poniedziałek, 2 września 2019

Egipt (wersja poprawiona)


Stoję na nowo oddanej do użytku autostradzie Opole – Kraków. Rozszalała się ulewa. Mój plecak, ja i reszta wyposażenia podróżniczego jest najniższego sortu. Uciekam pod wiadukt, wiem, że nie jest to miejsce do łapania stopu. Chcę przeczekać ulewę. Na sąsiednim pasie zatrzymała się policyjna nysa. Pewnie chcą mnie ukarać, a może tylko pouczyć. Dziwnie radosny jest biegnący do mnie policjant, właśnie przeskoczył barierę i już stoi obok mnie. Dzień dobry pani – wita mnie. Oglądaliśmy program telewizyjny o pani podróżach. Rozpoznałem panią. Mam prośbę – to jest adres naszego posterunku – niech pani przyśle nam kartkę z dalekiej podróży- ucieszą się chłopaki. 

Dobrze, na pewno wyślę.

Już nie straszna ulewa – siedzę w ciepłej szoferce TIR-a. To zasługa policjanta. 

Na granicy słowacko-węgierskiej stoi grecki TIR. Pozdrawiam kierowcę – kalimera (dzień dobry), a on odpowiada „kalispera” , bo to już po południu. Usiłujemy rozmawiać po niemiecku. Trudno się dogadać – wyrażam delikatnie niezadowolenie w języku polskim. 

To pani Polka!

A pan też Polak? – uścisk dłoni, wymiana imion. 

Jadę aż do Grecji. 

Robię w Atenach podejście do ambasady libijskiej, niestety – jeszcze nie teraz. Nie dostaję wizy do Libii – to będzie Egipt, ale i tu próbują robić mi problemy. Ponieważ w Warszawie mamy ambasadę egipską – mam wrócić i tam pobrać wizę. Tu mówią po angielsku, albo arabsku. Na moje szczęście ambasador pracował na placówce w Niemczech. Dogadujemy się. Wizę dostaję w ciągu czterdziestu minut, łącznie z gratulacjami. 

Zwrócono uwagę na rok mojego urodzenia i niekonwencjonalny sposób przemieszczania się po świecie. Po raz wtóry depczę Ateny we wszystkich kierunkach, a jest to skomplikowane – szczególnie w pantofelkach na wysokich obcasach. Kamieniste ulice pną się stromo w górę. W bogatszych dzielnicach – dzielnicach zieleni – kamienne schody. Starzy odpoczywają tu, młodzi flirtują, a ja widzę to czego normalni turyści nie oglądają. Sprzedaję w maleńkich galeriach moje kompozycje. 

Oczekiwanie na prom – plaża w Pireusie.

Prom miał odpłynąć 10 tego września – niestety ponowny termin wypłynięcia to 13-ty wrzesień. Cały dzień plaża jest pełna. Grecy kochają morze. Pływają młodzi i starzy – zdrowi i ludzie kalecy. Kiedy zapada mrok, plaża pustoszeje – zostaję sama pod moim namiocikiem. Jedenasty września – jestem świadkiem reakcji Greków na wiadomość o zamachu terrorystycznym w Ameryce. Zapada cisza, umilkła muzyka, radio Ateny zdaje sprawę z tego co się stało. Po kilku minutach wystartowało kilkanaście samolotów, kreślą błękitne niebo białymi smugami. Ludzie ciągle milczą. 

Prom do Egiptu.

Jakież było moje zdziwienie i zaskoczenie , kiedy usłyszałam komunikaty w języku polskim. Płynę z polską wycieczką. Piloci i uczestnicy przygarniają mnie do swojego grona. Karmią, rozpieszczają. W czasie postoju na wyspach autokary zawożą nas do miejsc, które warto zobaczyć. 

Egipt.

A kiedy już Kair – ja idę w moją indywidualną podróż po Egipcie. Z kairskiej autostrady zbaczam w drogę wzdłuż delty Nilu. Wiezie mnie inżynier dbający o drożność i czystość koryta Nilu. W górnej części Nilu do użyźniania ziemi zaczęto używać sztucznych nawozów – to wpływa na zarastanie wód Nilu kwiatami lotosu – zarośnięta rzeka utrudnia żeglugę. Zadaniem inżyniera jest kontrola urządzeń oczyszczających. Do tej pory oglądałam w ciepłej strefie, wiotkie, cienkie palmy – tu powyżej brzegów Nilu palmy tworzące lasy, mają grubość naszych dębów. Wzdłuż brzegów rzeki plantacje trzciny cukrowej kukurydzy, trochę wyżej łany pszenicy. Rajskie ogrody egzotycznych owoców, dywany biało-różowej bawełny. Na nocny odpoczynek znajduję urocze miejsce. Czterysta metrów od drogi w dolinie Nilu. Żadnych ludzi, żadnych domostw. Marzyłam o kąpieli. Wyłamałam najdłuższą trzcinę, usiłowałam zbadać grunt – i w tej jednej chwili nieostrożności zaskoczyła mnie płynąca po Nilu faluka. Pozdrowili mnie płynący nią młodzi ludzie. As-salam alejkum. Rozczuliło mnie to pozdrowienie – pokój z Tobą – to chyba mogę im wierzyć. Przepełnia mnie błogość – układam się do snu. 

Około północy słyszę przyciszone rozmowy, skradające się kroki. Naciągnęłam koszulkę na nagie ciało. Uklękłam, czekam co będzie dalej. Bez oporów ulega zewnętrzny błyskawiczny zamek namiotu. Jeden z mężczyzn terroryzuje mnie w żelazny uścisk ujmując moje dłonie. Drugi wyciąga z namiotu plecak. A ja wrzeszczę – Allah ratuj, Allah ratuj – i słyszę jak mój wrzask uderza w grube pnie palmowego lasu po przeciwnej stronie Nilu i wraca do mnie spotęgowany echem. A tak cieszyła mnie ta głusza, ni chaty, ni człowieka. Aparat fotograficzny okazał się najbardziej łakomym kąskiem – zabrali. Jak długo słyszałam tupot stóp, tak długo z mojej krtani dobywał się ryk syreny okrętowej. Razem z aparatem przepadły zawarte w nim fotografie z Kairu, Gizy i całego początku podróży. Nigdy w moim dotychczasowym życiu nie miałam potrzeby wrzasku – zdziwiłam się, że potrafię to robić z taką siłą. Jeszcze ciągle w szoku pobiegłam do drogi odległej czterysta metrów. Stoję na środku jezdni – pojedyncze o tej porze auta wymijają mnie, jadą dalej. Zastanawiam się dlaczego – jestem w kraju arabskim. Mój rozwiany siwy włos, bluzka okrywająca połowę uda, bose nogi – to wzburzało raczej lęk niż litość. Wracam do namiotu. Teraz dokładnie czuję ciernie suchych traw tkwiące w moich bosych stopach. Naciągam spodnie, na krwawiące stopy zakładam buty. Wracam na drogę. Pierwszy jadący samochód zatrzymuje się. Nie muszę wiele tłumaczyć. Zostawiają samochód, schodzą za mną w dolinę. Ja zabieram plecak, a oni ujmują za cztery rogi namiot. Jedziemy do komisariatu. Pisanie protokołu zajmuje kilka godzin. Problem z nieznajomością języka. Policja pyta jaki jest mój zawód – kunstmalier, hudożnik, - niestety nie rozumieją. Biegnę do plecaka – wyjmuję moje plakaty polityczne – reprodukcje. Widzą autora – Teresa Olszewska Bancewicz. Upadek Ameryki, Bush satyrycznie pokazany, waląca się statua Wolności, Ameryko dokąd zmierzasz. Teraz nie protokół ważny, teraz zrobili na biurku ekspozycję plakatów. Gratulacje, uściski dłoni. Już wiedzą jaki mój zawód. Trudniejsze zadanie – mam opisać złodziei. Już poczynam sobie jak prawdziwy plastyk – biorę z biurka flamastry, karty papieru. Jeden w blue-jeansach i w takiej koszulce, włosy kręcone, czarne. Drugi w białej galabii, włosy sklejone na sterczącego jeża, i straszliwy zez. Obserwujący zza moich pleców mężczyźni wybuchają śmiechem za każdym pociągnięciem pisaka. Nigdy przedtem, ani nigdy potem nie owładnęła mną taka twórcza „wena” jak w chwili tej protokolarnej twórczości. Podpisany pierwszy w dziejach tej policji rysowany protokół zostaje umieszczony w historii sprawy. Godzina czwarta rano. Dziękuję i żegnam świadków. Chcę spać, ale gdzie? Policja sprawdza mapy – nigdzie w pobliżu nie ma kempingu. Komendant pyta – Teresa, czy zamiast kempingu wystarczy ci dywan w moimi gabinecie? Tak – godzę się. Ustawiam namiot na miękkim dywanie. Ciekawe, czy jestem pierwszą kobietą europejską w takiej sytuacji? Śpię świetnie. Szanując mój spokój – urzędowanie posterunku jest o dwie godziny spóźnione. Nie bywam w hotelach , ale tu mój policjant – opiekun postawił zestaw śniadaniowy najlepszego hotelu

Ja planuję – policja i wojsko realizują moje plany. Mój opiekun wiezie m nie do pierwszego posterunku zgodnie z moim planem. Po drodze na maleńkim bazarze policjant kupuje prezent dla mnie – zegareczek. Mój zginął w trakcie awantury złodziejskiej. Kompozycja kwiatowa” z moim autografem jest podziękowaniem. Od terrorystycznego zamachu na autokar pełen niemieckich turystów (lata 90-te) na wszystkich ważnych drogach utworzono co kilkanaście kilometrów posterunki wojskowo policyjne. Policja i żołnierze patrolują autokary i samochody – albo na motocyklach , albo wewnątrz pojazdów. Istnienie posterunków fantastycznie ułatwia moje podróżowanie – jest to zorganizowany autostop. Pokazuję na mapie planowany kierunek – jeśli już stoi i czeka na mnie samochód – jadę, jeśli jeszcze w moim kierunku samochodu nie ma – ja czekam. W tym czasie jestem troskliwie karmiona i pojona. Wiadomość o tym kim jestem i że właśnie zbliżam się – podawana jest telefonicznie. Tak dalece poinformowani są posterunkowi, że oglądają moje spuchnięte i sine przeguby rąk - serdecznie współczując. Mój wytyczony kierunek, to granica egipsko – sudańska wzdłuż pustyni zachodniej i ligijskiej. Jednym z wiozących mnie samochodów jest taksówka – własność trzech braci. Wszyscy trzej właśnie pracują. Ich praca polega na załatwianiu różnych skomplikowanych sprawa w urzędach miast do których zwykli ludzie z pustyni - Berberzy, ludzie z doliny Nilu - nie mogą dojechać. 

Pustynia arabska.

W północnej części pustyni arabskiej na nieboskłonie ukazała się czarna plama zwiastująca burzę pustynną. Kierowca uciekał, ale chmura rosła i goniła nas. Obeznani z żywiołem mężczyźni zdawali sobie sprawę, że tylko bezpieczne ustawienie samochodu – za skałą, i szczelne otulenie go plandeką – pozwoli na ponowne uruchomienie maszyny po burzy. Ukryci pod samochodem bracia własnymi ciałami starali się obciążyć płachtę brezentu. Burza trwała czeerdzieści minut. Bez wyładowań atmosferycznych, bez kropli deszczu. Pomimo zabezpieczenia lepki pył wciskał się w szczeliny samochodu. Czarna chmura ogarnęła świat, skały i nas egipskimi ciemnościami. Pustynia płonie bezpiecznie ujętymi źródłami ropy i gazu. Skład czarnej chmury – to rozkruszone suche rośliny, kruszęjąca czarna skała, lepka sadza z płonącego gazu i ropy . Widziałam trzy różne pustynne burze na tej samaj Saharze, ale w trzech różnych szerokościach georgraficznych.


Złocista Tunezja, górzyste Maroko i pustynia Arabska w Egipcie. Ta sama Sahara, a na różnych szerokościach geograficznych różny jest budulec prymitywnych siedzib ludzkich. Tu w Egipcie, na terenie łupkowych skał – budulcem są płytki skały łupkowej. W ilu miejscach oglądam Saharę, to w każdym z nich jest ona inna. Jest wydmowa, skalista, kamienista. Raz bywa prawie biała, ruda, czarna. Bywa płaska, pokryta równomiernie otoczakami wielkości arbuzów. 

Dom rodzinny w dolinie Nilu.

Dom daleko, za Nilem. A moi towarzysze podróży mają sporo spraw do załatwienia. Już wiem – jestem zaproszona do domu rodzinnego trzech braci. Przez Nil przeprawiamy się tratwą – most daleko. Wita nas matka i siostra braci. Półmiski ustawione na podłodze. Zgłodniali mężczyźni szarpią palcami placki chleba. (Chubz – chleb). Zdzierają z knagi włókna mięsa. Kobiety jedzą jajka na twardo, zagryzając oliwkami z beczki. Smak oryginalny – nie to co w słoikach z marketu. W nocy – telefon – dzwoni posterunek policji, do którego miałam być odstawiona, a nie dojechałam. Awantura. Odpowiadam – czy to jest dom rodzinny mężczyzn, czy w porządku moje zdrowie. Dzień zaczynam od pieczenia chleba. Z pobliskich wiosek zjeżdża rodzina. Zorganizowano mi spacer po wiosce na wielbłądzie pożyczonym od sąsiadów. Oglądam plantację trzciny, kukurydzy, bawełny – nawozem – muł naniesiony przez Nil. Oglądają mnie sąsiedzi, dzieci sąsiadów. Mam zapas mini-dżemików z promu. Częstuję dzieci słodkościami europejskimi. To wszystko ciekawe – a ja straciłam aparat fotograficzny. Ale zostały filmy – czyste filmy. Jadą bracia w różne strony – szukają aparatu fotograficznego do moich filmów. W jednej z wiosek nauczyciel wypożycza aparat na trzy dni – będą fotografie z tego jednego miejsca. Ciągle mam okazję uczyć się, doznawać nowych wrażeń. Piekłam arabski chleb. Poczęstowanie mlekiem prosto od krowy wydojonym – było ono bardzo słodkie . Pokarmem tych krów jest trzcina cukrowa. Po trzech dniach moi dobrzy egipscy chłopcy – Mandelh, Mahomet i Ahmed – odwożą mnie do posterunku, który upominał się o mnie. Niestety – za brak subordynacji w podróży – z przed trzech dni – dzisiaj już im zabroniono mnie wieźć do granicy z Sudanem, przez pustynię libijską. Jest Ramadan. Wiezie mnie ortodoksyjnie praktykujący muzułmanin. Cały czas milczy – staram się dopasować do sytuacji – o nic nie pytam. Milczę. Zbliża się schyłek dnia. Przy drodze mały meczet i restauracja. Zatrzymujemy się, kierowca idzie do łaźni – idę za nim. On wskazuje toaletę dla kobiet. Obmywam ciało. Po kąpieli kierowca olejkiem namaszcza swoje nogi. Nadstawiam swoje dłonie – ja też chcę mieć pachnące stopy. Zostawiam buty przed wejściem do meczetu, i tu staje mężczyzna w galabii – przemawia anielskim głosem i choć angielskiego nie rozumiem – już wiem – kobiety nie mają wstępu do meczetu. Pytam, gdzie mogą stać i obserwować modlitwę i ceremonie – wskazał mi podcienie z widokiem na wnętrze meczetu. Pełni pokory i skupienia mężczyźni modlą się, śpiewają, klęcząc dotykają czołem podłogi. A kiedy kapłan prowadzący prawi kazanie – wierni siedzą na podłodze. Unoszą się zapachy kadzideł i olejków. Koniec modlitwy. 

Mężczyźni opuszczają meczet. Gasną świece i oliwne lampy. Ubieram buty. Mój kierowca uśmiechnięty ogarnia mnie ramieniem – zaprasza na zasłużony posiłek. Namiot ustawiam obok meczetu. Nikogo nie pytam, nikt mi nie zabrania. 

Assuan opuszczam na motocyklu. Za motocyklem ciągnie się potężny ogon pyłu. Widzę to na zakrętach. Chusta naciągnięta na twarz nieco chroni skórę przed drobinami piasku. Pył, plus pot tworzą maskę oblepiającą twarz. Finał podróży – tu kończy się Państwo Egipskie. 

Góry a za górami Sudan.


Noc u pograniczników.

Noc. Ciemno. Mogłabym jechać za Nil, ale nie przyjechałam tysiące kilometrów, żeby tracić okazję oglądania Egiptu w pełnej krasie, w słońcu. Mimo braku akceptacji przez straż mojego pomysłu na ustawienie namioty i nocleg w sąsiedztwie ich posterunku – zostaję. Woda z węża służy mi i do przyrządzenia jedzenia i do mycia. W tych warunkach wykorzystuję nakaz Koranu – „spragnionego napój, udręczonemu słońcem daj cień”. Choć za górą słyszę huk armat (walczą Sudan z Libią) ja czuję się bezpieczna. Rano padające na namiot promienie słońca budzą mnie. Słysze jednostajne kroki po żwirze. Raz żołnierz zbliża się, raz oddala. Rozsuwam zamek namiotu i radośnie uśmiechnięta wołam do strażnika: Hello, pozdrawiając go dłonią. Chłopak uśmiecha się przyjaźnie. Nagle zrywa z ramienia karabin i mierzy w moim kierunku – padają strzały. Cisza. Kroki po żwirze w moją stronę. Ja ciągle żyję, jestem cała. Delikatnie unosi się poła namiotu. Chłopak wskazuje na rozbryzgane ścierwo. Około dziesięciu metrów od mojego namiotu pełzł wąż. Pozostali strażnicy przybiegli i gratulują koledze celnego strzału. Za uratowanie życia dziękuję macierzyńskim pocałunkiem w czoło. Na pewno młody wolałby dolary – niestety – mam ich mało. Po śniadaniu idę w stronę drogi. Planuję przedostać się na drugi brzeg Nilu. Dzisiaj mam zamiar jechać do Luksoru. Gorąco, ciężko – pomimo, że to ranek. Siadam na kamieniu. Po chwili przysiada się starszy człowiek. Rozmawiamy po rosyjsku. Mężczyzna przed laty obsługiwał rosyjskie maszyny w trakcie budowy tamy asuańskiej. Jako dobry fachowiec przeszedł na usługi profesora Michałowskiego. Ciął kamienną budowlę świątyni, a następnie fragmenty ustawiano na nowym miejscu. Jednak najważniejsze w tej rozmowie było stwierdzenie, że na całym świecie tylko profesor mówił – rebiata, chodźcie na herbatkę. Nigdzie na świecie nikt nie pije herbaty – tylko w Polsce. Rozmówca mój pyta, czy ja lubię herbatkę. Tak, bardzo lubię. Z przepastnej kieszeni galabii wyciąga termosik – nalewa do zakrętki gorącą słodką herbatkę. Ceremonia picia herbatki odbywała się w podziemiach świątyni bogini Izydy. 

Do schroniska w Luksorze wiezie mnie egipski policjant mówiący kilka słów po polsku i rosyjsku. Swoją sympatię dla Polski zademonstrował wioząc mnie do celu, chociaż celem jego podróży była Esna. Wreszcie zmyję zmyję pustynny pył. W Luksorze krążę wśród europejskich krezusów – oglądając wszystko co można zobaczyć bez sięgania do portfela. Za rozbicie namiotu na pierwszą noc płacę trzy dolary. Na następne noce wytargowałam możliwość spania w śpiworze bezpośrednio na murawie – bez opłaty. W sklepie z pamiątkami usiłuję sprzedać moje kompozycje – sprzedawca nie jest zainteresowany, ale polskim kwiatami zainteresowali się europejscy turyści.

Hurgarda – to miasto rodzące się. 

To miasto rodzące się, powstaje na surowej pustyni – zagospodarowanie przyszłego kurortu powstaje od obsadzenia przestrzeni zielenią. Pierwsze co zostało zbudowane to osiedla dla robotników budowlanych. Spałam tutaj. Domy są dwurodzinne. Identyczne – miałam problem z trafieniem do właściwego. Przyjechałam tu z transportem kabli. 

Nad zatoką sueską jadę superluksusowym wieloosobowym samochodem. Młody mężczyzna jest Meksykaninem z plemienia Inków. Wzdłuż Morza Czerwonego pobudowane są apartamenty ludzi bardzo bogatych – dyplomatów, filmowców. Posiadłości strzeżone są przez ochroniarzy, wojsko. Wjazd zabezpieczają automatyczne szlabany. 

Po krótkiej sjeście przeniosłam się w świat super egzotyki zaaranżowanej dla superbogatych. Przechadzam się między murzyńskimi chatami, hamakami. Półnagie kobiety przynoszą egzotyczne potrawy i napoje. Jest tu mini bazar z egzotycznymi ziołami – dziewczyny rozcierają ziółka drewnianymi pałkami. Podniecające zapachy, podniecająca muzyka. Zawodowe tancerki kuszą nagością. Jestem w łodzi ze szklanym dnem. Łódź wolno płynie po płytkiej zatoce laguny. Pod moimi nogami malują się barwne dywany podwodnego świata. Łódź zatrzymuje się, opada szklane dno. Jestem ogarnięta szmaragdową przestrzenią drgającą barwnym życiem. Jestem drobiną w bezmiarze. Szkoda, że zbliża się granica Egiptu, zbliża się czasowa granica mojej podróży. Co jeszcze mogłaby dla mnie wyczarować egipska odyseja? 

Ambasada Kair.


Z Suezu jadę autostopem do Kairu – kradzież aparatu pozbawiła mnie fotografii z początkowej fazy podróży. Postanawiam jednak zrobić ponownie część utraconych fotografii. Z polskiej ambasady w Kairze wypożyczam aparat fotograficzny. Jadę do Gizy. Tam robię fotografię piramid, sfinksa, i slamsów Gizy. Dziwnym przypadkiem w Gizie – wbity dwa tygodnie wstecz cierń w moją nogę – teraz właśnie przebija skórę i z ropą, krwią wydostaje się na zewnątrz. Zamieszkujące Gizę kobiety – widząc mój problem – przynoszą w misce wodę do obmycia nogi i wypłukania skarpety. Końcówkę filmu przeznaczam na udokumentowanie mojego pobytu w polskiej ambasadzie w Kairze. 

Perypetie promowe.

Wracam do Port Said. Termin odpłynięcia do Pireusu mojego promu jest wyznaczony na następny dzień. Za resztki posiadanych pieniędzy kupuję miejsce w obskurnym hotelu, trochę owoców i chleba – to jednak cztery dni rejsu. Wysyłam pocztowe karty do Polski. Wczesnym rankiem jestem w porcie, niestety – wiadomość nie może mnie cieszyć – prom dzisiaj, ani jutro, ani pojutrze nie odpłynie. Pieniądze wyczerpałam. Ważne, że dobre śniadanie daje mi energię do dalszego działania. Mam dużo czasu. Polskiego konsulatu w Port Saidzie nie ma. Chyba mój przypadek nie jest jednostkowy. W biurze informacji dostaję adres konsulatu włoskiego. Pani konsul i pani sekretarz reagują natychmiast. Mając mój bilet, dzwonią do portu, rozmawiają z agencją Lines Salamis. Sprawa jest przykra, ale prawdziwa. Teraz z polecenia włoskiego konsulatu opiekę nade mną przejmują zakonnicy – franciszkanie. To Egipcjanie. Seminarium kończyli we Włoszech. W Port Saidzie prowadzą sierociniec dla chłopców, przybyła jeszcze jedna podopieczna. W ciągu czterech dni uczestniczę w nabożeństwach obrządku katolickiego, muzyka kastanietów porywa nogi do tańca a ducha do nieba. Na nabożeństwie obrządku cerkiewnego napojono mnie winem, nakarmiono chlebem. 

Okazując wdzięczność za opiekę – sprzątam ogromny refektarz. Robię porządek w dawno nie przesadzanych kwiatach doniczkowych. Uliczny sprzedawca w Port Saidzie obdarzył mnie sadzonką jakiejś afrykańskiej rośliny. Posadziłam w przyszklasztornym ogrodzie – zakonnicy umieścili obok tabliczkę z napisem – Teresa

Odpływa mój prom – żegnają mnie trzej zakonnicy, żegna mnie Manuella – sekretarz włoskiego konsulatu. Jak miło być rozpoznawaną, płynę tym promem, którym przypłynęłam. Tak jak poprzednio ustawiam mój namiot na jeszcze wilgotnych deskach promu. Jestem pierwszą i jedyną osobą, która pokład promu potraktowała jako kemping. Dziwnym zbiegiem okoliczności moje urodziny 12 września i imieniny 3 października niezależnie ode mnie są uroczyste. Płynę z polską wycieczką – jestem rozpoznawana – rodacy organizują się błyskawicznie. Jest szampan. Wieczorem dyskoteka, choć to nie sobota. Kapitan zaprasza mnie za pośrednictwem polskich pilotów na drinka. Kilkadziesiąt lat wstecz tak właśnie tańczyłam rok-and-rolla. 

Meteory.

Rezygnuję z bezpośredniej jazdy do Polski, choć mam taką okazję. Chcę zobaczyć meteory – może już nie będę miała okazji. Grecja była tranzytem do Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Już ją zwiedziłam. Z Amin zbaczam na meteory. Wiezie mnie polski Grek – Nikolaus. Rodził się w Polsce. Mam wspaniałego przewodnika – tylko Grek jest w stanie przekazać wiedzę o wspaniałym zjawisku geologicznym jakim są meteory – utrwalam zjawiskową urodę meteorów jednorazowym aparatem fotograficznym, zakupionym przez Nikolaosa. 

Ateny.



Odwiedzam znajomych i przyjaciół, dzięki nim nawiązuję kontakt z „Domem Polskim” w Atenach. Mam spotkanie z gimnazjalistami polskiej szkoły. Na lekcji historii starożytnej przekazuję świeżo zdobyte obserwacje i wiedzę o Egipcie. „Express Ateński” w języku polskim przeprowadza ze mną wywiad, drukuje reprodukcje moich plakatów politycznych.

Poniżej zdjęcia których brakowało w wersji pierwszej:
























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz