroki, już siedziałam, była godzina siódma. To sprzątające kobiety - pozdrowiłam je po wietnamsku - sin ciau i podziękowałam. Kobiety ze swoimi szczotkami i wiadrami stały jak wryte. Ledwo odszepnęły na pozdrowienie. Był to pierwszy mój nocleg w ministerstwie bezpieczeństwa narodowego Wietnamu. Chociaż byłam pierwszą interesantką do biura, to wizy mi nie przedłużono. Musiałabym zapłacić 35 dolarów, a ja ich nie miałam. Konsulat upewniony, że będą pieniądze - zakupił bilet lotu do Warszawy. Najtańszy i na najbliższy termin.


Marzenę poznałam przed wejściem do ambasady. To Polka prowadząca w Hanoi szkołę Yogi. Dla ludzi biznesu zagranicznego. Robiący interesy cudzoziemcy ratują swoją skołowaną psychikę ćwiczeniami jogi. Od chwili poznania pani Marzeny, jestem gościem w jej domu. Przedłuża się termin odlotu - na trasie lotu do Ameryki samolot miał awarię. Okazało się niegroźną. Poddano przeglądowi technicznemu wszystkie maszyny.


9 listopad - za 40 minut odlot samolotu. Ale służba lotniska zatrzymuje mnie. Brak aktualnej wizy. Dzięki błyskawicznej akcji ludzi dobrej woli jestem w polskim samolocie. Wracaliśmy tym samym samolotem, ale poznaliśmy się dopiero na warszawskim dworcu. Maja i Robert “Raper”. Zostaliśmy przyjaciółmi. Młodzi odwiedzają mnie i omawiamy plany przyszłych wypraw. Tyle przygód, tyle atrakcji - chcianych, a nieraz niekoniecznie. A jednak opuszczając każdy kraj zostawiam obszary nietknięte moją stopą. 

Wietnam pod każdym względem należy do egzotycznych krajów - stwierdziłam na podstawie tego co widziałam. Jest jeszcze Wietnam, którego niestety, ze względów na brak pieniędzy i aktualnej wizy - oglądać nie mogłam. 






Góry Anamskie
Wiedza o Górach Anamskich dotarła do mnie pod koniec mojej podróży. Wspomniany łańcuch ciągnie się wzdłuż Wietnamu. Mało dostępne góry zamieszkują pierwotne plemiona. Odizolowani od świata cywilizowanego ludzie są samowystarczalni. Zajmują się wypasem owiec, kóz, rolnictwem. Żadna państwowa zorganizowana komunikacja nie dociera do zamieszkałych w górach plemion. Jedynie wynajęty za wysoką opłatą, samochód terenowy jest w stanie dotrzeć do górskich wiosek. Rząd Wietnamu stara się jak najbardziej chronić tę egzotykę. Przeciętny turysta zwiedzający kraje Dalekiego Wschodu jest zaskoczony kulturą, zwyczajami, temperamentem mieszkańców.

Polecam przeczytanie książki Adama Jelonka “Wietnamczycy, systemy wartości - stereotypy Zachodu”. 

Na koniec ciekawostka. Wietnam do walki z okupantem używał słoni. Po wojnie jeden z bohaterów trafił do ogrodu zoologicznego w Polsce. Nazywał się Partyzant.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Hanoi


Czekam na hali dworca kolejowego. Czekam, aż będzie widno. Nie mam żadnego adresu docelowego. Muszę juany wymienić na dongi. Rano szukam banku - niestety jest niedziela. Wsiadam do autobusu jadącego do dzielnicy ambasad. Sięgam po juany - niestety - prawdopodobnie przyjmowanie obcej waluty jest zakazane. Wyrasta las rąk pasażerów z biletami. Kierowca ogłasza - już załatwione. Daje mi bilet, a z własnej kieszeni wyjmuje pieniądze i kładzie je do kasy. Ja wyjmuję słownik polsko - wietnamski. Litery łacińskie - czytam: Dziękuję - camon. Zwracam się do kierowcy camon. A następnie do pasażerów - camon. Potem wskazuję na siebie i mówię - ja Polka, turystka. Rozlegają się brawa. Ludzie zapraszają mnie, abym ich odwiedziła w domach. Dostaję nawet trzy wizytówki - na razie dziękuję. Planuję pokazać się w ambasadzie. Mało ludzi dojeżdża do luksusowej dzielnicy ambasad. Pozostałych pasażerów żegnam - tam biet.
 



Ambasada polska zamknięta. Nic dziwnego - niedziela. Październik, to właśnie odpowiednia pora na wędrówkę po Wietnamie. Zwiedzam stolicę Wietnamu, Hanoi. Miasto leży nad dwoma jeziorami - i zieleń, i ławki zachęcają do ułożenia zmęczonego ciała. Ja jednak znalazłam miejsce gwarantujące mi bezpieczeństwo i ciepło - w razie chłodnej nocy. Bezpieczne, zauważyłam, doskonałe oświetlenie i kilka kamer. Ciepłe - nagrzany do ponad 40 stopni marmur, promieniuje ciepłem do rana. Spałam na śpiworze u stóp posągu Lenina. Następnie dwie, a może trzy noce spędzam w domu Nany - Wietnamki urodzonej w Warszawie. Wykształconej w Polsce. Nana wyszła za mąż za Wietnamczyka. Pracuje w polskiej ambasadzie w Hanoi. Dom do którego mnie zaproszono, jest wystawiony na sprzedaż. Mam całkowitą swobodę, jestem w nim sama. Od rana do wieczora zwiedzam to barwne, egzotyczne oryginalne miasto - absolutnie inne od poznanych wcześniej miejsc na Ziemi. Ulicami płyną “rzeki” motocykli. Od czasu do czasu sunie auto. Wzdłuż ulic, pod rozłożystymi drzewami, swoje usługi oferują fryzjerzy, kosmetyczki, barmani, krawcy, wróżbiarze. Każdą wolną przestrzeń parku, ulicy, skweru wypełniają gimnastykujące się kobiety, młodzież i uprawiający wschodnie sztuki walki mężczyźni. 





Opuszczam Hanoi. Pociągiem jadę wzdłuż wybrzeża Morza Chińskiego. Oglądam osady na palach, na oponach. Wysiadam. Docieram do ciekawego obiektu w lesie. To muzeum archeologiczne. Obiekt ogrodzony, jest ochrona - świetnie mi pasuje na ustawienie namiotu na jedną noc. Pytam po rosyjsku. Niestety - znają tylko angielski. Ale ja nie znam. Jeden z pracowników muzeum prowadzi mnie do sali eksponatów. Właśnie grupa młodych Rosjan, przyszłych archeologów robi notatki. Wyczuli, że ja do nich. Przerwali obserwacje i notatki. Nawiązuję z nimi kontakt. Mój rosyjski nie jest super poprawny. Ale wystarczyło podać mój adres komputerowy i już wszystko wiedzieli. A teraz “to wszystko” przekazali szefowi muzeum. I moją osobę. Czy mogę jedną noc spać na terenie obiektu? Jest kuchnia, natryski. Śpiwór układam na marmurowej ławie. Osłonę od słońca i deszczu daje mi zadaszenie spoczywające na smukłych kolumnach. U fundamentów budowli jeziorko z kwiatami lotosu. Lotos to symbol Wietnamu. 



Rano młodzi Rosjanie przyjechali zapytać jak spałam. Obdarowali mnie chlebem i bananami. Muzeum archeologiczne, które udzieliło mi schronienia powstało przy udziale polskiego naukowca Kazimierza Kwiatkowskiego. Po wyniszczających wojnach, najpierw z protektoratem Francji, a następnie bandyckim napadem Ameryki - napalm, broń chemiczna i broń bakteriologiczna niszczyła ludzi i przyrodę. Do dzisiaj woda w całym Wietnamie jest skażona. Należy pić wodę z butelek, albo przegotowaną. Polska należała do tych narodów, które pomagały odbudować Wietnam. Wielu młodych ludzi uczyło się zawodu na praktykach w zakładach pracy. Między innymi w Jeleniej Górze - w Celwiskozie. Nic dziwnego, że ja jako Polka zostałam potraktowana wyjątkowo przyjaźnie. List polecający pomoc polskiej turystce - w każdej sytuacji - jak napisał dyrektor muzeum. Tak się działo. Wszyscy ludzie starali się pomagać.


Razem z listem polecającym dostaję bilet na autobus odchodzący z pobliskiego przystanku. Jadę około dwóch godzin. Zjadam ostatni kaloryczny posiłek - też ofiarowany mi przez zaprzyjaźnionego dyrektora muzeum. Jak się okaże, w kilku następnych dniach zjadam trzy razy dziennie po pięć łyżek płatków z mlekiem plus witaminy. Ląduję na przepięknej porośniętej palmami plaży. Naturalne parasole dają cień. Wśród przybyłych tu gości - przeważnie obcokrajowców, krążą stare kobiety lub dzieci oferujące groszowe pamiątki. Turyści kupują - jest to żebraczy grosz, ale mnie upokarzający. Wieczorem - po zachodzie słońca - rozbijam namiot. Nad każdą połacią plaży, ktoś sprawuje opiekę, zapewniając porządek. Wybrałam właściciela kawałka nieporośniętej palmami plaży - oferowali cień i wypoczynek odpłatny - na leżakach pod parasolami. Słowo namiot - istnieje w polsko - wietnamskich słownikach, ale ludzie, których tutaj spotkałam mieli słabe pojęcie co to jest. Przez pierwsze dwa, trzy dni wzbudzałam sensację moim domkiem. Ludzie przychodzili, oglądali, dotykali tkaninę namiotu. Grupa rybaków, która o czwartej rano wypływała na połów, zobaczyła pierwszy raz to dziwne urządzenie - najpierw namiot głaskali, ale kiedy dobierali się do suwaków zaczęłam zwyczajnie po babsku piszczeć. Rybacy przeprosili i zostawili mnie w spokoju. 


Tego samego dnia wieczorem, jeden z rybaków, najbliżej mieszkający ofiarował mi surową rybę. Podziękowałam. Gestami przetłumaczyłam, że nie mam możliwości jej usmażenia. Po czterdziestu, może pięćdziesięciu minutach zjawiła się kobieta, z usmażoną rybą, garstką ugotowanego ryżu, na ryżowym pergaminie. 

Wiedziałam co to jest ryżowy pergamin. Szczególnie zabezpieczony papier ryżowy zanurzyłam w gotującej się wodzie - miałam śniadanie.


Woda Morza Chińskiego, ciepła, spokojna - pływanie kusi. Po każdej kąpieli odczuwam silny głód - idę wtedy na zarośnięte tereny. Zbieram liście szczawiu, jakieś owoce wyglądające na jadalne. W ciągu dnia jestem pod ciągłą obserwacją turystów spod parasoli. To był chyba trzeci dzień mojego pobytu - najbliżej siedzący turysta spod parasola zaprosił mnie na rybę do stolika barowego. Byłam mu wdzięczna. Był to Niemiec - dlatego łatwo było wytłumaczyć, że za następne poczęstunki dziękuję. Nie planuję zawierać tu bliższych znajomości - jestem zdana na opiekę tubylców. A ich obyczaje i kultura, religia - buddyzm, dyktują wyraźne ograniczenia zachowań. Moje układy z tubylcami były bardzo poprawne. Miałam bezpłatny dostęp do pitnej wody. Ta butelkowana jest droga. Biorąc pod uwagę temperaturę tropikalnego kraju, koszt ofiarowanej wody był spory. Jedynie moja kompozycja wręczona darczyńcom wody była wyrazem podziękowania. 


Motocyklo-stopem dojechałam do Nha Trangh. Trzydziestego października kończy się wietnamska wiza. Tu tyle jeszcze do zwiedzania. Muszę zobaczyć Sajgon. Wyjmuję z plecaka list polecający - nic nie rozumiem - w pobliżu jest przydrożny kiosk - bufet. Siedzi kilku mężczyzn przy stolikach. Pokazuję im pisemko - czytają. Tłumaczę - ja, autostop, Sajgon. Kiwają głowami. Rozumieją, zapraszają do stolika. Zjawia się woda. Za chwilę danie obiadowe, banany. Wzbraniam się - ja nie mam pieniędzy. Oni wiedzą i pokazują na pismo, tu jest napisane. Łzy radości, łzy wzruszenia - pozwalam im płynąć. Jak w bajce “stoliczku nakryj się”. Kończę posiłek, dziękuję. Ale jeden z mężczyzn zniknął - z moim listem polecającym. Rozglądam się. Mężczyzna przybiega, zarzuca mój plecak na ramię, a mnie ciągnie za rękę. Na szosie stoi superautobus. Kierowcy właśnie czytają właśnie czytają pismo polecające.Zapraszają mnie do wnętrza do luksusowego autokaru sypialnego - wskazują wolne łóżko, ale muszę wchodząc do sypialni zdjąć buty. Zanim to uczynię, żegnam mężczyznę, który zatrzymał dla mnie “odpowiedni pojazd”. Dziękuję, całują jego smagłą twarz, on całuje moje dłonie.



wtorek, 2 sierpnia 2016

Wietnam - dojazd z przygodami

5 września


Jak zawsze autostop przez Polską to sama przyjemność - ja oglądam ludzi pierwszy raz, oni witają mnie jak starą znajomą - dziękuję prasie, telewizji, internetowi. 

Przez Litwę, Łotwę przeleciałam wyprzedzając czas mojej wizy. Zdawałam sobie sprawę, że wiza pozwala mi przekraczać granicę Rosji dopiero za dwa dni - ale mieć rezerwę czasową na dalszą podróż nie zaszkodzi. Na przejściu granicznym między Łotwą a Rosją, pogranicznicy tak bardzo zainteresowani wiekiem autostopowiczki i jej 30 - kilogramowym plecakiem, przeoczyli datę ważności wizy do Rosji. Niestety na ostatnim stanowisku kontroli granicznej czuwa kobieta - nie interesuje ją moja osoba. Ona ma sprawdzić dokument - cofa mnie i każe wrócić za dwie doby. A poprzednikom, którzy mnie przepuścili rzuca ostrą wiązankę. Uprzejmy Łotysz - kierowca ma w samochodzie tylko jedną leżankę. Udostępnia mi ją. A sam noc spędza podobno w “kamionie” kolegi, który ma dwie leżanki. 

Czas pozwolenia na legalne przekroczenie granicy Rosji przypadł na godzinę dwudziestą czwartą zero pięć. Do autostrady dwa kilometry, ale nigdy nie zatrzymuję okazji nocą. Na szczęście akurat w tym miejscu stał bar. O tej porze miejscowi bywalcy już go opuścili, a dla przyjezdnych jeszcze nie pora na posiłki. Znalazłam się, ja Polka, pod serdeczną opieką Rosjan - bufetowej i ochroniarza. Pomogłam im opróżnić wszystkie naczynia z resztek jedzenia. Tę czynność powtarzają każdej nocy, ale dzisiaj mnie przytrafił się współudział w jedzeniu, a następnie myciu naczyń. Nakarmiona, spałam do świtu. 

Siedemset kilometrów do Moskwy przebyłam błyskawicznie. Niestety kierowca kończył jazdę na przedmieściach stolicy. Jeszcze miejska komunikacja nie istnieje, a podmiejska już nie. Ktoś jednak musi czuwać nad bezpieczeństwem. To policyjny samochód czekający na wiadomość, że “gdzieś, coś nie tak.”. No właśnie. Podeszłam i zakomunikowałam, że jest “nie tak” bo ja Polka, autostopowiczka dojechałam do Moskwy, a teraz nie mam czym dostać się do metra jadącego w pobliże polskiej ambasady. 

Popatrzyli w internetowy plan miasta, znaleźli co należało. Podwieźli mnie do najbliższej stacji i jeszcze zaopatrzyli w bilet upoważniający do przejazdu metrem. 


Moskwa - Dworzec Jarosławski


Jestem zorientowana - bilet na pociąg przez Syberię.
Zaskoczona wysoką ceną biletu, zmuszona jestem wybrać dodatkową sumę z automatu. Mój limit jest bardzo niski - już rano był problem. Ledwo wybrałam parę rubli na zakup chleba, jogurtu i bananów - jedzenie na siedem dni podróży. Z obawy, że sama już nie wyczaruję już brakującej sumy pieniędzy, idę do banku dworcowego, wyjaśniam mój problem. Szef banku po krótkiej manipulacji przy bankomacie wydaje mi brakujące do zakupu biletu ruble. Za siedem dni prawdopodobnie wpłynie już na moje konto nowa emerytura.



Wygląd pociągu zaskakuje mnie. Jest bardziej luksusowy od tego sprzed lat. Nic dziwnego, że o tyle droższy bilet na przejazd. A przecież to ta sama “platzkarte”. Po trzech dniach podróży, ten pseudo - zmodernizowany, ulepszony pociąg stracił cały urok. Już przysłowiowe babuszki sprzedają bułeczki z marketu. Zniknęły bliny, gorące ruskie pierogi - w trosce o higienę prysł romantyzm transsyberyjskiej kolei. Nowoczesne toalety po godzinie jazdy są zapchane, aż do następnej stacji przez kilka godzin. Po tych kilku latach przemian ekonomicznych - pociągiem jadą robotnicy zatrudnieni w krajach Europy, młodzież syberyjska na obozy, na studia do Władywostoku. Z młodym człowiekiem zamieniłam przydzieloną mi prze “prowadnicę” dolną leżankę na górną. Przy tak długiej podróży jest wygodniejsza. Nauczona doświadczeniem już wiem jak mam jechać do Pekinu. W Harbinie, ja staruszka, z moimi wielkim plecakiem zwróciłam na siebie uwagę młodych stewardess kolejowych. Błyskawicznie zjawił się reporter. Najbardziej zainteresował go mój, pękaty z nadmiaru wiz, paszport. 

W Pekinie po starej znajomości gościła mnie polska ambasada. Pociąg do Wietnamu odchodzi za cztery dni. Miałam sporo czasu. A i znajomość poruszania się po Pekinie. Mogłam znów sporo zwiedzić. Pekin gorączkowo przygotowywał się do olimpiady. Błyskawicznie były wyburzane slumsy, w których nocowałam podczas mojego poprzedniego pobytu w Chinach. 

Pierwszy raz w moich podróżach po Dalekim Wschodzie spotkałam w pociągu Europejczyka. To Szwajcar. Okazuje się, że tanimi pociągami podróżuje z wyboru, a nie z biedy. Popisywałam się wiedzą nabytą w poprzedniej podróży. Wskazywałam ciekawe obiekty. Szwajcarski turysta sprawdzał moją wiedzę w przewodniku. Oglądane przed kilku laty gliniane chatki znikają. Powstają murowane, cywilizowane domki. 

Do Wietnamu jadę prawie luksusowym pociągiem. Leżanki z czystą pościelą. Na razie jestem sama. Właściwie krajobraz ciągle chiński - już nie małe ryżowe pólka uprawiane przez pojedyncze osoby. To ogromne przestrzenie sztucznie nawadniane, a pracę rąk zastępują maszyny. Chiny zmieniają uprawy tradycyjne na uprawy ziemniaków. 

Na trzeci dzień moja sielankowa jazda zostaje przerwana. Przy kontroli biletu i paszportu okazuje się, że nie mogę jutro wylądować w Hanoi, bo moja wiza nabierze ważności dopiero za dziesięć dni. Zamiast od piątego października, granicę będę mogła przekroczyć piętnastego października. Ląduję w jakimś małym miasteczku. Bez biletu, z minimalną ilością pieniędzy. Cała aktualna emerytura, to koszt biletu z Pekinu do Hanoi. 

Jest noc. Na hotel pieniędzy nie mam. Trafiam do hali pełnej komputerów. A przy jednym ze stanowisk, na wolnym fotelu, usiadłam ja. To co oglądałam, widziałam pierwszy raz. Ci młodzi uzależnieni ludzie wyglądali tragicznie. W pomieszczeniu trwał lekki szum. Mogłam spać. Byłam zmęczona, ale widok tragicznie ogłupiałych, młodych ludzi, zmuszał do refleksji. W ciągu nocy gracze budzili się. Usiłowali grać, ale znów padali. Żadnego dozoru. Dziewczyna w recepcji też padła na swój komputer. 

Przeżywanie i oglądanie niezaplanowanych atrakcji, to w moich podróżach ciągły zastrzyk adrenaliny. Ale w tej podbramkowej sytuacji muszę zdecydowanie działać. Przepisy wizowe zmusiły chińskich pograniczników do zatrzymania mnie przed granicą Wietnamu - brak ważnej wizy. Rzut oka na wizę chińską - i co widzę?Jutro ona kończy termin. 

W hospicjum już miałam okazję spać. Polski konsulat w Kolumbii ocenił, że tylko osoba niezrównoważona psychicznie mogła samotnie, bez dużej gotówki, w wieku siedemdziesięciu kilku lat desperacko realizować podróż autostopem po Kolumbii. Brak aktualnej wizy w Chinach, przypuszczam - oznaczałoby nie hospicjum, ale więzienie. No może Chińczycy szanujący ludzi starych posadzili by mnie w areszcie. 

Rozumując logicznie w pomyłce daty wizy do Wietnamu jest część mojej winy. Powinnam była sprawdzić już w konsulacie wietnamskim, co jest w niej napisane. Moja wina. Ale drugą osobą, która też nie sprawdziła, była chińska urzędniczka kolei międzynarodowej, która wypisywała bilet do Wietnamu - na podstawie mojego paszportu. Po sprawiedliwym rozłożeniu winy - połowy na mnie i połowy na Chinkę, postanowiłam natychmiast oddać się w ręce chińskiej policji. Rikszarz - towarowej rikszy, kiedy mu wytłumaczyłam “paszport - katastrofa - policja” ze zrozumieniem podszedł do sprawy i zawiózł mnie do, odległej o kilkanaście kilometrów, siedziby policji.

I znów “dobre duchy” sprawiły, że policja doskonale funkcjonuje w międzynarodowym hotelu. Funkcjonariusze uznali, że jest to zbyt poważna sprawa, żeby załatwiać ją bez uprzedniego nakarmienia mnie. W międzyczasie znaleźli tłumacza - Niemca, gościa hotelowego. Policjanci, zamiast mnie aresztować, natychmiast sfabrykowali tymczasową wizę chińską. Trwało to kilka godzin kolektywnej pracy. Zaopatrzona w kanapki i owoce, odwieziona do autobusu, z aktualną wizą, jechałam ponad sto kilometrów. Kierowca, wcześniej poinformowany, zatrzymał się przy policyjnym skuterze, którym kierowała młoda policjantka. Zostałam odwieziona do małego hoteliku. Rano znalazłam się w urzędzie bezpieczeństwa narodowego. Legalizacja mojego paszportu trwała dwa dni. Teraz mogłam spokojnie przebywać w Chinach, aż uzyskam zezwolenie na wjazd do Wietnamu. Mój dalszy los, urząd bezpieczeństwa przekazał pod opiekę policji w mieście Nanning. Zostałam serdecznie przyjęta przez tutejszą policję. Nawet sprowadzono tłumacza języka rosyjskiego - niestety - pieniądze stanowiły podstawę dalszego mojego oczekiwania na legalną podróż do Wietnamu. Cała moja emerytura, to koszt biletu z Pekinu do Hanoi. Kto mnie wspomógł w tej skomplikowanej sytuacji? Polski konsulat w Kantonie. Konsulat pożyczył mi pieniądze, do zwrotu po moim powrocie do kraju. 

Hotelik - na czas oczekiwania umieściła mnie w najtańszym hoteliku w okolicy. Najbiedniejszej i chyba najbardziej niebezpiecznej dzielnicy. Prawdopodobnie siedziba policji była też w pobliżu. Wszystkie skomplikowane formalności między mną a konsulatem załatwiała policja. Byliśmy w ciągłym kontakcie.


Każdej nocy, a spałam na wysokim parterze, słyszałam pisk zabijanych szczurów i psów. Rano właściciel hotelu pytał, czy zrobić mi śniadanie. Dziękowałam. Nawet tak biedny hotel, w pokoju co dobę umieszcza trzy litrowy termos z gorącą wodą. Miejsce w którym znalazłam się przez przypadek, dało mi możliwość poznania od wnętrza miejskiego slamsu. Tu życie na najwyższych obrotach toczy się między godziną osiemnastą a piątą rano. Hala targowa dowozi towar, pracują warsztaty samochodowe. Dzieci szaleją na wrotkach i rowerach. Gongi i kołatki barów zapraszają, zwołują na posiłki. Od siódmej rano, do dziewiątej - Chińczycy śpią - a slamsy zwiedzają Niemcy i Anglicy. Może i bezpiecznie. Bohaterowie śpią - ślady ich życia, to hałdy odpadków. Sprzątającą kobietę proszę o wskazanie, gdzie kupię najtańszy chleb i najtańsze banany. To już ostatnie juany.

13 październik - kurier dostarcza pieniądze na opłaceni hotelu i na bilet do Hanoi. Informuję się gdzie mam kupić bilet. Jak dojechać do dworca kolejowego. Który dworzec - jest ich kilkanaście. Nanning to wielomilionowe miasto. Teresa - ty odpoczywaj, dasz nam paszport i pieniądze, a resztę załatwimy.

14 października - pod hotel Xingfu podjeżdża ekipa filmowa chińskiej telewizji. Jest czas, żeby zrobić filmik o przygodzie polskiej podróżniczki. O tym, że wykonane przez nią plakaty protestują przeciw obłudnej polityce Ameryki, przeciw pazerności rządzących. Godzina 14-ta. żegnam moich opiekunów. Zaopatrzona w prowiant, policyjnym samochodem podjeżdżam pod odpowiedni dworzec. A tam już nas wita poznany wcześniej operator telewizyjny. Filmując moje kroki, odprowadza mnie do miejsca w pociągu, który jedzie do Wietnamu.