Jeśli już rozsławiać Bolesławiec - to z rozmachem. Dyplom z piękną dedykacją i wsparcie finansowe jakimi obdarował mnie Prezydent Bolesławca - sprawiły, że rozsławianie naszego miasta potraktowałam bardzo dosłownie. Wybrałam Amerykę Łacińską - tam mnie jeszcze nie znali - a dokładnie Kolumbię.
Dzięki paniom z biura podróży Perfekt, które w zaiste mistrzowski sposób znalazły i zarezerwowały bilet z Madrytu do Bogoty zgodnie z moim stanem posiadania gotówki - czyli minimalnym. To, że leciałam samolotem nie znaczyło, że mogłam sobie darować autostop w tej podróży. Jak zwykle tranzytowe przemieszczenie się z Bolesławca do Madrytu trwało cztery dni.
Bogota
Zgodnie z instrukcją zawartą w Przewodniku Pascala planuję udać się do polskiego konsulatu. Przy okazji moich wizyt w konsulatach, gdzie melduję, że podróżuję niekonwencjonalnie - najtańszymi środkami lokomocji, ewentualnie autostopem. Śpię pod namiotem. Często ambasada albo konsulat kontaktuje mnie z miejscową Polonią, a ci udzielają mi gościny.
Zmrok zapadał kiedy wylądowałam na lotnisku w Bogocie. Podeszłam do grupy policjantów - prosiłam o informacje, skąd odchodzi autobus, którym mogę dostać się do ambasady. Jeden z policjantów - były ochroniarz polskiej ambasady, poinformował mnie (piękną polszczyzną), że o tej porze autobusy już nie kursują. Uważał, że znajomość języka polskiego zobowiązuje go do pomocy w rozwiązaniu problemu Polki. Opłacił i ulokował mnie w prywatnym samochodzie znajomego. Napisał mu adres ambasady na karteczce. Właściciel samochodu krążył po Bogocie około półtorej godziny, szukając adresu ambasady. Nie znalazł. Zatrzymał się w ciemnym parku, kazał mi wysiadać - bo zaraz braknie mu benzyny. Zgodnie z moim życzeniem zawiózł mnie na posterunek policji. Poprosiłam o kontakt telefoniczny z ambasadą. Telefon odebrał polski konsul. Krótko wyjaśniłam moją sytuacją - muszę spać, mam namiot, proszę o kontakt z Polonią, zwykle Polacy umożliwiają mi ustanowienie namiotu w pobliżu swoich zabudowań.
Ta krótka rozmowa obnażyła moją niewiedzę o sytuacji w Kolumbii, w Bogocie. Przerażony konsul zapytał - czy pani dobrze się czuje, czy rodzina w Polsce jest zorientowana o pani podróży do Kolumbii? Niech pani spokojnie czeka, jak potrafię najszybciej, dojadę do pani.
Dotarcie konsula i dwóch sekretarzy do posterunku trwało około dwóch godziny - nic dziwnego, że przygodny kierowca bez mapy miasta nie dotarł. Moje zjawienie się w jednym niebezpiecznych krajów - osoby ponad siedemdziesięcioletniej, bez zapasu gotówki, planującej noclegi pod namiotem - konsul uznał, że w taką podróż mogła się wybrać tylko osoba szalona.
Konsul prosi o namiary do mojej córki, męża - chce upewnić się, czy rodzina wie, gdzie w tej chwili ja się znajduję. Sytuacja kłopotliwa dla polskich urzędników - dla mnie staje się zabawna. Dopóki nie zostanie ustalony stan mojego zdrowia psychicznego zostaję umieszczona w hospicjum. Tu trwa dalszy ciąg komedii, którą moi opiekunowie traktują bardzo serio. Podstawowe badania - serca, ciśnienia, pulsu. Jestem dozorowana w czasie kąpieli i wreszcie dano mi posiłek. Zasypiałam w doskonałym humorze.
Rano spacer poza murami hospicjum, ale pod opieką pielęgniarza. Telefon z ambasady do hospicjum - jestem wolna. Po rozmowie pana konsula z rodziną, uznano mnie jednak za osobę odpowiedzialną za swoje czyny.
Z niedzieli na poniedziałek jestem zaproszona do domu szefowej hospicjum. Jestem jej bardzo wdzięczna za możność bycia w domu przeciętnie zamożnej rodziny kolumbijskiej.Osiedle kilkudziesięciu piętrowych dwurodzinnych domków, otacza wysoka na cztery metry bariera pod napięciem. Podjechaliśmy z gospodarzami pod portiernię. Po identyfikacji mieszkańców osiedla - otworzyła się brama. Samochód z mieszkańcami wjechał, ja zostałam. Identyfikacja paszportu, czujniki sprawdzają mnie i bagaż na zawartość narkotyków, ładunków wybuchowych. Fotografia identyfikacyjna mojej twarzy zostaje zarejestrowana przez domofon moich gospodarzy i aparaturę na portierni. Jeśli w przyszłości będę chciała odwiedzić gospodarzy - muszą potwierdzić moją tożsamość.
Czteroosobowa rodzina - dwoje dorastających dzieci, dwa duże pokoje - w każdym po kilka ekranów - dwa metry na dziewięćdziesiąt centymetrów. Podaję wymiary orientacyjne. Kuchnia skromna, mała. Kuchenka gazowa zasilana gazem z butli. Ludzie serdeczni, gościnni. Rano pan domu odwozi mnie do centrum Bogoty, na plac Bolivara. Tu mieszczą się budynki rządowe i siedziba prezydenta. Na placu bez przerwy wojsko demonstruje swoją sprawność.
Na obrzeżach placu żandarmi kontrolują wnoszony bagaż. Na czas zwiedzania zostawiam plecak pod opieką kontrolującego. Wszystko co tutaj oglądam jest egzotyczne - niespotykane nigdzie indziej. To robi wrażenie gotowości wojennej. Bardzo blisko centrum znajduje się jedyne w Kolumbii schronisko młodzieżowe. Melduję się na kilka dni. Zwiedzam Bogotę. Polka mieszkająca w Kolumbii oprowadza mnie po zabytkach. Idziemy bardzo szerokim chodnikiem w tłumie przemieszczających się ludzi. Obok setki sklepów z luksusowym towarem. Sklepy puste.
Idziemy do Muzeum Sztuki. Nagle na szyi i policzku czuję chlapnięcie czegoś ciepłego. Tuż przy mnie jest Indianka, która ochoczo oczyszcza mnie i moją odzież z pianki. W międzyczasie gubię moją polską przewodniczkę. Spotykamy się blisko muzeum. Sięgam po aparat do plecaka - już nie ma aparatu, nie ma firmowej kurtki.
W muzeum wstrząsające wrażenie robią tysiące fotografii ludzi zaginionych. Po wyjściu z muzeum idziemy z panią Melanią do sklepu z aparatami fotograficznymi. Otrzymuję w prezencie aparat jednorazowy.
W pobliżu schroniska widzę mało uczęszczane uliczki. Muszę kupić trochę pomidorów, bananów, chleba, jajek - podstawa całodziennego wyżywienia. Widzę sklepy, kraty zamknięte, wewnątrz sprzedawcy gotowi mnie obsłużyć. Proszę zza kraty jajka, pomidory, banany. Dostaję paragon. Podaję przez kraty pieniądze i dopiero dostaję artykuły. Podobnie robię resztę zakupów - przez kratę.
Zachodzi słońce. Widzę w dali ciekawy kościółek. Zamknięty. Wychodzi zdziwiony ksiądz, dowiaduje się, że jestem turystką ze schroniska. Szczerze zatroskany każe mi biec do schroniska. Tu o tej porze bardzo niebezpiecznie.
Andy - piszę po hiszpańsku pisemku (ze słownika) z prośbą o najtańszy bilet, najtańszej firmy do Cartageny (północ Kolumbii). Wzbudziłam zainteresowanie oczekujących w kolejce pasażerów. Doradzają kasjerce. kombinują, sięgają po swoją wiedzę i doświadczenie. Zastrzegają, że luksusowa, to ta jazda nie będzie. Bilet jest najtańszy - dla najbiedniejszych Indian. Jadę ponad dwadzieścia godziny. Kręta, wąska droga na wysokości dwóch, trzech tysięcy metrów u podnóża szczytów. Temperatura spada do 3-4 stopni. W górze śnieżne czapy, w dół malownicze rozpadliska. Chwilami doliny wypełniają się chmurami. Co jakiś czas mundurowi zatrzymują autobus - kim są? Kogo przedstawiają? Komunistów, rząd, kartele narkotykowe? Czy ich przeciwnicy? Zamieniają kilka słów z kierowcą, rzucą wzrokiem na pasażerów i puszczają auto.
Obniżamy “lot” Zbliżamy się do Karaibów. Na poboczu drogi widzę drzewo. Biało-różowych magnolii. Jakie piękne! Autobus zbliża się a kwiaty zrywają się i odfruwają - maleńkie, biało-różowe papużki.
Kartagena.
Staram się miejskim autobusem dotrzeć nad morze, liczę na miejsce pod namiot. Niestety - plaża to targowisko pełne straganów. To nie jest to czego szukam. Mam zamiar szukać pomocy u policji. Musiałam mieć minę osoby zawiedzionej. Zatrzymał mnie mężczyzna może pięćdziesięcio -, może sześćdziesięcioletni. Jego siwe, a może blond włosy uciskała biała opaska. Po niemiecku zapytał mnie jaki mam problem. Odpowiadam: Ja mam namiot, ale tu nie ma placu. Nie ma kempingu.
Mężczyzna jest plastykiem. Jest Niemcem, ale przyjaźni się z grupą malarzy i rzeźbiarzy kolumbijskich. Wykonał telefon, dostałam zaproszenie do artystów. Jedziemy do pięknej, ciekawej wioski La Brusha. Wioska na plaży. Jestem wśród swoich. Śpię w hamaku - nowy kontynent, nowi przyjaciele.
Na Blanca Playa (biała plaża) jedynym transportem jest łódź - barco. Rejs około czterech godziny dostarcza wiele emocji. Jeśli jest dwadzieścia siedzisk to na ogół płynie trzydzieści osób. Łódź zatrzymuje się dwadzieścia metrów od brzegu. Turyści dopływający tutaj wielokrotnie są przygotowani do przebycia tej odległości w bród. W czasie morskiej podróży poznałam NIemkę Iris pracującą w Międzynarodowym Instytucie Kultury. Dzięki niej od razu trafiłam pod skrzydła Indianki - mamy Ruth. Mama Ruth i jej mąż mulat prowadzą prymitywną restaurację i kilka miejsc noclegowych w hamakach, co nie przeszkadzało, że pod mój namiocik też znalazło się miejsce. Zapytałam ile będzie kosztowało to miejsce pod namiot? Może dlatego, że w tej transakcji pośredniczyła Irys - mama Ruth pozwoliła mi biwakować bezpłatnie. Tak mnie wzruszył ten brak pazerności tych biednych prostych ludzi, że postanowiłam zostać u nich pomywaczką. Z radością przyjęli moją ofertę. Naczynia myło się w wodzie morskiej, tłuszcz i zakopcenia pomagał zmywać piasek. Woda morza karaibskiego ma ok. 30 stopni temperatury. Za pierwsze umycie garów i talerzy dostałam rybny obiad. Następnego dnia poszerzyłam moje usługi - grabiłam plażę z zanieczyszczeń, które naniosło morze. Moje szefostwo odwdzięczyło się wspaniałą kolacją. Uważałam, że posiłkiki, którymi jestem częstowana mają większą wartość finansową niż moja praca. Nosiłam więc morską wodę do beczki w “banio” - do spłukiwania muszli.
Wzdłuż kilkunastu metrów plaży przycupnęły najbardziej prymitywne bary i restauracyjki, prowadzone przez Indian. Na wyspę nie ma transportu poza łodzią. Na miejscu też nie ma komunikacji - nie ma wody, poza deszczówką i wodą morską. Łodzie podwożą piwo, alkohole i wodę mineralną. Na wyspie nie ma energii elektrycznej. Indiańskie pochodnie oświetlają nocne ucztowanie. Wszystkie urządzenia kuchenne są ręczne - z kamienia, drewna i metalu. Przygotowania wielu posiłków z indiańskich ziół i roślin przypomina obrzędy szamanów.Tradycyjnych ziół indiańskich dostarcza przylegające dżungla. Śpiewy i muzyka uzupełniają egzotyczny nastrój. Bardzo szybko rozeszła się wieść, że u mamy Ruth gary zmywa biała Europejska - a że był to czas zbliżających się wyborów prezydenta w Ameryce Północnej, wszyscy miejscowi klaskali i cieszyli się, że jeśli biała kobieta służy u Murzyna i Indianka, to Obama trafi do Białego Domu.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy Ruth nalała sobie i mnie do szklanki piwa - i wzniosła toast - viva Teresa. Zrobiłam to samo, ale zaskoczyło mnie, że piwo jest lodowate. Wtedy Ruth pokazała mi styropianowy pojemnik, w którym wśród brył lodu leżały butelki piwa.
Kiedyś wracałam z odległej o kilka kilometrów dżungli. W czasie tego spaceru spotkałam uzbrojonych po zęby żołnierzy. Pozdrowili mnie i ja z uśmiechem odpowiedziałam na pozdrowienie - bueno dias. Byłam przekonana, że ci uśmiechnięci przystojni panowie to kolumbijskie wojsko. Po moim powrocie do naszej placówki - Ruth pyta - Teresa, ty spotkałaś partyzantów? Ci zadbani mężczyźni to partyzanci? Jak bardzo biedni byli partyzanci mojego dzieciństwa - lata niemieckiej okupacji 1939 - 1944. Czas na białej plaży ucieka bardzo szybko.
Plan moich zajęc uzależniony jest od ilości odwiedzających nas gości, od aktywności morza. Dużo gości, dużo zmywania, ale i nagroda - pyszne jedzenie. Burzliwe morze, mozolne oczyszczanie plaży przylegającej do naszej restauracji.
Nieuchronnie zbliża się dzień urodzin Ruth i jej męża. Odpływamy na uroczystość do ich domu rodzinnego w Kartagenie. W zabawie z tej okazji uczestniczy około pięćdziesiąt osób. Murzyńska i indiańska muzyka niesie się po osiedlu. Na posadzce z białego kamienia rytm wystukują czarne stopy Indian, Murzynów i Mulatów. Wśród zaproszonych gości jestem jedyną białą kobietą. Alkoholem jest piwo. Pijemy z małych ćwierć litrowych buteleczek.
Kartgena
W drodze powrotnej na południe Kolumbii robię przerwy. Chcę jak najwięcej poznać, zobaczyć. To tylko trzy miesiące, a kraj ogromny. Jazda autobusem z Kartageny trwa dziewiętnaście godzin. Robię przerwę.
Tulua - zadbane miasto. Tu jest lotnisko.
Do Kartageny wąska droga poboczem sięgała do podnóża gór - mogliśmy w czasie mijania z samochodem z przeciwnej strony otrzeć się o wystające skały. Wracamy tą samą wąską drogą, ale tuż nad rozpadlinami. Budki z napojami na poboczu nie mieszczą się na gruncie drogi - zawieszone na szynach wiszą nad przepaścią. Jadę z tubylcami, najstarszym autobusem. Na te autobusy turystom biletów nie sprzedają. Jadące w autobusie Indianki co jakiś czas czynią znak krzyża. Jest i dobra strona tej zgrzebnej podróży - rzadko nas zatrzymują szukający haraczu partyzanci.
Z Kali do Papajan jedziemy cały dzień. Terminal autobusowy przeraża hałasem. Boję się. Na czterech umocowanych do żelaznej konstrukcji krzesłach usiłuję spać. Policjanci obiecali czuwać. Plecak dałam na przechowanie do policyjnego kantoru. Chleb i butelkę z wodą umieściłam pod głową. Setki kierowców wykrzykuje nazwy miast, do których szukają i zachęcają pasażerów. Dotrwałam do rana. Planuję zmienić bluzkę - sięgam do plecaka. Nie ma. Nie ma czerwonej, nie ma bielizny. Gdzie? Kiedy? Kto zabrał?
Realizuję plan poprzedniego dnia. Pytam o autobus do informacji turystycznej - nie ma. Pytam to jak najtaniej dojechać? Policjant załatwia motycykl za tysiąc peso. Plecak umieszczony na kierownicy zasłania świat. Przez piętnaście kilometrów.
W Papajan informacji turystycznej udziela policja. Dostaję dwa adresy. Muzeum i park kultury. Wybieram park kultury, obstawiony uzbrojonymi ochroniarzami - może tu spokojnie zasnę. Namiot ustawiam pod dekoracyjnym zadaszeniem. Przy częstych tropikalnych deszczach to idealne rozwiązanie. Usypia mnie koncert muzyki rockowej. Miasto urocze i ciekawe. Zwiedzam muzea - fauna i flora Kolumbii, archeologia.
Pytam o powrotną drogę. Robi się ciemno - ludzie zabraniają wracać samej o tej porze. Organizują taksówkę. Dokładają się do opłaty.
Narodowy park, a w nim miejsca pochówku Indian uwiecznione przed Kolumbijskimi rzeźbami - cel Santo Augusto. Udaje się kupić najtańszy bilet, ale że zamiast drogą ten autobus będzie jechał korytem wyschniętej rzeki - tego się nie spodziewałam. Pierwsze godziny podróżowania śmieszyły nas. Nawet półgodzinna przerwa nie złagodziła dolegliwości żołądka i bólu całego ciała. Tak jak wiele z tego co działo się wokół mnie - trudno było zrozumieć - do dzisiaj nie wiem dlaczego kierowca autobusu przesadził mnie do taksówki. Zapłacił cztery dolary i taksówkarz zawiózł mnie do Santo Augusto i dalej na prymitywny plac namiotowy.
W moich podróżach zdarzają się przypadki - raz miłe, raz mniej miłe, ale to co tu na tym prymitywnym kempingu miało miejsce pobiło wszystkie historie. Rozjuszony byk z taką wściekłością nadział na swoje rogi, a następnie na łeb mój namiot - wszedł do niego połową swojego byczego ciała. Na szczęscie ja właśnie na chwilę z namiotu wyszłam. Wściekły byk biegał i szarpał tę pułapkę rozsiewając zawartość namiotu po całym polu. Nie było ani odważnego, ani mądrego, kto uwolniłby zwierzę - aż zmęczone padło.
Indianki usiłowały namiot zszywać - wiadomo, że to daremna praca. Każdego dnia pada tropikalny deszcz. Byk pozbawił mnie nie tylko dachu nad głową, ale zniweczył połowę zawartości - rzeczy, które luzem leżały w namiocie. Sprawdziło się powiedzenie - nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - właścicielka placu i byka przez tydzień udostępniła mi łóżko pod dachem swojego domu i luksusowe wyżywienie.
Pacyfik
Tuż nad Pacyfikiem odkryłam miejsce noszące nazwę Malaga - naturalnie na mapie. Z hiszpańskiej Malagi mam ciekawe wspomnienia - może i ta jest godna odwiedzenia? Jadę do Florencji autobusem i dalej do Kali.
Dalsza podróż - łodzią. Niestety cena biletu przekracza moje możliwości - czterdzieści tysięcy peso płatne w portowej kasie. Podchodzę do policjanta, pytam czy jest tańsza możliwość dopłynięcia do Buenaventura. Kazał mi czekać. Po trzydziestu minutach policjant zorganizował małą łódź. Wsiadło pięciu mundurowych i ja. Powód płynięcia - inspekcja tamtejszego posterunku. Zapłaciłam dziesięć tysięcy peso - na tyle mnie było stać. Kemping bardzo drogi. Policja uprzedza mnie, że na terenie nie ogrodzonym, nie pilnowanym przez ochroniarzy jest niebezpiecznie. No to gdzie? - pytam. Piszą po hiszpańsku posługując się słownikiem. Budyneczek policji otoczony betonowym murem z otworami na lufy karabinów.
Przed murem stos worków z cementem - mur zaporowy. Policjant po krótkiej rozmowie telefonicznej z dowództwem, prowadzi mnie do obiektu z wysokim metalowym ogrodzeniem. Jestem na telenie hotelu LaBocana. Rozległy plac zabudowany piętrowymi domkami. Basen. Jednym słowem - luksusowo. Pomimo, że nie płacę, muszę się zameldować w recepcji. Zadaszone pomieszczenie przez kilkanaście dni chroni przed tropikalnymi ulewami chroni mój poszarpany namiot, a mnie w nim.
Kilkadziesiąt metrów od bramy obiektu - Pacyfik. Dwa kilometry plażą dochodzę do dżungli. Indywidualny wstęp do dźungli zabroniony - jest to park narodowy. Wojsko stoi na straży. Kilkakrotnie robię podejścia do zasieków chroniących dżunglę. Oswajam żołnierzy do moich niewinnych spacerów. Już się do mnie uśmiechają, już pozdrawiamy się, aż któregoś dnia w niewidocznym miejscu pokonuję zasieki. Jestem w upragnionym miejscu - sama. Idę w głąb, pokonując ogromne powalone drzewa. Tu nie ma drogi, ani ścieżki. Strumyki, kałuże, bagno po kostki. Pnie stojących drzew oblepione spokojnie trwającymi w bezruchu skorpionami, patyczakami, modliszkami. Idę. Pełznę, przetaczam się, jest południe. Nieba nie widać, robi się ciemno. Przecież jestem przekonana, że ponad gąszczem koron drzew świeci słońce. Jeszcze przemieszczam się - słyszę uderzenia fal o podnóże skał na których wyrosła dżungla. Zawracam w kierunku skąd słyszę huk. Ogarnia mnie niepewność, czy te grzmoty to prawdziwe, czy odbite od pni echo mnie łudzi. Przemieszczam się cztery godziny. Z dnia zrobiła się noc. Słyszę szum gałęzi, szelest podłoża. Chyba kilkanaście metrów przede mną wyczuwają mnie ptaki, może zwierzęta i uciekają. Ja ich nie widzę. Ulga, huk słychać wyraźniej. Przez korony drzew prześwituje blask. Ile zdążyłam się przemieścić - kilometr, może dwa. Idę plażą. Jest zaśmiecona. Złudna to nazwa Ocean Spokojny. Kiedy on spokojny? Na pewno nie w październiku. Na ogromnej przestrzeni plaży znajduje się wszystko co tworzy natura i co produkuje światowy przemysł. Tu nikt nie sprząta plaż, chyba że odpływ zabierze, co przyniosło morze. Przedmioty wielkogabarytowe zostają. Dowożone taczkami worki cementu tworzą rodzaj falochronów przed niszczącymi wioskę falami oceanu.
Kończy się czas możliwości goszczenia, karmienia i nocowania turystów. Może indiańskie dzieci będą się uczyły. W czas sezonu dzieci dźwigają do przystani bagaże turystów. Dziewięcio - , dziesięciolatki wożą bagaż na taczkach. Starsze dźwigają na barkach. Nie istnieje żaden transport - tylko ludzkie mięśnie. Na czas pory deszczowej zostaną kobiety i dzieci. Mężczyźni płyną, albo z rybą do miasta, albo bez ryby szukać roboty.
Ponownie Bogota
Zatrzymuję się w znanym mi wcześniej schronisku młodzieżowym. Zwiedzam Bogotę samotnie, takie mam wrażenie. To jest mylące wrażenie. Idę ludną ulicą. Widzę ciekawy portal bramy - wejście do starych zabudowań. Wchodzę. Rozglądam się. Odrapana, niskie zabudowy. Plac jest przejściowy. Zamierzam iść w głąb i wyjść na następną ulicę. Nagle widzę obok siebie niewielki policyjny samochód. Ostrzegają mnie - w Bogocie nie wolno z chodnika wchodzić w bramy, w zaułki. Jest niebezpiecznie. Policyjnym samochodem podwieźli mnie do schroniska.
Dzień chylił się ku zachodowi W krajach tropikalnych nie ma szarej godziny - zachodzi słońce, zapada noc.
Zbliża się czas mojego odlotu - jestem naładowana energią, radosna. Czas na Karaibach pozwolił mi poznać świat i kulturę Indian. Tak skromny mój przekaz - nie mam możliwości nagrywania muzyki ani pieśni. Obiecałam w naszej ambasadzie, że po powrocie z północy, pokażę się. Z trudem spełniam obietnicę. Ulica dzielnicy ambasad zasypana gruzem. Autobusy nie kursują. Nasza ambasada nie pracuje. Dzisiejszej nocy zostały wysadzone w powietrze trzy pobliskie ambasady, i teraz zrozumiałam obawy polskiego konsula - tylko osoba szalona mogła samotnie, w wieku późnej dojrzałości, bez pieniędzy przylecieć do Bogoty.
***
Autostopowy powrót z Madrytu do Przejęsławia w czasie późnej jesieni - łatwy nie był, ale to właśnie pokonywanie trudności przynosi satysfakcję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz