Czechy – Podebrady – rynek. Źródło pysznej musującej wody mineralnej ujętej kranikiem – pijemy do woli. Robimy zapasy.
Hradec – katedra św. Barbary, kierowca jednocześnie pełni rolę przewodnika. Austria – Linz nad Wełtawą. Śpię u Marii poznanej w Czechach. Stamtąd mnie wiozła. Następnego dnia zwiedzam galerię w Linz. Sprzedaję pierwsze kompozycje. Do Italii jadę z Włochem, on o seksie, ja o polityce. Do granicy Francji jadę ogromnym wozem technicznym – jesteśmy pilotowani z przodu i z tyłu. Hiszpania zaskakuje mnie strajkiem. Tłumy niezadowolonych – benzyna drożeje. Temperamenty Hiszpanów podobne do Włochów. Nauczona doświadczeniem poprzednich podróży zakładam obrączkę na palec. Nad morzem robię przerwę w podróży. Krąży policja – ciągle protesty. Sztormowy wiatr wyrywa haki namiotu i porywa mój dom kilkadziesiąt metrów dalej. Znoszę kamienie, obciążam podłogę namiotu. Pagórkowate tereny łupkowej skały pokryte tarasami plantacji winogron. Cyprysy czernią iglic kreślą niebo. Pływam. W Barcelonie schroniska młodzieżowe drogie. Ryzykowny wybór – śpię na plaży. Wokoło dyskoteki, muzyka. Najpierw bawi – później męczy. Teren wystawy pokolonialnych eksponatów z Ameryki Łacińskiej, Kuby – zrabowanych przez Portugalczyków i Hiszpanów, ogrodzony matą z bambusa. Obsługę wystawy śpiącą za matą, proszę żeby mnie strzegli – o świcie Indianin w pióropuszu zajrzał do mojego namiotu – czy żyję. Jadę z Niemcem mieszkającym z rodziną w Hiszpanii. Zaprasza mnie do swojego domu. Tort, świece, wino – przypominają mi, że dzisiaj dwunasty wrzesień – moje urodziny. Powiedziałam gospodarzom, że właśnie dzisiaj moje święto – geburstag. Cieszyli się podwójnie. Szczęśliwym trafem los obdziela mnie cały czas. Juan jedzie do Alicante. Tam mieszka. Pokazuje mi godne obejrzenia zabytki – gotyk katedry z mauretańskimi dekoracjami. Zwiedzamy pałace i ogrody Alhambry w Grenadzie. Zwiedzamy Castello de la Plana. Właśnie skończyliśmy obiad. Juan wykonuje telefony. Cały radosny bierze mnie za rękę. Wsiadamy do samochodu. Zatrzymujemy się przed okrągłym budynkiem areny. Juan od ulicznej kwiaciarki kupuje goździka – taki zwyczaj. Niewiele rozumiem. Zaczęła się corrida. Ucichła muzyka. Jakrawo ubrany młody człowiek wykonuje jakiś taniec wokół byka. Wchodzi torreador. Udaje, że atakuje byka. Krąży, nagle wbija pikę w grzbiet zwierzęcia. Gęsta krew spływa na arenę. Oddaję goździka. Mówię – toalette. Juan zły wychodzi. Jest to ostatni numer w programie zwiedzania. Terakotowe pobocza drogi żłobią pionowe rysy – to woda wymywa glinę. Kamieniołomy marmurowych skał skrzą się w słońcu. Do Malagi docieram późnym popołudniem. Ustawiam namiot na plaży wśród wielu innych. O zachodzie słońca plaża opróżnia się - koniec przerwy świątecznej. Jutro do pracy. Odjeżdżający ostrzegają mnie przed samotnym biwakowaniem – chcą zabrać mnie do swoich domów. Rezygnuję z opuszczania plaży, ale proszę o powiadomienie policji, że jestem tu sama – mogą wykonać patrolowy kurs w nocy. Jechali na sygnale, ale grając melodię piosenki „Szła dzieweczka do laseczka”… Jadę w stronę Gibraltaru. Kierowca z plikiem papierków wysiadł do banku. Ja czekałam w samochodzie. Mężczyzna wracając, tuż przy samochodzie osunął się na ziemię. Wiatr rozwiał dokumenty. Ciałem mężczyzny wstrząsały drgawki. Dokumenty pozbierałam, umieściłam w samochodzie. Zatrzymałam pierwszy jadący samochód. Prosiłam policję i pogotowie. Po kilkunastu minutach zjawili się jedni i drudzy. Pogotowie zajęło się chorym. Policja mną. Spisali protokół, ciągle trwała reanimacja.
Port w Gibraltarze nie odprawia pasażerów. Muszę jechać do Algeciras kilkadziesiąt kilometrów. Jest noc. Jadę z Marokańczykami. Pension – hotel jeszcze czynny. Za grosze sprzedaję kilka kompozycji i opłacam hotel. Na promie poznaję parę Aborygenów. Dołączył się Arab – zabawa świetna. Kiedy wracam – pytają – pokazuję bilet powrotny. Wiatr wyrywa bilet z mojej dłoni. Arab skacze z górnego pokładu promu na dolny. Łapie bilet. Tanger – miasto portowe. Wybitnie arabskie. Szczególnie atmosfera bazaru. Usiłuję fotografować kobiety – mało brakowało, a utraciłabym aparat. Koran zabrania fotografować kobiety. Śpię w schronisku młodzieżowym. Młode Arabki też podróżują. Bawimy się. Jak na całym świecie - w schroniskach nudzić się nie można. Droga wiedzie do Rabatu. Dłługa droga. Zjadamy w oberży obiad. Popijamy herbatą zwaną tu saharyjską whisky. Jedziemy do oazy, gdzie mieszkają wiozący mnie mężczyźni i ich rodziny. Jeszcze przed zachodem słońca pracujemy przy zbiorze papryki. Śpiewana melodia nadaje rytm pracy. Bawią się kobiety, dziewczyny i niepełnoletni chłopcy. Pełnoletni mężczyźni spożywają posiłek osobno. Spotyka mnie zaszczyt wspólnej konsumpcji z mężczyznami. Ja siedzę na podwyższeniu, oni wokół okrągłego stołu na podłodze. Jestem honorowym gościem. Zgodnie z rytuałem dzielę chleb – aish – między uczestników. W lewej ręce trzymamy kawałek chleba (placka). Prawą sięgamy do wspólnej miski. Bierzemy kawałek mięsa z sosu ananasowego. Nad kawałkiem chleba mięso donosimy do ust. Sos spływa na chleb. Resztkami chleba wygarniamy sos. Tu nie istnieją łyżki, widelce, noże – tu mamy palce rąk. Kobiety nie uczestniczą w męskich przyjęciach, jedynie donoszą napoje, potrawy, desery.
Rabat – stolica Maroka. Baśniowa uroda. Kierowca taksówki zaprasza mnie do swojego samochodu. Tłumaczę, że jeżdżę autostopem bo nie mam pieniędzy. On rozumie – on wiezie bez pieniędzy. Słońce zachodzi. Kierowca wiezie mnie do swojego domu, do rodziny. Bardzo skromna kolacja. Dzieci tańczą i śpiewają. Majestatyczna, stuletnia staruszka na swoim ciele ma wypisaną historię życia.
Moje wyobrażenie o Casablance nie pokrywa się z tym co widzę. Jedynie małe stare miasto - Medina, ma charakter arabski. Meczet imponuje wielkością. Reszta nowa, albo nowoczesna bardziej francuska. Bez problemu znajduję schronisko młodzieżowe. Międzynarodowe towarzystwo. Z wybrzeża Atlantyku kieruję się w głąb górzysto- piaszczystego Atlasu Średniego. Jadę furmanką.
Dni upalne, noce chłodne. Drogi, dróżki i bezdroża. Za pięć dni odchodzi mój prom do Europy. Jak spóźnię się – bilet przepadnie – pieniędzy już nie mam. Jestem pochłonięta liczeniem przejechanych kilometrów i tych, które jeszcze przede mną. Śpię w pobliżu domostw bardzo blisko drogi. Czym bardziej spieszę się, tym bardziej ciekawe krajobrazy, tym bardziej gościnni ludzie. Szukam drogi powrotu do Tangeru. Dostawca gazu wiezie mnie do małej stacji benzynowej. Ustawiam namiot obok. Chętnie bym tu została. Czuję się jak w raju, a muszę go opuścić z własnej woli. Raniutko bucdzie mnie pracownik stacji. Jest samochód. Jedzie do Fezu – chętnie mnie zabierze. Kierowca myśli, że to piękne, jedno z najstarszych miast jest celem ojej podróży. Zachęca do obejrzenia. Spieszę się. Na obwodnicy miasta udaję się złapać turystów niemieckich. Ze względu na mój pośpiech oni przyśpieszają. Zdążyłam!!!
Prom wypełniony Marokańczykami – płyną w nadziei, że Europa wszystkich uszczęśliwi, że wrócą wszyscy z samochodami i pieniędzmi. Promem płyną ci co mają czas, a nie mają pieniędzy. Europejscy turyści latają samolotami. Jestem już w Europie. Planuję wracać do Polski przez Portugalię. Jadę przez Hiszpańską Montanię. Na czas jesiennej słoty przygarnęli mnie ludzie, którzy w górach prowadzą oberżę. Po krótkim przeszkoleniu umiem podać gościom kawę, piwo i coś na przekąskę w czasie kiedy gospodarze terenówką jadą do miasta w dolinie. Oswojony osioł – pieszczoch miejscowych – nieuważnym wypija piwo i zjada przekąski. Do Lizbony jadę z Marokańczykiem – autobusem przerobionym na dom mieszkalny. On leci gdzieś dalej – dom czeka na parkingu przy lotnisku. W czerwieni zachodzącego słońca widzę nad miastem rozpostarte ramiona Chrystusa – to Lizbona. Z Portugalii przez autostradę pełną zakrętów i przepaści – krainę Basków – wiezie mnie Portugalczyk. We Francji widzę przed nami TIR-a oznaczonego polską rejestracją. Przesiadam się. Pod Paryżem trudno znaleźć odpowiedni parking. Kierowca przekroczył czas pracy – lądujemy na pierwszym lepszym parkingu. Jutro planujemy być w Polsce. Rano widzimy pociętą plandekę – złodzieje zabrali kilka skrzynek drogiego alkoholu. Policja eskortuje nas do Paryża. Sporządzenie protokołu trwa pół dnia. Rozstajemy się w Słubicach. Dworce – autobusowy i kolejowy już nieczynne. Kemping ze względu na awantury różnojęzycznej zbieraniny – zamknięty. Za przyzwoleniem kierownictwa hotelu śpię pod namiotem na ogrodzonym terenie. Za ogrodzeniem awantury, różnojęzyczne przekleństwa, strzały nie pozwalają zasnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz