Autostopem w nieznane cz. IV
Na
przednią szybę samochodu padają pojedyncze krople deszczu. W swoim biegu łączą
się tworząc wartkie strumyki. Potok wody spada pod koła – rozbryzgany – wsiąka
w pobocze. Czym kropel więcej, bieg szybszy. Nie wszystko, ale wiele zależy od
nas, w jakim tempie zakończymy bieg. Nie godzę się na omijanie przeszkód. Nie
dla mnie zabieganie o „święty spokój”. Wyższa bariera – większa radość z
pokonania jej.
Lat
przybywa. Siły wątłe, a zamierzenia ambitne. Zbyt mało czasu pozostało by
stosować rozsądna zasadę – mierz siły na zamiary – a może zamiary na siły.
Celem
czwartej podróży – Afryka – Sahara! Organizacyjnie podobnie jak w podróżach
poprzednich. Niezmienne zasady finansowe. Wytyczane na mapie, na wielu mapach
trasy. W Czechy wkraczam przez Jakuszyce. Świadomie rezygnuję z powracania
wielokrotnie w te same miejsca. Pierwsza okazyjna jazda – najmilszym memu sercu
kierowcą – z synem Przemysławem. Na następną muszę czekać ponad godzinę. Mam
dużo czasu. Nie zapominam wymienić 50-ciu złotych na 200 koron. Ulicami Pilzna
kieruję się do trasy na Salzburg. Nie zwiedzam – ale idąc oglądam –
architekturę, pomniki. Słyszę granie skrzypiec – tak dziwnie znajoma ta muzyka.
Muzyka dobiega z wnętrza budowli wyrastającej bezpośrednio z chodnika. Bardzo
wysokiej budowli – ze wspaniałymi portalami i bogatym zdobieniem. Muzyka
dobiega z monumentalnego wnętrza. Nie potrafię obok tego grania przejść
obojętnie. Wstęp na koncert wolny. Już wiem gdzie jestem – to synagoga. Są
wolne miejsca. Siadam. Muzyk gra przed prezbiterium – tak nazywa się ta część w
kościele – jak nazywa się tutaj, nie wiem. Choć mój słuch muzyczny daleki od
doskonałości – poznaję – to muzyka żydowska. Koncert trwa długo, oglądam
ekspozycję fotografii artystycznej we wnętrzu świątyni.
Nie
wiem, czy to jest Austria, czy jeszcze Czechy? Nocuję w lesie, zimno ale
spokojnie. Rano drwal wskazał mi wodę pitną. Rozmawiałam z nim po niemiecku,
ale dalej nie wiem gdzie jestem. Tempo ostre – liczę, że dzisiaj będę w
Salzburgu. Niebo zasnuło się kilkoma warstwami chmur. Rozpadał się deszcz.
Robiło się coraz ciemniej. Nie zastanawiałam się czy to z powodu chmur, czy
zbliżającej się nocy. Stałam w pelerynie przeciwdeszczowej – a krople deszczu
spływały po niej zalewając spodnie i buty. Nie pomagały zaklęcia i ściskanie w
dłoniach szlachetnych kamieni – zabrałam je z domu wierząc w ich szczęśliwą
moc. Nikt się nie zatrzymał. Niestety utknęłam. Zrezygnowałam z dalszej jazdy
na dzisiaj. Poczłapałam do wioski obok.
W
pierwszym z brzegu domu zezwolono mi ustawić namiot. Gospodarz rozłożył wojłok
pod namiot – miało być miękko. Płynącą z dachu wodę – filc – wchłaniał jak
gąbka. Otwory w zniszczonej podłodze namiotu wsysały wilgoć do wnętrza. Leżałam
w wodzie. Wiedziałam, że najbardziej wrażliwe na zimno są nerki. Podłożyłam pod
nie dłonie zwarte w pięści. Myślałam – jeżeli leżące w tekturowym pudełku, na
dnie plecaka moje kompozycje zmokną – jutro wypada wracać do domu. Było coraz
zimniej. Nabrałam w kubek deszczowej wody, zapaliłam we wnętrzu namiotu kuchenkę
i grzałam wodę. Zażyłam polopirynę i popiłam ciepłą deszczówką. Dotrwałam do
świtu. Rano deszcz ustał. Choć wiatr co chwilę przeganiał chmury po krążku
słońca – to w ciągu kilku godzin udało się nieco wysuszyć namiot i odzież.
Gospodarze przyszli z gorącą kawą i pączkami. Kompozycje choć wilgotne, nie
uległy zniszczeniu - mogę kontynuować dalszą podróż. Przed groźbą następnej
powodzi zabezpieczyłam mój „majątek” torbą foliową.
Kondycja
całkiem dobra i musi być taka, bo przybyło dwa kilogramy wilgoci w moim
plecaku. Po paru minutach oczekiwania jadę w kierunku Salzburga – amerykańskim
krążownikiem szos. Skąd wiem, że to jest właśnie taki samochód – bo jest duży,
szeroki, luksusowy i prowadzi go Amerykanin. Po kilkudziesięciu kilometrach
jazdy przypominam sobie, że jestem umówiona z Markiem – synem mojej
przyjaciółki. Wymieniam nazwę miejscowości. Amerykański kierowca szuka jej na
mapie. Wiem, że Marek mieszka w pobliżu Salzburga. Śledzę drogowskazy, jest
Nuzdrow – miejscowość i droga w prawo. Zbyt późno jednak zauważyłam i
przekazałam moje odkrycie. Jedziemy jeszcze jakiś czas do możliwości
zawrócenia. Uprzejmy kierowca wykonuje manewr i zostawia mnie na drodze
docelowej. Niedziela – Marek uprawia kajakarstwo górskie, jest umówiony z
przyjaciółmi na rzece. Ja autostopem wyruszam do Salzburga.
Dzisiaj
będę zwiedzała miasto i sprzedawała moje kompozycje. W małym plecaku pożyczonym
od Marka mam wszystko co potrzeba na całodzienną wędrówkę. Wieczorem Marek
zabierze mnie z salzburskich ogrodów „Mirabel” i razem wrócimy do domu.
Zwiedzam
i oglądam – wybiórczo – to co mnie interesuje, czasu mało. Muzea, galerie,
cmentarze, zabytki ciekawej architektury, stylowych kościołów i pałaców jest
tutaj tak wiele, że nie trzeba do nich drogi szukać w przewodnikach – one
wyrastają same przed turystami przemierzającymi ulice i place Salzburga.
Niewielki łuk podcienia starej architektury dzieli wąskie uliczki od centrum.
Prowadzi mnie charakterystyczny szum. Co znajduję – stary młyn wodny.
Spływający ze wzgórza wartki strumień porusza ciągle pracujące młyńskie koło.
Wilgotne mchy obrastają kamienną budowlę. Wyżej pną się pędy zielonego bluszczu
i czerwieniejącego wina. Przemykam krużgankami i furtami klasztornych bram. Nie
pytam czy tu jest przejście, czy wolno? Nikogo tu nie ma, jest pusto. Chłodne
ścieżki wprowadzają mnie w różany ogród wiecznego spokoju. Jestem na cmentarzu.
Dominuje tu zapach i kolor różanych krzewów. Bliskość naturalnych strumieni
pozwoliła utworzyć wodne kaskady, dekoracyjne fontanny. Wzdłuż głównej alei
wejście do katakumb. Czym jaśniej i cieplej jest w tej naziemnej oazie spokoju,
tym bardziej ponuro w jej głębi. Wyraziste kontrasty miejsca pobudzają do
refleksji. Właśnie tutaj gdzie przywiódł mnie nie przewodnik – ale intuicja, a
dosadniej nos i słuch – tu dosięga mnie granie salzburskich dzwonów. I tak już
zostanie w mojej pamięci – nastrój i zapach miasta będę kojarzyła z tym
miejscem i z tą muzyką. Każdemu przybyszowi, każdemu kto na chwilę wstrzyma
swój bieg i zechce posłuchać – miasto funduje koncert. Trzy razy w ciągu dnia
rozbrzmiewa kompozycja na dźwięki dzwonów bliższych i dalszych kościołów.
Kiedyś to granie odbywało się na żywo – raz lepiej, a raz gorzej. Teraz
technicznie dopracowany i utrwalony carillon jest odtwarzany.
Resztę dnia spędzam w ogrodach Salzburga. Inaczej
kwietne dywany wyglądają przed zachodem słońca, inaczej teraz – zimne światło
latarni zmienia kształt i kolor. Z pałacu Mozarta płynie jego muzyka. Czekam na
Marka. Pustoszeją ogrody. Dobiega ostatnie dzisiaj „granie dzwonów”. Salzburg
jest jednym z niewielu miast, które mam okazję oglądać nocą. Marek znajduje
mnie wspartą o gzyms ogrodowej bramy – robię notatki w świetle latarni.
Dzięki Markowi jestem bardzo wcześnie u wylotu
autostrady do Italii, opadają poranne mgły. Dzień zapowiada się równie
słoneczny, jak mój w tej chwili nastrój. Droga biegnie między lasami. Aut jest
tu niewiele i nie osiągają szybkości jaką muszą osiągać na autostradzie. Znaki
zalecają ostrożną jazdę ze względu na zwierzynę leśną. Zbyt gwałtowny zwrot na
nierównym terenie – poboczu i tracę równowagę. Pod ciężarem plecaka padam na
betonowe wybrzuszenie pobocza. Czuję silny ból w lewym kolanie. Usiłuję
podnieść się z obciążeniem na plecach – niestety – jedna zdrowa noga nie jest w
stanie unieść mojego ciała plus dwadzieścia kilogramów turystycznego ekwipunku.
Rozglądam się czy przypadkiem w pobliżu nie ma świadków mojej słabości.
Zdejmuję z ramion plecak. Wstaję podpierając się ręką. Choć kolano diabelnie
boli – to prawdopodobnie nie jest poważnie uszkodzone. Mam nadzieje, że
interwencja lekarza nie będzie potrzebna. Byłby to poważny problem – nie jestem
ubezpieczona. Schodzę z pobocza w głąb lasu. Ściągam przetarte i zakrwawione
spodnie – oglądam uszkodzenie. Jest stłuczenie i rozcięcie skóry. Obmywam ranę
moczem. Posypuję antybiotykiem z kapsułki – przeznaczonym do ustnego zażywania.
Miejscowo naklejam plaster z opatrunkiem. Zaklinam się – to jest ostatnia moja
podróż z takim obciążeniem. Smutnieję. Ale teraz musze, muszę dojechać do
Afryki! Naciągam na twarz najbardziej pogodną „maskę” i zatrzymuję auta.
Dobrze, że to nie „TIR”. Nieco sztywna „wgramoliłam” się do samochodu, na tylne
siedzenia. Plecak w bagażniku. Dwaj mężczyźni na przedzie są bardzo zajęci
sobą. Jestem im wdzięczna, że o nic nie pytają mnie, że nie widzą bólem
usztywnionej nogi i brudnych spodni. Oglądam Alpy. Deptałam góry turystycznymi
szlakami, było to dużą radością. A teraz – teraz mój duch wędruje – skacząc ze
szczytu na szczyt. Ciało jest zbyt mdłe – siła nie dorównuje duchowi. Zasnęłam
– może bym się nie zorientowała, że spałam – ale doznałam tej lekkości ciała –
kiedy to rozkładamy ręce i unosimy się – szybujemy – dowolnie długo i dowolnie
daleko. Jeszcze odrobina tej lekkości została we mnie po przebudzeniu.
Zapytałam wiozących mnie mężczyzn – czy są to Alpy – jeszcze austriackie, czy
już włoskie? Okazało się, że jesteśmy już we Włoszech. Krańce Austrii i
początek ziemi włoskiej są tak podobne krajobrazowo – tylko wgląd w mapę powie
nam prawdę.
Po prawej stronie nieba unosił się helikopter. Raz
jest widoczny, to znowu ginie za kolejnym szczytem. Minęliśmy górę – helikopter
dawał się słyszeć, a później widzieć. Tunel. Ledwo z czerni nocy wyjechaliśmy w
jasność dnia – śmigłowiec płynie nad nami.
Za prawym poboczem autostrady rozciąga się wielohektarowy,
żwirowo-trawiasty teren. Stoi kilka samochodów i dwa helikoptery. Towarzysząca
nam mechaniczna maszyna tu zakończyła lot. Kilkadziesiąt metrów dalej wiozący
mnie panowie skręcają w lewo. Stają – sycząc z bólu wysiadam. Towarzysz
kierowcy stawia obok mnie plecak, zostaję na wysepce. Czas oczekiwania
wypełniam obserwacją lotniska. Ze śmigłowca wysiedli mężczyźni. Jeden z nich
jeszcze wrócił po teczkę i zdecydowanym krokiem pośpieszył do terenowego
samochodu – zjechał w tunel i po chwili ukazał się na drodze przy której
stałam. Myślałam – jedzie sam, powinien mnie zabrać. Wystawiam rękę – samochód
staje. Choć wiem, że to ziemia włoska – pozdrawiam kierowcę po niemiecku. I tak
zaczęłam wielogodzinną jazdę z pierwszym Włochem. Rozmowa z Ferucio nabiera
rozpędu alpejskiej kaskady i to on głównie mówi – ja muszę nadążyć w słuchaniu
i rozumieniu. Ferucio jest lotnikiem, lata na samolotach – helikopterem został
przywieziony z inspekcji nad granicznym terenem. Ferucio chętnie zabiera
podróżujących „autostopem”, bo sam był i jest podróżnikiem. Rozmawiamy o sobie
i o tym co jadąc widzimy, wymienia nazwy szczytów. Chociaż mówimy w języku
niemieckim, to Ferucio udziela mi pierwszej lekcji języka włoskiego.
Zatrzymujemy się. Tuż przy „La, stradzie” wyrasta skalny graniastosłup. Na
niewielkim tarasie szczytu jest radar, w przeszłości tu pracował Ferucio. Do
miejsca pracy był przywożony śmigłowcem – innej możliwości dostania się tam nie
ma. Kiedy zapadają się góry i teren staje się wyrównany, mój nauczyciel wyciąga
ręce w poziomie – i mówi „Piano” pianisimo – równo, gładko. Już wiem, że „ijo”
to „ja”, a „duo” to „ty”. Wiem, że wyrazy określające rodzaj męski kończą się
literą „o”, a żeński „a”. Już nie mówię autostrada – ale „La, starda”. Bawi
mnie ta konwersacja tak dalece, że zapominam o stłuczonej nodze. Chociaż mój
rozmówca doskonale zna język niemiecki – ja usiłuję opowiadać o sobie
dobierając poznane przed chwilą słowa włoskie... Ijo avere tre bambini. Uno bambina, duo bambino – itd.
Zjeżdżamy do miasta Traviso. Jak każde stare miasto
– można je oglądać długo. Jest tu jednak pewien charakterystyczny element –
arkady i podcienia w różnych stylach architektonicznych. Chociaż liszaj
zaniedbań pokrywa nawet te reprezentacyjne budynki – to miasto przyciąga uwagę
zwiedzających.
Wyczuwam, że kończy się ta ciekawa podróż, jak i
dzień dzisiejszy ma się ku końcowi. Zwracam się do Ferucia o wskazanie miejsca,
gdzie bez obaw, a zgodnie z przepisami, będę mogła ustawić namiot. Tak, Ferucio
zna takie miejsce. Jedziemy około godziny. Samochód pokonuje most nad fosą –
most kiedyś zwodzony, mija bramę murów obronnych i wjeżdża na dziedziniec
zamkowy. Ferucio jest tak radosny, tak z siebie zadowolony, że uśmiech
wygładził bruzdy smutku na jego twarzy. Jesteśmy na amku – Castello del Buon
Consiglio wybudowanym między XIII – XV w. Ferucio wskazuje trawnik
przypominający zielony aksamit – „Tu ustawisz Teresa swój namiot, tu jest
bezpiecznie”. Uśmiecham się z niedowierzaniem. Zdradzam swoje obawy...
„Ferucio, tu nie wolno ustawiać namiotu.” Ferucio idzie zawiadomić znajomego
kustosza w jakim celu tu przybyliśmy. Wraca z miną zgaszoną, a bruzdy stały się
jeszcze głębsze. Przyjaciela już nie ma. Gospodarzem jest teraz Niemiec i to
bardzo jest złe. Włosi są gościnni – a Niemcy nie, tak komentuje tą nieudaną
eskapadę. Opuszczamy Castell. Ferucio ma nowy pomysł.
Teraz samochód pnie się wąskimi kamienistymi
drogami. Na miejscu jesteśmy w czasie kiedy słońce chowa się za góry. Ten widok
zapisuje się w mojej pamięci, jako jeszcze jeden z oglądanych cudów natury.
Namiot ustawiam pod rozłożystą gruszą, w pobliżu rozpoczętej budowli domu
Ferucia. Ze względów rodzinnych i finansowych dom nie został ukończony. Ferucio
zawiadamia obecnego właściciela terenu, że będę tu spała. Wraca z wiadrem wody
i owocami. Żegnamy się do jutra. Rano o ósmej mam być gotowa. Ferucio odwiezie
mnie na trasę. Bardzo oddaliliśmy się od drogi prowadzącej do weneckiej ziemi.
Spieram ze spodni ślady po wypadku. Spoglądam w iluminowaną księżycem dolinę w
koronie lśniących szczytów. Czuję się bezpiecznie. Usypiam przy rozwartych
połach namiotu.
Skończyłam śniadanie – zjawił się Ferucio,
punktualnie o godzinie ósmej. Miałam wątpliwości – czy po wczorajszej
wielogodzinnej podróży zechce mu się zrywać tak wcześnie. A jednak jest. Ileż
to razy w trakcie moich podróży ludzie przyjmują na siebie dobrowolne
zobowiązania i nigdy nie zawodzą. Wypowiedziane słowo staje się czynem.
Świadoma jestem, że obraz świata tworzy dobro i zło. Dlatego zdarza się, że
grzeszę odrobiną niewiary.
Zjechaliśmy oddać gospodarzom wiadro i podziękować.
Dwoje starszych ludzi już czekało na nas. Zostałam tak serdecznie przyjęta, jak
by mnie tu dawno oczekiwano. Kobieta uznała, że wiadro wody to stanowczo za
mało na wieczorne i ranne mycie. Zaproszono mnie pod prysznic. Czysta i
pachnąca zjadam już drugie śniadanie. Nie często odwiedzają goście tą piękną
góralską chatę – dlatego przyjmowani jesteśmy z taką radością. Dom murowany z
kamieni – wnętrze wyposażone w meble rzeźbione, prawie czarne ze starości.
Bielone ściany zawieszone tradycyjnymi haftami i obrazami równie starymi, jak
wszystko w tej izbie. Słuchając włoskiej rozmowy mam dziwne uczucie – jak bym
kiedyś znała ten język. Nie rozumiem sensu całych zdań, ale tak wiele słów już
gdzieś słyszałam. Witając się rano – mówiłam „buon giorno signore, buon giorno
signor”. Żegnam się – „arrivederci Maria, arrivederci Giulio.”
Granice regionu Wenecji Euganejskiej obejmują
zasięgiem sporą połać włoskiej ziemi – terenu o zróżnicowanym ukształtowaniu
terenu. Strzeliste Dolomity ostro rysują się bielą śniegu, na kobaltowym
niebie. Równiny zapadają się w doliny rzeki. Z lewej strony drogi – Adriatyk z
tysiącami wysp i wysepek – to Wenecka Laguna. Tu żegnam pierwszego włoskiego
„Amico” – przyjaciela.
Jestem już od godziny na weneckiej ziemi, ale ciągle
nie widzę miasta Wenecja. Znów mam szczęście jechać z człowiekiem rozumiejącym
język niemiecki. Interesuje go cel podróży, jej koszty. Zgodnie z prawda
odpowiadam – kosztuje mnie kilka tygodni pracy przy wykonywaniu kompozycji, które
systematycznie sprzedawane w trakcie podróży zapewniają niewielkie pieniądze.
Jedzenie noszę w plecaku, w plecaku jest też „tenda” – namiot. Chyba zbliżamy
się już do obrzeży miasta. Dworzec kolejowy, dworzec autobusowy. Kierowca
zatrzymuje samochód. Zostawia mnie na kilkanaście minut. Po powrocie wręcza mi
bilet na autobus do Wenecji, tej która mnie interesuje – na wodzie. Będę
musiała jeszcze kilkanaście kilometrów jechać. Tu, gdzie jesteśmy teraz, jest
lądowa część miasta. A jak już dotrę do tej właściwej Wenecji – to moim
zadaniem pozostaje poszukać odpowiedniego numeru tramwaju wodnego, wsiąść i
rozmyślać o moim niebywałym szczęściu – bo bilet na ten wodny pojazd – też
dostaję w prezencie. Stateczek parowy lub motorowy jest dużo tańszy od gondoli –
a takim właśnie pojazdem jest wodny tramwaj. Berkarola Gondoliera – pieśń
wioślarska gondolierów weneckich umila przejażdżkę zakochanym parom. Łodzie
motorowe spełniają rolę bagażówek. Galery też służą do transportu towarów.
Skupiam się na oglądaniu przepływających obok
obrazów, wyrastających z wody malowniczych budynków, mostów, kanałów. Co
ciekawsze obiekty fotografuję – a ponieważ wszystko jest ciekawe – robię wiele
zdjęć. Do schodów pałacu ślubów przypłynęła gondola udekorowana kwiatami,
białymi wstęgami. Wysiada z niej panna młoda w białych szatach i jej
oblubieniec. Młodych wita orkiestra. Utrwalam aparatem ten optymistyczny
akcent. Oddalamy się od kolorowego centrum.
To co teraz widzę jest już tylko wspomnieniem
świetności. Dobijamy do wyspy Lido – końcowego przystanku mojego rejsu. W
trakcie wodnej podróży pojazd zatrzymywał się dwadzieścia razy przy różnych
historycznych obiektach – ta wędrówka trwała ponad godzinę.
Ze smutnego obrazu piękna ginącego, umierających
zabytków – wkroczyłam w nowoczesny świat luksusu – taka jest wyspa Lido. Tutaj
tylko spacer nic nie kosztuje. Kasyna, hotele, restauracje – wszystko to
zadbane w każdym szczególe. Wytworne domy, pompatyczne ogrody. Gmach z
mauretańskim przepychem dekoracji – to hotel – jeden z najbardziej luksusowych
w Europie. Powtarzam opinię przewodników po wyspie. Tego typu obiekty wymykają
się z moich zainteresowań – niewiele na ten temat wiem. Zamożni, pewni siebie
ludzie okupują ulice i przybytki zaspakajające ich kaprysy za pieniądze, duże
pieniądze.
Ciekawsze są obrzeża wyspy. Widzę ruiny
średniowiecznej fortecy na odległej wyspie. Żeby tu zostać mam zbyt mało
pieniędzy. Żeby wrócić skąd przypłynęłam – muszę kupić bilet powrotny. Nie mam
lirów, ale mam szylingi. Widzę otwarte drzwi banku. Zmierzam do wnętrza – drzwi
zamykają się przede mną. Wycofuję się i obserwuję wchodzących. No wchodzą.
Próbuję jeszcze raz. Zbliżam się bardzo zdecydowanie – zamykają mi przejście.
Czekam, aż będzie wchodziła jakaś osoba. Ustawiam się obok niej i... i niestety
nic z zaplanowanej taktyki. Przed drzwiami zostałam ja i osoba z którą chciałam
wtargnąć do wnętrza banku. Wybuchnęłam śmiechem – bo cała historia rozbawiła
mnie. Pomyślałam, że fotokomórka wie, jak mizerna jest zawartość moich
kieszeni. Dopiero kobieta, której z mojego powodu zamknęły się drzwi przed
nosem – zwróciła mi uwagę – nie mogę do tego banku wejść z plecakiem na
ramionach – muszę bagaż zostawić w holu. Ten bank jest równie elitarny,
ekskluzywny jak to całe wytworne towarzystwo. A ja ciągle czegoś się uczę.
Wracam drugą stroną kanału Canalezzo. Jest to jedna
z bardziej oryginalnych ulic świata. Przecina miasto na dwie części. Z jednej
strony tej ulicy na drugą można przejść mostami zawieszonymi nad wodą. Od
głównej arterii odchodzą wąski kanaliki – są to uliczki. Kto ma wyobraźnię i
potrafi ją uruchomić – ujrzy miasto 200 lat wstecz. Ja myślę, że było to
zjawisko oszałamiające bogactwem arcydzieł sztuki, wytwornością i kolorytem
tętniącego życia. Płynąc teraz w blasku zachodzącego słońca – spoglądam w ślepe
oczodoły domów pozbawionych okien. Proces gospodarowania nowoczesnymi środkami
technicznymi powoduje nieodwracalne zniszczenia w strukturze materiałów
budowlanych. Alpejskie elektrownie wodne, studnie artezyjskie są przyczyną
obniżania się gruntu, na którym stoi miasto. Przypływy morskie zalewają mury
budowli. Jak we wszystkich zabytkowych miastach – ulegają korozji marmur i brąz
rzeźb – czyni to zanieczyszczone chemią powietrze. Smog zostawia czarne plamy
na złoceniach i freskach budynków. Pielęgnacyjny makijaż próbuje utrzymać
pozory niektórych budowli – to jednak całość robi wrażenie – kobiety niegdyś
pięknej – dzisiaj toczonej nieuleczalną chorobą. Bardzo przykre refleksje z
mojego pobytu w Wenecji spowodowały, że starałam się zrozumieć – posłużyły mi
do tego rozmowy i dostępne materiały pisane. Moimi obserwacjami podzieliłam się
z kierowcą, który wiózł mnie z Wenecji – i co usłyszałam – że to ja i tysiące,
setki tysięcy podobnych mnie turystów – oglądających miasto z płynących po
kanałach pojazdów motorowych – jesteśmy współwinni zniszczeń. Na pytanie
dlaczego? – odpowiedział – uderzenia wytwarzanych przez silniki fal – niszczą
fundamenty nadbrzeżnych budynków. Szerokość kanału budowana i obliczona na
pływanie łodzi i galer poruszanych siłą ludzkich ramion – nie wytrzymuje
niszczycielskich wpływów współczesnej techniki. Ja „przebąkuję” o zamknięciu
ruchu turystycznego. No nie – turyści to pieniądze, a pieniądze są konieczne
dla ratowania części miasta na lądzie. Jednym słowem bez pomocy z zewnątrz, ze
świata problemu nie rozwiążemy – twierdzi kierowca.
Na noc „zakotwiczyłam” się w obrębie dawnego państwa
weneckiego. W zapadającym zmroku wybrałam miejsce tuż nad morzem – ale na tyle
bezpiecznie, żeby mnie nie zmył nocny przypływ. W trakcie kąpieli zwiedzam
pobliską wysepkę. Żebym miała czym przetransportować na nią cały mój „majdan”
mogłabym śmiało powiedzieć, że spałam na bezludnej wyspie.
Zdawało mi się, że miejsce oczekiwania na samochód
wybrałam trafnie. Zakole, rodzaj wysepki. Stałam już 30 minut i nikt nie
reagował na moją wyciągniętą rękę. Samochód podjechał z przeciwnej strony
robiąc zwrot – zatrzymał się przy mnie. Wysiadł mężczyzna i uświadomił mi, że
popełniam wykroczenie – zatrzymując pojazdy tutaj. Mam szczęście, że on nie
jest policjantem – kara nieunikniona. Cały ten wykład odbył się już w
samochodzie którym zmierzaliśmy do autostrady nad Rawenną.
Zaskoczona nagłym zjawieniem się „anioła stróża”,
który uchronił mnie przed niemiłym i prawdopodobnie nieuchronnym spotkaniem ze
stróżami porządku – zapomniałam języka w buzi. Antonio zdawał sobie sprawę, że
jestem turystką nie znającą włoskiego – a mimo to bez przerwy do mnie mówił. To
określenie „anioł” prawdopodobnie skojarzyłam z urodą Antonia. Po dłuższym
czasie i ja przemówiłam – ale po niemiecku. Znajomość języka angielskiego –
jeśli się tego bardzo chce – pomaga zrozumieć niemiecki. Antonio mieszka w
Wenecji, jest geodetą. Znów miałam okazję dowiedzieć się nieco o ginącym
mieście. Wenecjanie to arystokracja wśród mieszczan włoskich miast. Rozmówca
mój w dzieciństwie i wczesnej młodości mieszkał nad samym kanałem, ale kiedy
wilgoć i grzyb zniszczyły jego dom, a reumatyzm zdrowie jego rodziców –
przenieśli się w głąb lądu. Młodsi mieszkańcy od pokoleń emocjonalnie związani
z miastem – w poszukiwaniu pracy muszą teraz opuszczać Wenecję – jest to bardzo
trudna decyzja. Na trasie podróży po Italii Antonio jest drugim kierowcą
uczącym mnie włoskiego. „Aqua” – woda, „abito vivino Wenecija” – mieszkam
niedaleko Wenecji, „sole” – słońce, „luna” – księżyc, a „tenda” to namiot.
Prawda, że jest to jeżyk piękny jak muzyka i dlatego łatwy. Ale mogą też
wynikać nieporozumienia. Antonio mówi – oggi che caldo – ja zaprzeczam –
dzisiaj jest gorąco – myląc „caldo” z niemieckim „kalt” – zimno. Antonio
widocznie uznał nauczanie za tak ciekawe zajęcie, że wiózł mnie dwie godziny –
bezinteresownie. Kiedy wysiadłam na autostradzie – on wrócił do Wenecji. Na
moje pytanie dlaczego wiózł mnie ponad 100 kilometrów – odpowiedział „io i tuo
amico”. Mój młody przyjaciel okazał się nie tylko „bello”, ale i „buono”.
Wzmaga się upał. Stoję już kilkanaście minut.
Przydałaby się woda na dalszą drogę. Po przeciwnej stronie zobaczyłam
zabudowania. Zostawiając plecak na poboczu, z dużym trudem pokonałam
czteropasmową „la stradę”. Spotkaną kobietę poprosiłam o wodę pitną. Niestety –
dom jest dopiero budowany, woda jeszcze nie doprowadzona, w cysternie jest, ale
do celów budowlanych. Wracam bez wody. Stoję jeszcze chwilę i co widzę – teraz
pasma jezdni przebiega kobieta, którą prosiłam o wodę i wręcza mi dwie litrowe
butle krystalicznej wody. Ona nie miała, ale poszła do sąsiadów nieco dalej –
nabrała i przyniosła. Zwykłe „grozie” to w tym wypadku za mało – ucałowałam
kobietę.
TIR - em który mnie zabrał kieruje Salvadore. Nie
wiem, czy przypadkiem nie dlatego stałam się jego pasażerką, że zauważył mój
zapas wody. Na moje pozdrowienie – buon giorno – zawołał radośnie – o „aqua”.
Podzieliłam wodę sprawiedliwie – Salvadore jedną butelkę, a ja drugą. Musiał
być bardzo spragniony – zanim ruszyliśmy dalej – opróżnił butelkę do połowy jej
zawartości. Kierowcy TIRów przeważnie w zakresie podstawowym znają kilka
języków. Mówię po niemiecku – chcę jechać do Rawenny. Grzechem byłoby będąc tak
blisko nie zobaczyć słynnych mozaik. Kierowca jest równie gadatliwy jak wszyscy
Włosi. Moje myśli wciąż krążą wokół zabytków Rawenny – wyjątkowo dobrze
przygotowałam się do oglądania tego miasta. Pytam kiedy będzie Rawenna?
Zdziwiony Salvatore powtarza – Rawenna? – już dawno minęliśmy. Rawenna leży 15
kilometrów w bok od autostrady. Należało mnie wysadzić 50 kilometrów wstecz!
Widocznie tak byliśmy zajęci rozmową, że nie zauważyłam drogowskazu. Smutno mi,
bo przegapiłam miasto „perełkę” – ale wracać nie będę.
Mijam Chioggne, Porto Tole, S. Apollinare, Rimini, San Marino,
Riccione, Fano – a wszystkie te miasta jak korale nanizane na nić „La strady”
wschodniego wybrzeża Italii. O każdym mieście oglądanym z okna jadącego
samochodu dowiaduję się wiele historycznych ciekawostek ilustrowanych mijanymi
obrazami. Góry, doliny rzek, wzgórza, wody Adriatyku – wszystko podkreśla
krajobrazowy urok miast.
Silna jest moja determinacja w dążeniu do celu –
osiągnięcia go w zaplanowanym czasie. Wszystko pobudza fantazję, kusi do
poświęcenia na zwiedzanie choć jednego dnia – nie mogę ulec tej pokusie – cel
daleki, a czas podróży ograniczony.
Pnę się kamienistą drogą na jedno z wielu wzgórz, na
których amfiteatralnie rozbudowało się miasto Ankona. Idę śladami 2 Korpusu
Wojska Polskiego – które 55 lat wstecz przebijało się celem przechwycenia portu
zaopatrzeniowego. Zdobycie tego portu ułatwiło przełamanie Linii Gotów –
systemu niemieckich umocnień w czasie drugiej wojny światowej.
Roślinność apenińskich hal jest bujna i pachnąca.
Czuję bardzo silny zapach znajomych mi ziół – ale nie potrafię ich nazwać – co
to jest? Idę gdzie zapach przyprawia o zawrót głowy. Jest – jest łąka pełna
kwitnącego rozmarynu. Tu będę spała. Ciekawe jakie będą sny w ziołach z
romantycznej ludowej piosenki. Ustawiam namiot pod bardzo starą oliwką.
Oglądając młode plantacje – nigdy nie przypuszczałam, że oliwka może być tak
wiekowa. Starość rozdzieliła pień na wiele odnóży, z głębokimi dziuplami. Choć
tak stara, oliwka ciągle rodzi. Przed snem rozcieram zioła w dłoniach, pocieram
skronie – trochę roztartych ziół kładę w miejsce, gdzie spoczywa moja głowa. Z
powonieniem wiąże się też mało sympatyczne odczucie. Od kilku dni w trakcie
wyjmowania zawartości plecaka – czułam smród. Fetor stawał się coraz
intensywniejszy, nawet dezodorant nie pomógł. Przypuszczałam, że to jest jakieś
chorobliwe natręctwo. Wyjmując notatnik z centralnej kieszeni – zlokalizowałam
źródło smrodu. Wśród notatek, map, przewodników – natrafiłam na rozkładające
się zwłoki ślimaka. Wpełz tam w czasie wspomnianej wcześniej „mokrej nocy”.
Przy pierwszych promieniach słońca zbudziło mnie
nasilające się monotonne buczenie. Ciągle jednak leżałam. I tak muszę odczekać
aż wyschnie namiot po nocnej rosie. Leżę – słucham – zgaduję. Na samą myśl, że
mogą to być szerszenie – jak zwykle w chwilach strachu – jeży się włos na mojej
głowie, a ciało pokryła „gęsia skórka”. Leżę i obmyślam strategię działania. A
co raz któryś szybujący owad bombarduje namiot uderzeniami swojego rozpędzonego
ciała. W namiocie ubrałam się szczelnie. Na wierzch nałożyłam nieprzemakalną pelerynę
z kapturem. Twarz osłoniłam – zostawiając otwory na oczy. Na ręce założyłam
grube skarpety i tak zabezpieczona wyszłam z namiotu. Wyniosłam plecak na
odległość 100 metrów. Wróciłam. Teraz ujęłam szczyt napiętej kopuły namiotu.
Starałam się robić wszystko bardzo spokojnie. Na kolorowej wstawce namiotu
siedziało kilkanaście owadów. W trakcie oddalania się od gniazda – owady
wracały do swojej rodziny zadomowionej w dziuplach starej oliwki. Wczoraj
zastanawiałam się jakie sny przyniesie zapach rozmarynu – zwiedzałam kościoły.
Oglądałam mozaiki i freski.
W informacji turystycznej w Ankonie dostaję
informator – zwiedzam galerię sztuki. Oglądam wstrząsającą wystawę fotografii
artystycznej z tragicznego trzęsienia ziemi.
Loreto – zwiedzam przypadkowo. Wiozący mnie młody
chłopak tam właśnie jechał i gorąco mnie namawiał do odwiedzenia tego miejsca.
Słyszałam o Madonnie Loretańskiej. Uległam namowie i nie żałuję – to takie
malutkie „cacuszko” z gotycko-renesansowym kościołem. Bogate wnętrze z XV
wieku. Przed pałacem wspaniałe fontanny. Kościół w celach kultowych odwiedza
wiele kalek, ludzi chorych. W tym małym miasteczku są setki sklepów z
dewocjonaliami. Udało się w krótkim czasie sprzedać sporo moich kompozycji.
Szef sklepu przyłożył gotowy stempelkowy napis „Pamiątka z Loreto” i uważał, że
zrobił dobry interes. Oboje byliśmy zadowoleni z transakcji. Dwie młode
sprzedawczynie zadeklarowały się jako moje fanki – mamy wspólne zdjęcie.
Mijam dziesiątki kilometrów terenów przemysłowych.
Wiozący mnie Włoch – wskazuje zniszczony ekologicznie krajobraz – informował –
fabryki Krrupa. Przemysłowe okręgi północnych Włoch nie odczuwają problemów
bezrobocia. Mieszkańcy północy i środkowych regionów są w ciągłym antagonizmie
z biednymi mieszkańcami południa. Szybko rozwijające się miasta północy miały
większe możliwości wykreowania warstwy burżuazji mieszczańskiej. Brak pomysłu,
słabe rolniczo ziemie południa – pogłębiają różnice zamożności. Ciągle jestem
ostrzegana przed czekającymi mnie przykrymi niespodziankami na południu –
mafią, bandytyzmem, agresją Sycylijczyków.
Konsekwentnie trzymam się trasy biegnącej tuż nad
brzegiem Adriatyku. Taka taktyka jest dla mnie korzystna. Drogi są
spokojniejsze. Nie ma zakazu zatrzymywania samochodów. Jest chłodniej – a to za
sprawą wiatru zawiewającego od morza.
W takim miejscu kończę jazdę – jest możliwość na
szybkie znalezienie miejsca pod biwak. Najważniejsze – oddycham morskim
powietrzem. Sytuacje stwarzają okazję lepszego poznania temperamentów i
zachowań Włochów. Do Peskary – jadę krótkimi odcinkami drogi. Wiezie mnie wielu
kierowców – są wśród nich młodzi i starzy, są kobiety i duchowni. Polska
turystka! – Już w pierwszych słowach Polskę kojarzą z Papieżem. Wiozą mnie
starsi państwo – seniora i seniore. Po zorientowaniu się ,jaka jest moja
narodowość – zjechali na pobocze, wyszli z auta i zaczęli mnie obcałowywać. To
gorące uczucia wyzwoliła świadomość, że jestem z kraju gdzie jest papa – ale
papa Rydzyk. Są wielbicielami „Radia Maryja”, które tutaj jest bardzo
rozbudowane. Brak z mojej strony entuzjazmu dla dyrektora Rydzyka i dla „Radia
Maryja” rozczarował ich. Myślałam, że nie darują tej profanacji i zostawią mnie
na łaskę następnych kierowców. Nic takiego się nie stało. Natomiast wyciągnęli
kilka egzemplarzy pism propagujących radio o.Rydzyka. Powoli i dokładnie
czytali po włosku o zasługach i mądrości szefa uwielbianego radia. Obawiając
się, że to może jeszcze długo potrwać – wzięłam pisma – przyrzekając, że
przetłumaczę treść. W krajach Europy południowej ludzie starsi sceptycznie odnoszą
się tak do polityki Stanów Zjednoczonych, jak i do Unii Europejskiej. Nic
dziwnego, że słowa o.Rydzyka padają tu na podatny grunt.
Zapach miasta do którego zbliżam się – wyczułam na
kilka kilometrów przed – to fetor rozkładających się ryb. Tu jest największy
port rybacki. Przedmieścia – to magazyny, przetwórnie i giełdy rybne. W okolicy
giełdy widziałam nie pierwszej świeżości „rybi” towar wyrzucony ze skrzynką.
Będzie leżał dopóki nie uprzątną go biedacy czekający na takie okazje – później
psy i koty.
Pescara jest bogatym miastem. Liczyłam, że tutaj są
galerie, które dadzą mnie zarobić – niestety – trafiłam na czas sjesty.
Wszystko zamknięte. Nie jestem w stanie pisać o wszystkich mijanych miastach, o
wszystkich przespanych nocach – choć każda jest inna i dostarcza nowych wrażeń.
Czterometrowe papirusy zarastają morskie brzegi, są
siedliskiem wodnego ptactwa. Bezpiecznie czują się mieszkańcy bagnistej oazy.
Przed lasem papirusów kolczasty, zwarty zasiek z jeżyn. Pora dojrzewania
owoców. W słońcu południa nabrały smaku egzotycznych delicji. Jem tak długo, aż
w czerni nocy nie widać czarnych owoców. Nocuję u podnóża góry, na której
szczycie zegar miasta Ortona wybija godziny, a dzwony kościoła witają i żegnają
dzień.
Świadomie unikam dużej autostrady – grande la strada
– z kilku powodów. Stojąc nawet na poboczu z wysepką oznaczoną linią przerywaną
– prowokuję jadących z dużą szybkością kierowców do odwracania ich uwagi od
centrum drogi. Nawet najdrobniejsza kolizja odebrałaby sens mojej podróży.
Autostrady omijają miasta – szkoda tracić okazję oglądania ich chociaż z okna
jadącego samochodu. Schroniska i campingi są odległe od autostrad, a szukając
noclegu „na dziko” muszę forsować zapory i ogrodzenia ustawione między drogą, a
tym co znajduje się za jej poboczem. Ale jeśli uda się wjechać, podkreślam –
wjechać na drogę szybkiego ruchu – to podróż przebiega bardzo sprawnie. Tak
właśnie zdarzyło się do Foggi i dalej. Ścinając jęzorek półwyspu Gargano
wysuniętego w Adriatyk – chwilowo oddalam się od morza. Teren nizinny. Ziemia
żyzna – cieszy oczy dorodnymi plantacjami oliwek i winogron. Foggia pozostaje z
boku mojej drogi. Tracę niewiele. Jest to miasto duże z rozbudowanym węzłem
transportu kolejowego i drogowego. Super nowoczesne rozwiązania tras krzyżujących
się, przenikających – nad ziemią, pod ziemią i na ziemi. Ta infrastruktura rond
i tuneli zdumiewa mnie, ale i przeraża – jak potrafiłabym znaleźć w tej
plątaninie moją drogę E55. No ale dajmy spokój roztrząsaniu problemów nie
zaistniałych w tej chwili.
W okolicy Tranni zjeżdżamy z autostrady szybkiego
ruchu. Nie wiem jaka jest przyczyna tego manewru kierowcy, bo droga prowadzi do
Bari, a oboje tam zdążamy. Może chęć uniknięcia opłat za przejazd tunelami, a
może znużenie dyktuje zmianę trasy. Nie tylko ziemia tu żyzna, ale musi istnieć
system nawadniania. Sięgające po horyzont zagony pomidorów barwią pola soczystą
zielenią, choć to już wrzesień. Wszystko co dzieje się na tej drodze – związane
jest z uprawą, zbiorem, transportem i przerobem pomidorów. Właśnie schodzą z
pól kończący pracę robotnicy. Poboczem - w kierunku przeciwnym do naszej jazdy,
idą setki ludzi o mniej lub bardziej ciemnym zabarwieniu skóry. Idą – jeden za
drugim – gęsiego. Ruch na drodze, stojące przyczepy, stosy skrzynek z owocami –
uniemożliwiają marsz w grupach. A może nie mają na to ochoty? Spocone torsy,
obwisłe ramiona, pochylone głowy – efekt wielogodzinnej pracy w słońcu
południa. Zastanawiam się dlaczego robotnicy nie mają zapewnionego transportu z
pracy i do pracy? Dlaczego wiele kilometrów idą pieszo? Jak to jest z tą
zamożnością krajów kapitalistycznych? Komu one bogate? Czyim kosztem? Ten
monotonny marsz idących zmęczonym krokiem czarnych ludzi kojarzę z niewolniczą
pracą w byłych afrykańskich koloniach. Z czym kojarzę drugą stronę drogi? Tu
kolor ciała demonstrowany jest od tej najbardziej atrakcyjnej strony. Ciemne i
jasne, blondynki i brunetki, w szorcikach i minispódniczkach, w zwiewnych
kolorowych szatkach – w butach na wysokich obcasach – wyglądają jak barwne
ptaki – brodzące! To córy Koryntu. Dziewczyny nie przeszkadzają w ruchu. Stoją,
przechadzają się po równinie pola. Pole jak wybieg dla modelek. Usytuowane
powyżej drogi, daje możliwość oceny sprzedających się dziewczyn. Nie wiem jakie
są proporcje zarobków między mężczyznami z tamtej strony drogi, a dziewczynami
z tej strony. Przez wiele kilometrów czynionych obserwacji – widziałam ledwie
kilku „amatorów” prowadzących wstępne transakcje.
Plany podróży zmusiły mnie do przejrzenia dostępnych
materiałów informacyjnych o tym czego mogę oczekiwać, z czym powinnam się
liczyć i jak się przygotować. Wyczytałam – bieganie boso po plażach Adriatyku
jest niebezpieczne, wręcz niedopuszczalne, ze względu na trafiające się
jeżowce. Kupiłam klapki – dodatkowo obciążając się tym bagażem. W trakcie wielu
kąpieli nie spotkałam zagrożenia. Miałam szczęście nie trafić na algi – których
to plaga, podobno dość często nawiedza wschodnie wybrzeże Italii. Podobnie jak
w Izraelu prawdziwą przyjemnością jest korzystanie z tutejszych kąpielisk morskich.
Wysoki standard wszystkich urządzeń koniecznych – cieszy. Wszystko czyste,
sprawne i bezpłatne.
Omijam Bari. Z objaśnień wiozącego mnie kierowcy
dowiedziałam się, że jest to duży port handlowy i rybacki – znany już w
starożytności. Tu umarła i została pochowana królowa Bona.
I znów uciekam od morza przecinając w najszerszym
miejscu półwysep Apulia. Z każdym dniem mojego przemieszczania się na południe
wzrasta upał, a temperamenty napotkanych ludzi wybuchają radością, przyjaźnią i
serdecznością. Jadę samochodem osobowym, a wiezie mnie młody człowiek.
Opowiadam o podróży, o sposobie zdobywania pieniędzy, nie ukrywam mojego wieku.
Rozmawiamy po niemiecku. Chłopak wyraża zachwyt dla tego co robię, dla mojej
odwagi. Kiedy brakuje mi niemieckich słów, zastępuję je włoskimi. Nawet gdyby
był niemy – to mimiką i gestami potrafił przekazać co mu w sercu gra!
W jaki sposób udaje się Włochom unikać kraks i
kolizji na drodze – jest to ich tajemnicą. Cały czas oczy i twarz chłopca
zwrócone są w moją stronę. Właściwie niewiele
czasu pozostaje kierowcy na kontakt rąk z kierownicą – wykonują one ruchy –
łapania się za głowę, wznoszenie w geście zachwytu, albo głośnego uderzania
dłonią o dłoń. Miałam obawy, kiedy skandynawscy kierowcy odrywali na chwilę
dłonie od kółka kierownicy i wznosili je w górę z odchyleniem do tyłu –
prostując zmęczone ramiona i plecy. Tu na włoskich drogach mam wrażenie, że
uczestniczę w żonglerce samochodowej. Jest mi miło – choć przyznam nieskromnie
– przyzwyczaiłam się do wyrażanego uznania dla mojego turystyczno-podróżniczego
wyczynu. Niedługo będziemy musieli się rozstać. Mój miły kierowca kończy podróż
– oznajmia mi to ze smutkiem i troską o dalszą moją jazdę. Ale chyba w jego
głowie rodzi się jakiś pomysł – ożywił się, kieruje samochód na stację
benzynową. Chłopak zostawia mnie samą, podbiega do stojących aut, o coś pyta,
gestykuluje. Coś uzgodnił. Wraca – zabiera mój plecak – mnie ciągnie za rękę i
przekazuje moją osobę wraz z bagażem parze młodych ludzi – kobiecie i
mężczyźnie. Żegnając mnie zapewnia – seniora Teresa, bądź spokojna – to nie
porwanie mafijne, a ja naprawdę nie jestem mafiozo! Wierzę – ale ta akcja mogła
wyglądać na „uprowadzenie” – może trochę takie z przymrużeniem oka.
Do każdego zatrzymywanego samochodu wsiadam bez
lęku. W pełni ufam wiozącym mnie kierowcą. Śledzę trasę – drogowskazy, numery
autostrad. Jeśli kierowca zjeżdża z trasy, na ogół uprzedza mnie, tłumaczy co
ma do załatwienia, jak długo to będzie trwało. Przeważnie pozostaję z wiozącym
mnie kierowcą. Poznaję przy takich okazjach fabryki od wewnątrz, miejscowości
odległe od drogi, farmy, producentów artykułów rzemieślniczych. Wydłuża to
trasę i czas – ale pozwala zobaczyć jak żyją, jak mieszkają w mało dostępnych
zakamarkach zwiedzanych krajów. Podróż samotnej kobiety autostopem prowokuje
mężczyzn. Może wyzwalać różne cechy osobowości – może ale nie musi. To ja
panuję nad sytuacją. Gdybym z góry zakładała, że przewożący mnie – to dewianci
– moja podróż stałaby się pasmem strachu i udręki. Ja wierzę w moją umiejętność
wyzwalania w ludziach ich zalet – to jeden z niezaprzeczalnych uroków moich
wypraw.
Znów jestem nad morzem, ale Morze Adriatyckie
zmieniłam na Jońskie. Dobiłam do Taranto – połowa długości Półwyspu
Apenińskiego. Wkraczam w zdecydowanie biedne, ale coraz gorętsze południe.
Taranto zapisało się w najnowszej historii strategicznym sukcesem lotnictwa
brytyjskiego łącznie z V. Oddziałem Polaków. To tu dokonano pierwszego
skutecznego ataku na bazę okrętów wojennych. Włosi nie są zbyt chętni aby mówić
na ten temat. Nie umiałam uzyskać informacji, czy ciągle istnieje tu baza
marynarki wojennej.
Gościna plantacja jest dzisiaj moim placem
namiotowym. Wielka jest hojność tego miejsca. Mam tu spokój, cień, wodę i do
woli słodkich gron. Właściciele pracują w dzień. Na noc opuszczają plantację
bez obaw – przekonani, że amatorzy słodkich gron zerwą najwyżej tyle, ile mogą
zjeść. Ponieważ prawie wszyscy posiadają większe, czy mniejsze ogrody –
chętnych do konsumpcji „cudzego” jest niewielu. Wskazano mi najlepsze gatunki
owoców. Dzisiaj zwolniłam się od przygotowania tradycyjnej kolacji. Może
dlatego, że nikt nie widział mojej zachłanności, a może myślałam, że druga taka
okazja nie zdarzy się – przebrałam miarę. Płyn – który wchłonęłam z nadmiarem
owoców – teraz przefiltrowany przez nerki – zwracam winnicy. Bezsenność skłania
mnie do przemyśleń, do wsłuchiwania się w szmery i odgłosy. Noc staje się nie
mniej atrakcyjna od dnia. Mój mały i lekki namiocik nowej generacji – ma
podłogę z cienkiego tworzywa, naciągnięta jak membrana, wyłapująca i
wzmacniająca każdy szmer. Nie używam materaca. Ciało otulam śpiworem, a głowa
spoczywa bezpośrednio na podłodze namiotu. Drobne zwierzątka i owady ukrywające
się za dnia w norkach – teraz wyczyniają harce. Słyszę – drapanie, chrobotanie,
grzechotanie, popiskiwania. Wyczuwam – pełzanie, kopanie. Dzisiaj do całej gamy
dźwięków dołączył jeszcze jeden oryginalny, który tak mnie rozbawił, że
włączyłam się aktywnie w zabawę. Spod namiotu dawało się słyszeć cmokanie
bardzo podobne do odgłosu pocałunku. Miałam wrażenie, że dość duże stworzonko
przeciska się między ziemią, a płaszczyzną podłogi. Chwilami unosząc ciężar
mojej głowy. „Cmokanie” zaś odczuwałam jak głośne przysysanie się do
zewnętrznej strony podłogi – albo dowcipnie całowanie mojej głowy przez
naciągnięte tworzywo spodu namiotu. Podjęłam zabawę – głośno cmokając –
dotykałam miejsca, gdzie poruszał się mały intruz. To „coś” przestało kopać,
ale długo odwzajemniało głośne czułości.
Dwunasty dzień podróży. Salvadore właściwie powinien
siedzieć i pracować przy desce kreślarskiej – jest kreślarzem. Rozbuchany
temperament popchnął go do Niemiec. Tam pracował jako kierowca. Po powrocie
przesiadł się na to wielkie auto i to mu odpowiada. Razem jedziemy już kilka
godzin. Towarzyszę kierowcy w przymusowej zmianie drogi – z głównej zjeżdżamy
na boczną. Do fabryki, w której należy wóz załadować towarem, albo z niego
opróżnić – jest kilkanaście kilometrów. Żeby przekroczyć, a właściwie
przejechać bramę fabryki – musimy mieć przepustki. Kierowca na podstawie karty
przewozu dostaje przepustkę. Ja podaję paszport. W czasie wypisywania
przepustek Salvadore ogląda moją fotografię sprzed dziesięciu lat – byłam
trochę młodsza. Zostawiamy pojazd. Załadowaniem, czy też odwrotnie, zajmą się
operatorzy. Idziemy do przyfabrycznej kantyny. Jestem zaproszona na obiad. Przy
długim stole siedzi kilkunastu mężczyzn – kolegów Salvadore. Jesteśmy dwie
kobiety – bufetowa i ja. Zamawiam spaghetti z sosem i żółtym serem. Na deser –
zamówił mój fundator wino i tort. Pozwalam sobie dzisiaj wypić kieliszek wina i
to bez wody. Składam sobie życzenia pomyślnej podróży. Panowie przy stole już
wiedzą kim jestem. Choć Salvadore powiedział o mnie wszystko co wiedział – to
ciągle o coś pytają. Do stołu bufetowa przynosi butelkę szampana i dużo
kieliszków. Salvadore rozlewa szampan i wznosi toast... za szczęście Teresy!
Ona – mówi – ma dzisiaj urodziny. Toast powtórzył po włosku i po niemiecku.
Zaskoczona zapomniałam gdzie jestem i co mam mówić. Powtarzam - dziękuję, dziękuję. Dopiero po chwili
przypomniałam sobie włoskie – „grazie”. Wszyscy ściskają mi dłoń. Jeśli chcę
uwolnić łzy – na wypełnione nimi oczy opuszczam powieki. Łzy spływają po
policzkach. Teraz zrobiłam wszystko żeby łzy cofnąć tam skąd wypływają. Ogólne
„arrivederci” i pędzimy na fabryczny plac. Operacja ładowania, czy opróżniania
– ciągle tego nie wiem – skończona. Powracamy na główny trakt. Myślę o tym co
mnie spotkało. Domyślam się jak to się stało. Już raz miałam w Szwecji podobny
przypadek. Pytam – czy oglądając moją fotografię paszportową – zobaczyłeś datę
moich urodzin. Tak – potwierdził Salvadore. Chciałem sprawdzić ile ty masz
naprawdę lat. Gdyby nie ta data na przepustce – nie zorientowałbym się, że
właśnie dzisiaj jest dwunasty września. Opowiedziałam kolejne przypadki
świętowania w poprzednich podróżach. Jeśli ty Teresa masz takie szczęście – tu
podsunął mi kupon „totolotka” – wykreśl takie liczby żebym wygrał – ja przyjadę
do Polski i podzielę się z tobą pieniędzmi. Wykreśliłam. Nie przyjechał. Ale to
moja wina – do pieniędzy nie mam szczęścia.
Labiryntem przejść dozwolonych i niedozwolonych
schodzę z pasma autostrady, na ścieżkę prowadzącą do dużego gospodarstwa
rolnego. U nas nazywa się takie gospodarstwo majątkiem. Bardzo byłam ciekawa
jak wygląda majątek rolny w kraju należącym do bloku zachodniego, do Unii
Europejskiej. Czym różni się od byłych naszych PGR-ów? Żadne ogrodzenie nie
broniło mi wstępu na teren zabudowany stajniami, oborami, chlewami. Jest też
kawałek terenu łąkowo-leśnego. Lawiruję między przyczepami, maszynami i
urządzeniami rolniczymi. Dochodzę do budynku gdzie przypuszczalnie mieszka, a
może tylko urzęduje zarządca. Doskonale mówi po niemiecku. Wnioskując z urody –
nie jest Włochem. Przedstawiam się i proszę o pozwolenie ustawienia namiotu w
kompleksie parkowo-leśnym. Gospodarz wyraża zgodę. Poleca mnie opiece
pracownika pełniącego rolę pośrednika między szefem, a robotnikami. Dziękuję za
możliwość biwakowania – wręczam zarządcy, a może jest to właściciel –
kompozycję. W rewanżu pan i szef przekazał dużą butelkę wody mineralnej i
polecił pracownicy pojenie mnie kawą z mlekiem – zostawiając paczuszkę kawy, po
czym opuścił gospodarstwo, a ja miałam dużą swobodę w czynieniu obserwacji.
Krowy dostają karmę do obory. Prace – dostarczanie paszy i oczyszczanie obory
wykonuje ręcznie dwoje ludzi. Wieczorne dojenie. Nie byłam we wnętrzu obory,
nie widziałam jak odbywa się dojenie – mechanicznie czy ręcznie. Przypuszczam,
że mechanicznie – bo mało tu pracowników. Otwarte konwie z mlekiem stoją przed
wejściem do obory. Taczki z paszą i obornikiem kursują tuż obok odkrytych
konwi. Nie wiem, czy trafiłam na czas świńskiej rekreacji – ale świnki
spacerowały po całym obejściu – wyszukując w stosach pasz co smaczniejsze
kąski. Nie będę wygłaszała moich opinii na temat tego co widzę – może w krajach
południa tak być musi.
W zetknięciu z ludźmi, których opiece mnie polecono
i warunków w jakich ta bardzo liczna rodzina żyje – doznałam szoku. Młodzi
rodzice – z wyraźnymi śladami włoskiej urody, w wieku może trzydziestu lat, są
już bezzębni. Z dziewięciorga dzieci, najstarsze już pracowały. Najmłodsze
wyglądało na półroczne. Prawdopodobnie jestem w błędzie oceniając wiek tego
dziecka – bo jego matka była już w widocznej ciąży. Wilgotne, brudne
mieszkanie. Roje much oblepiają parapety i szyby okien. Zgodnie z poleceniem
szefa – jestem proszona na posiłek – może to obiad, może kolacja. Okrągły stół
– tak duży, że mieści się trzynaście talerzy i mój czternasty – w koło, jeden
obok drugiego. Starsze dzieci siedzą na stołkach, młodsze na stołkach stoją. W
dziesięciolitrowym garze gotują się fabryczne kluski – grube rurki. Dzieci są
już bardzo głodne – płaczą. Matka rodziny nakłada na talerze wpół surowe
kluchy. Jedna ze starszych dziewczynek rozgniotła świeże pomidory z solą – jest
to sos, którym polano kluski. Starsze dzieci posługują się przy jedzeniu
łyżkami. Młodsze pokarm zagarniają palcami – nie jest to trudne – rurki są
grube i duże. W trakcie napełniania brzuszków małe dzieciaki jednocześnie bawią
się – wciskają paluszek w pierścień kluski, zagarniają sos i ładują do buzi.
Najmłodsze dziecko wypija mleko z piersi matki, ale od czasu do czasu sięga
paluszkiem do talerza matki i samodzielnie wzbogaca sobie monotonny pokarm. Z
trudem przełknęłam jedną kluskę – resztę błyskawicznie pochłonęły najbliżej
siedzące dzieci. „Biesiadowanie” zakończono popiciem oranżadą z plastikowych
kubeczków. W stojącym na dworze pojemniku każde dziecko umyło swój talerz i
łyżkę, jeśli ją miało.
Zastanawiam się, czy aż tak ogromne są różnice
między bogatą północą, a biednym południem. Chociaż w zasięgu rąk są nowoczesne
maszyny – to stosunki międzyludzkie – ciągle tkwią w feudaliźmie. Nasza
„sławojka” z przedwojennej wsi to luksus przy tutejszym wychodku. Nad gnojówką
– obudowana czterema ściankami deska. Do mycia i prania – zastosowałam mój
wynalazek. Wąż z płynącą wodą przywiązałam do gałęzi drzewa. Noc mija
spokojnie. Około dziewiątej jedno z dzieci przynosi mi kawę z mlekiem w
papierowym kubeczku. Dyskretnie spoglądam jak tu wygląda śniadanie. W wiadrze
stoi mleko. Na oknie leżą chleby. Starsze dzieci kroją chleb. Kęsy chleba
popijają mlekiem z papierowych kubeczków, nie jednorazowego użytku. Młodsze
dzieci łamią chleb i pochylone nad wiadrem moczą go w mleku. Zabrakło gazu w
butli. Matka, drobna kobieta taszczy butlę przy pomocy niewielkiej dziewczynki
do odległego punktu dostawy gazu. Czy na podstawie oglądanego obrazka obalać
przyjęty w Europie wschodniej mit kapitalizmu? Jednak na pewno mam podstawy do
utraty zaufania w sprawiedliwość społeczną tego systemu.
Z miejsca gdzie stoję widzę nitkę autostrady i
sunące po niej pojazdy. Idę na przełaj. Prościej i krócej. Dróżka wiedzie przez
plantacje pomidorów na skalę przemysłową i do przemysłowego przerobu. Pomidor
„konsul” – sama go uprawiam – jest owalny, trwały i jest samym miąższem.
Niewysokie krzaczki, obficie owocują. Niedawno nad Italią przechodziły ulewy –
krzaki są do połowy zamulone. Dotąd szłam wąską miedzą. Śmigające auta
niedaleko – siedemdziesiąt, osiemdziesiąt metrów, a ja zaczynam zapadać się w
szlamie gleby. Niestety nie mogę się już cofnąć. Ledwo wyciągnę nogę – dół
wypełnia się wodą i druga noga zapada się jeszcze głębiej. Usilnie staram się
nie upaść w tę maź. Gdybym była lżejsza o ciężar plecaka, aż tak głęboko nie
pogrążałabym się w błocie. Mam nadzieję, że mnie ta ziemia nie pochłonie
całkiem. Moje wysokie, sznurowane buty, napełnione błotem stawiają opór przy
wyciąganiu nogi. Znalazłam kawałek tyczki, opieram się o nią i usiłuję ściągnąć
buty. Udaje się ściągnąć jeden but. Chociaż bosa noga zapada się jeszcze
głębiej, to jednak przy wyciąganiu nie stawia już tak dużego oporu. Przekładam
tyczkę do drugiej ręki. Powtarzam skomplikowaną operację z drugą nogą.
Grzęznące nogi wywołują bulgotanie mazi. Wyciskane powietrze wydobywa się z głębi
pod postacią pękających baniek. Jedną ręką, jak tylko potrafię najwyżej,
zawijam spodnie. Dobrze, że nogawki są dość szerokie. Ciężkie, wypełnione i
oblepione błotem buty przywiązuję do tyczki. Brodzę długo – raz płyciej, raz
głębiej. Opieram się na kiju – wyciągam jedną nogę, następnie drugą. Posuwam
się pół metra – wyciągam tyczkę – co już nie sprawia dużego kłopotu – wbijam
moją podpórkę – wyciągam jedną nogę, drugą nogę... i tak utytłana powyżej
pośladków – osiągam stabilniejszy grunt. Docieram do spadku pobocza drogi.
Ściągam zabłocony plecak. Kładę się na skosie rowu, zamykam oczy i dziękuję
losowi, że jeszcze z jednej opresji wyszłam. Moje ubranie jest w tak opłakanym
stanie, że gdybym miała zmianę zapasową – to bym już wyrzuciła. Ale nie mam. Co
robić? Wody, choć tyle błota wokoło, tutaj nie ma. Zasychające błoto zeskrobuję
nożem – najpierw z nóg. Zdejmuję spodnie i teraz z nich skrobię i tak kolejno
pozbywam się oblepiającej mnie gliny. Ciągle jednak jestem brudna. Przypominam
sobie, że mam półtoralitrową butelkę wody mineralnej – dostałam ją wczoraj w
prezencie.
Słońce już na środku nieba – południowy skwar. Na
moim ciele błoto miesza się z potem. Wypijam z zapasów wody ile tylko zdoła
wchłonąć organizm, a resztą wody myję, przy pomocy gąbki, siebie i całą resztę.
Słońce suszy odzież. Ja zapisuję jeszcze jedną kartę z podróży, a jadący
kierowcy pozdrawiają mnie autostopowym sygnałem.
Zawieszona między niebem a morzem oglądanym z
wysokości 1500 metrów – mam wrażenie, że szybuję. Wioząca mnie ciężarówka
doskonale trzyma się gładkiego asfaltu drogi – choć to górska droga. Bez drgań
i kołysania, prowadzi ją mistrz kierownicy – Kalabryjczyk Giulio. Na
panoramicznej szybie wielkiego samochodu, odległy obraz wulkanicznych stożków –
zda się kipiący, bulgocący bezkres. Te widoczne bliżej – zastygłe pomniki
niegdysiejszych wulkanów – rysują się wyraźnym kształtem i kolorem. Kontury
dalszych gubią się. Rytm walorów ginie we fiolecie nieboskłonu. Z otwartego
okna szoferki poprzez moje prawe ramię – spoglądam w dół. Szmaragdowe jęzory
morza wciskają się w wąwozy rzecznych łożysk, w skalne rozpadliny – tworzą nie
mniej urocze od norweskich – fiordy. Wody Morza Tyreńskiego tuż przy brzegach
płowych plaż – szmaragdowo zielone – dalej są już ultramaryną, błękitnieją i
stają się jednym z błękitem nieba. Nie wiadomo – czy to morze pochłania niebo –
czy niebo pochłonęło morze. Na skalnych klifach i progach – zawieszone nad
urwiskami ciągle trwają – starożytne i średniowieczne ruiny budowli –
świadectwa minionej historii. Ten kawałek ziemi na krańcu półwyspu – między
dwoma morzami – to Kalabria, najbiedniejszy region. Upały strefy tropikalnej
łagodzi bliskość mórz i wysokość gór. Ziemia tu mało urodzajna – sposób jej
uprawiania ciągle tkwi w czasach feudalnych. Jednocześnie – o paradoksie –
Kalabria widokowo jest najpiękniejszą krainą Italii. Na ciągle aktywnej
sejsmicznie ziemi rodzą się ludzie piękni, o gorących temperamentach.
Już w ubiegłym roku dali się poznać panowie
południa. Pierwsze ich spojrzenie kierowane było na palce mojej dłoni, gdzie u
zamężnej kobiety powinna tradycyjnie tkwić obrączka. Ponieważ ja jej nie miałam
– a jednocześnie nie chcę uchodzić za osobę wolną – muszę się tłumaczyć z braku
rekwizytu trwałego związku. Pokazywanie rodzinnych fotografii i fotografii męża
– zwykle studzi chętnych do flirtu. Przygotowując się to tej wyprawy – myślałam
o kupnie jakiejś taniej obrączki – ważniejsze sprawy w końcu przysłoniły ten
problem. A szkoda, bo mogą zaistnieć sytuacje dość kłopotliwe.
W parze z ubóstwem południa idzie religijność i
silne przywiązanie do pewnych wartości. Mnie podnieca nieskończony urok natury.
Giulio’a podnieca obecność kobiety. Sam podobno jest wolny i za wszelką cenę
chce usłyszeć, że ja też jestem wolna – nie związana ślubami. Wtedy bez skrupułów
mógłby zrealizować swoje erotyczne pragnienia. Uczepił się jak rzep – wolna,
zamężna, zajęta. Nie pomagają zaczerpnięte na gorąco ze słownika –„marito” –
małżeństwo, „skapelo” – mężatka, „okupato” – zajęta. Nie działa też metoda z
pokazywaniem fotografii. Jeśli jest jak mówię – to dlaczego nie noszę obrączki?
Zachowanie mężczyzny staje się męczące. Samochodów tu niewiele – chciałam
jeszcze dzisiaj zbliżyć się do Sycylii. Już miałam zamiar zatrzymać samochód i
zmienić kierowcę – zniecierpliwienie moje również zawrzało temperamentem
dorównującym namolnemu kierowcy, od którego dzielił mnie w tej chwili silnik
samochodu. Podniosłam leżącą u moich stóp butelkę wody mineralnej – zerwałam
nakrętkę. Wodą chlusnęłam w szofera, a plastikowy pierścień założyłam na palec.
Widocznie oczekiwał na jakąś gwałtowną reakcję – bo nie obraził się, nie
wyrzucił mnie – ale miałam już spokój.
Rzadko pragnę powrotu do raz oglądanego kraju,
krainy, miasta. Tak mało zostało mi czasu, a jeszcze tak wiele do zobaczenia.
Do Kalabrii pragnę wrócić. Może dlatego, że cały czas jechałam, nie miałam
okazji deptać tej ziemi, kąpać się w morzach oblewających skaliste brzegi. Nie
znam zapachu tutejszych lasów.
Zwolnił świat obroty w tym miasteczku. W
złoto-czerwonym blasku odchodzącego słońca stoją lub siedzą, pojedynczo lub
grupami mieszkańcy Palmi. Jeśli już nie stolik, to przynajmniej przed próg domu
wystawiony jest taboret. Ludzie popijają wino, kawę, wodę. Zagryzają owocami
albo serem. Każdego przechodnia – i tego znanego i nieznanego pozdrawiają –
„Buon giorno, buona sera”. Zapraszają do towarzystwa, częstują wszystkim czym
sami się raczą. Jestem spragniona – moją wodą schładzałam kierowcę.
Skorzystałam z zaproszenia. Przysiadam, piję wodę. Jem ser. Co skończę kiść
winogron – pozwalam się obdarowywać następną. Idę powoli – oglądam domy i ich
mieszkańców. Wszyscy uśmiechają się do mnie. Odwzajemniam uśmiechy.
Namiot ustawiłam w zdziczałym ogrodzie, gdzie dawno
już nie ma domu. Adamowi i Ewie liść figowy w raju zakrył „to i owo”, a mnie wielka
parasolowato rozpięta korona drzewa, otuliła szczelnie cały namiot. Tam w górze
– na pionowej skale toczy się nocne życie miasteczka – tu w dole cisza. Myślę o
szczodrobliwości lodu, o moim zachłannym zagarnianiu jego darów. Wczoraj
kąpałam się w Morzu Jońskim, dzisiaj w Tyreńskim.
Choć liście figowe zatrzymały nieco nocnej rosy, to
muszę czekać aż w promieniach porannego słońca namiot wyschnie.
Cieśnina Mesyńska między Sycylią, a Półwyspem
Apenińskim jest niewielka – około trzech kilometrów. Cena normalnego biletu
promowego 2000 lirów. Tak jak wszędzie na południu, tutaj też nie ma ulg dla
emerytów. Prom niewielki kursuje z częstotliwością miejskich autobusów. Wieje
silny dokuczliwy wiatr sirocco. Nie wiadomo skąd wiatr nanosi piasek na
dryfujący prom. Osłaniam twarz przed siekącymi drobinkami. Od początku
godzinnego rejsu widoczny jest port na wyspie. Wyraźnie rysują się góry
Sycylii. Narastają emocje. Może nie lęk, ale ciekawość – co z przestróg
dawanych mi na północy Italii okaże się tu, na południu mitem, a co prawdą.
Po zejściu na ląd każda droga wzdłuż Morza
Tyreńskiego jest dobra. Nigdy nie widziałam tylu ryb naraz – od drobiazgu
zwanego owocami morza – do ryb kilkumetrowych. Wielkie ośmiornice nie mieszczą
się w swoich pojemnikach – wystawiają ramiona poza ich obręb. Dziesiątki
stworów, których nie potrafię nazwać – to wszystko do jedzenia. Ciągnie się ta
rybna giełda między brzegiem morza, a portową ulicą dwa kilometry. Po
przeciwnej stronie ulicy stylowe budowle kościołów i urzędów miejskich. Czemu
poświęcić uwagę, co oglądać? Zostaję przy faunie morskiej. Co jakiś czas zerkam
też na przeciwną stronę. Kończą się stragany z rybami. Jest południe. Gorąco.
Szukam ochłody w murach gotyckiego kościoła S. Francesco. Zanurzam rękę w
marmurowej misie – jak dobrze. Zanurzam obie ręce do łokci, obmywam twarz. Czy
to jest profanacja? Chyba nie! Przecież ablucje w Jordanie zmywają grzechy.
Odpoczywam tuż przy morskich bulwarach. W głębi morza smukła latarnia, jej
szczyt wieńczy posąg Madonny. Miasto czyste i piękne. Na razie nic nie wskazuje
na ubóstwo Sycylii. Messina ma bogatą historię – każde historyczne wydarzenie
pozostawiło zabytki architektury, pomniki. Wymieszały się style i dzieła sztuki
rodzimej z wpływami okupantów. Oglądam miasto, ale już myślę o noclegu. Pomna
przestróg nie kwapię się ustawiać namiotu na plaży. Pytam o camping. Moi
informatorzy wysiadają z samochodu, wyjmują plan miasta, zaglądają i dochodzą
do wniosku, że to o co pytam jest daleko. Rozmawiam z ludźmi bardzo wytwornymi.
Prawdopodobnie jest to małżeństwo. Pada propozycja zamiany campingu na
przydomowy ogród – na co ochoczo przystaję. Ładują plecak do bagażnika, mnie do
samochodu. Mijamy centrum Messiny, samochód podjeżdża z łatwością pod jedną i
drugą górę – lądujemy u podnóża wulkanicznego stożka. Brama duża, metalowa, a
ponieważ jest biała wygląda jak misternej roboty koronka. Brama automatycznie
otwiera się przed samochodem. „Przydomowy ogródek” to ładnie utrzymany park, w
centrum którego stoi okazały, rozległy dom. Nie wiem kto mnie „porwał”, jacy
ludzie, co robią. Może tak właśnie wygląda willa „mafiozo”. Byłam pewna, że mój
udział bycia w tym eleganckim świecie skończy się na spaniu w ogrodzie pod moją
„tendą” (namiotem). Zostaję zaproszona do domu. Do domu zostaje wniesiony mój plecak
– to znak, że w parku spać nie będę. Od tej chwili jestem poddana troskliwej
opiece pani domu, a dokładniej higieniczno-kosmetycznym zabiegom. Ciało myte
luksusowymi szamponami nabiera blasku. Moja dzienna i nocna odzież znalazła się
w pralce. Siedemnasty dzień podróży – najwyższy czas generalnego
„oczyszczenia”. Wonna, z uroczystym makijażem, w obszernej sukience Paoli
udrapowanej na mojej drobnej postaci jestem wprowadzona do jadalni.
Paola to imię pani, gospodyni i matki pięciu
dorosłych mężczyzn. Paola prezentuje kolejno pięciu swoich synów. Duma rozpiera
rodziców – piękni to chłopcy. Gospodarz i ojciec rodziny kończy podpiekanie
warzywnej pizzy – to dla mnie. Posiłek po czasie sjesty – jest obiado-kolacją.
Zwykle w krajach południa teraz zaczyna się życie towarzyskie. Jestem
oszołomiona przepychem tego wnętrza, każdego przedmiotu – od kryształowych
kandelabrów rzęsiście oświetlających zastawę stołu – srebro porcelanę,
kryształy kieliszków i karafek z czerwonym winem – po secesyjne wzory na marmurowej
posadzce. Dzień jest powszedni jak każdy inny. Potrawy na stole pospolite,
włoskie – canneloni – rolada z mięsem w cieście makaronowym, cadonata – sałatka
z wszelkich warzyw z czosnkiem, zielone sałaty z bardzo ostrym octem winnym.
Crostatta – jabłecznik, wino i pieczywo. Oprawa tych prostych dań – królewska!
Konwersacja przy stole ożywiona – niemiecki, rosyjski, włoski język – popisuję
się tym czego zdążyłam się nauczyć w drodze na Sycylię i tym co wyczytałam z
włosko – polskich rozmówek. Goszczący mnie – już właściwie wszystko o mnie
wiedzą – ja o nich wiem niewiele. Nie siedzimy do północy, jak to się dzieje w
większości włoskich domów. Mężczyźni jutro wcześnie jadą do pracy.
Śpię w drugim skrzydle domu. Jestem tu sama. W
labiryncie pokoi i korytarzy gubię się. Moja sypialnia jest różowa. Dwa
błyszczące srebrno – chromowane łóżka, srebrne ramy luster i obrazów. Zasnęłam
bardzo szybko uśpiona porcyjką wina. Nocą nad Messyną przeszła burza. Nikt mnie
nie budził, a ja przekonana, że moja wczoraj wyprana odzież jeszcze nie będzie
sucha pozostawałam w gościnnym luksusie długo. Wokół panowała cisza. Wyszłam na
balkon. Po nocnej burzy ogród stał się bardziej zielony. Sąsiadujący z ogrodem
stożek góry obmyty nocnym deszczem błyszczał w słońcu. Pod ciężkim kobaltowym
niebem – fragmenty porowatej, ochrowej skały – czyniły górę lekką jak z
delikatnego kruszcu. Wracam do sypialni. Wszystko co wczoraj miało zimny blask
srebra – dzisiaj w porannym słońcu, w otoczeniu różowości firan, pościeli,
tapety – jaśniało ciepłem. Mam okazję zobaczyć w wielkim lustrze siebie. Dawno
tego nie robiłam. W zwierciadle mieszczę się cała ja i fragment widoczny za
mną. Z ogorzałej twarzy autostopowego trampa spoglądają z ironią moje oczy. Na
koronkowe różowości minikoszulki, na żylaste kończyny. W tej scenerii dysonans
szczególnie rażący. No, może siwe włosy umyte doskonałym szamponem – łagodzą
dysharmonię – są puszyste i błyszczące. W srebrnym puzderku pyszni się
biżuteria. Nigdy nie miałam nic ze złota. Trafiła się sposobna chwila bycia
„sam na sam” z babskimi błyskotkami. Przymierzam wisiorki, naszyjniki,
pierścionki – wszystkie jednocześnie. Tylko kolczyki naprawdę nigdy mnie nie
interesowały. Trans rozkoszowania się cudzym bogactwem przerwała świadomość, że
z otaczających ścian morze mnie obserwować oko kamery – a gdyby tak było – to
wyborną miałby ktoś zabawę.
Nakarmiona i napojona rano zapomniałam zabrać zapas
wody w dalszą drogę. Po kilku godzinach jazdy pytam wiozącego mnie chłopca czy
nie ma wody – nie ma. Pragnienie wzmaga się. Kierowca zostawia mnie na
autostradzie do Kafalu – sam skręca w boczną drogę – do pracy. Jest dostawcą
towaru. Stoję na pulsującym żarem asfalcie. Nigdzie odrobiny cienia. Na
poboczach zapory. Bardzo chce mi się pić! Wiatr porwał i poniósł osłaniający
twarz daszek. Rozszerzone nadmiarem słońca naczynia krwionośne policzków –
pieką i bolą. Składam dłonie nad czołem – daje to trochę cienia. Uderzenia
pulsu w skroniach zagłuszają warkot i szum pojazdów. Wargi zwierają się jak
posmarowane klejem, w ustach brak śliny – to co się ze mną dzieje, dzieje się
po raz pierwszy. Odrywam od czoła rękę, chcę zatrzymywać samochody, ale zamiast
samochodów przed oczami drgają mi czerwone plamy. Nagle bardzo blisko widzę
człowieka. To ten kierowca którego pytałam o wodę. Chłopak wręcza mi półtora
litra wody mineralnej. Jeśli się w tej chwili nie popłakałam, to tylko dlatego,
że wszystkie płyny już ze mnie wyparowały. Piłam łapczywie. Połykane hausty
wody sprawiały ból w wysuszonym przełyku, ciągle piłam. Jak Sycylijczykowi podziękować
– tylko z sycylijskim temperamentem – uściskiem i pocałunkiem. Woda – czym
dalej na południe – tym wyższa jest jej cena – aż do ceny życia.
Pierwszy raz na włoskiej ziemi kobieta na mój znak
zatrzymuje samochód. Wcale nie znaczy, że tu mało kobiet prowadzi te
mechaniczne zabawki. Psychoza lęku, tradycje i obyczaje – szczególnie na
południu Włoch – powodują powściągliwość w zabieraniu przypadkowych pasażerów,
nawet jeśli jest to kobieta. Młoda osoba różniła się zasadniczo od włoskich
kobiet – tak wyglądem, jak i zachowaniem. Nie pytając dokąd chcę jechać –
pomogła mi umieścić plecak w bagażniku. Osoby zorientowane w podróżowaniu
autostopem wiedzą – stoimy na drodze i chcemy się przemieszczać do przodu
zgodnie z trasą – nie ważne – dziesięć, dwieście, czy sto kilometrów.

Cera jasna, jasne włosy, niebieskie oczy i to obycie z „trampingiem” nasuwa przypuszczenie, że nie tutaj tkwią jej korzenie. Buon giorno – pozdrowiła zgodnie z przyjętą zasadą używania podstawowych zwrotów w języku kraju przez który jadę. Tak – intuicja nie zawiodła mnie – młoda kobieta jest obywatelką Luksemburga. Monika – tu wyszła za mąż i tu mieszka. Jest plastyczką. Proponuje mi obejrzenie swojej pracowni. Świetnie, spotkałam koleżankę po fachu. Kamienistą drogą wjeżdżamy w bramę ukrytego wśród skał domu. I już mogę zaspokoić swoją ciekawość. Monika z naturalnych surowców – kory, preparowanych liści kaktusa, sizalu, skóry wykonuje przestrzenne kompozycje. Ten sam temat powtarza w grafice. Kompozycje i obrazy maja kolor spalonego słońcem południa. Ośmielona i zachęcona przez autorkę oglądanych dzieł i ja pokazuję co robię – przede wszystkim w celach komercyjnych. I Monice, i jej prawie dorosłej córce, przypadły do gustu moje małe „dziełka”. Wybrały i kupiły trzydzieści sztuk. Mogę być spokojna – po tej transakcji na pewno starczy pieniędzy na kupno biletów promowych do Afryki. Rozglądam się po wnętrzu oryginalnego mieszkania. Na przestrzeni 150 m2 – tylko jedne drzwi – wejściowe. W pomieszczeniu tylko dwa meble – długa kanapa i stół. Dopełnieniem wystroju są współczesne grafiki na białej ścianie. Szaro-różowa posadzka z marmuru i dwie okazałe kompozycje. Podziały pomiędzy pomieszczeniami symboliczne. Sypialnie zajmują górną kondygnację domu. Mężem Moniki jest Sycylijczyk architekt. Dobrze pomyślany jest ten dom – funkcjonalnie i estetycznie. Jeszcze zwiedzam ogród – pełen kwiatów i owoców. Na pożegnanie dostaję dwa duże kwiaty hibiskusa – biały od Moniki, czerwony daje mi jej mąż. Wracamy na autostradę. Prawą ręką zatrzymuję samochody. Lewą dłoń z leżącymi na niej hibiskusami ukrywam w cieniu poły mojej kamizelki. Nie wiem dlaczego tak usilnie staram się przedłużyć ich życie. Te kwiaty są namacalnym dowodem życzliwości – może chroniąc je niczym talizman – zaklinam dalsze losy podróży. Serdeczność, przyjaźń, miłość i życzliwość powtarzają się wiele razy – odcienie i ich barwa są ciągle inne.
Wdrapałam się po stromych schodkach zatrzymanego
TIRa. Kierowca na widok tego co tak starannie skrywałam przed promieniami
słońca otworzył buzię i przeciągle wyartykułował – uuuuuuła. Nie wiem co chciał
wyrazić – zachwyt czy współczucie dla więdnących roślin. Położyłam kwiaty na
pulpicie szoferki. Powróciłam na pobocze po plecak. Zanim wdrapałam się
powtórnie moje hibiskusy już piły wodę mineralną z jednorazowego kubeczka. Ani
mnie nie zdziwiło, ani zaskoczyło zachowanie tego człowieka. Wrażliwość to
ważny element temperamentu południowców. Wiozący mnie Sycylijczyk zjeździł
swoim „kanionem” wszerz i wzdłuż – uważa, że tylko przy stwarzaniu tego kawałka
Italii Pan Bóg myślał. Na potwierdzenie swojej tezy zmienia trasę, wydłuża
drogę – żebym oglądając wyspę – mogła potwierdzić to co o niej powiedział. Nie
ogranicza się to do pokazywania cudów natury – gór, zatok, urwisk skalnych –
stara się pokazać dzieło ludzkiej myśli. Nowoczesne linie kolejowe zawieszone
nad dolinami. Mosty zawisłe między niebem a wodami zatok morskich, o lekkiej,
prawie pajęczej, konstrukcji zawieszeń linowych. Oglądam – choć z daleka starą
architekturę zamków. Ruiny świątyni greckiej na wzgórzu ponad miastem. Między
Palermo, a Trapani – moje kwiaty ponownie wzniosły korony płatków – nie zabiorę
ich w dalszą drogę. Może jeszcze godzinę, dwie będą cieszyły oczy człowieka,
który przedłużył ich istnienie. Czas upływał tak szybko. Wiadomość o rozstaniu
zaskoczyła mnie. TIR zjechał z drogi – ja zostałam – zostało mi kilkadziesiąt
kilometrów do pokonania. Mam nadzieję, że jeszcze dzisiaj przed wieczorem będę
w Trapani. Czekam. Niewiele pojazdów tędy jeździ. Zeszłam z pobocza, oglądam
dziwną plantację. Rośliny podobne do aloesu, kremowe kwiaty pachną rycyną.
Nagle obejrzałam się – jechał „kanion”. Wybiegłam na drogę, wystawiam kciuk –
samochód staje. Drzwi otwierają się z lewej strony szoferki. Biało-czerwone
kwiaty z kubeczkiem i wodą wracają do mnie. Jak powiedzieć, jak wytłumaczyć
znając zaledwie kilkanaście włoskich słów – jak docenić piękny gest człowieka.
Ujęłam w dłonie kubek z kwiatami – powiedziałam grazie i ruszyłam przez otwarte
drzwi do wnętrza szoferki. Ustawiłam pojemnik na poprzednim miejscu.
„Arrivederci” Sycylijczyku.
Cztery samochody wiozły mnie do Trapani. To były
krótkie odcinki drogi. Nie czekałam ani chwili – kierowcy sygnałami dawali
sobie znak do zatrzymania. Przechodziłam od pojazdu do pojazdu.
W biurze informacji promowej znalazłam się tuż przed
jego zamknięciem. Równo za dobę odpłynę do Afryki. Cena biletu 50000 lirów.
Portowe miasto Trapani z niewielkiej średniowiecznej
osady wokół obronnych murów zamku na szczycie góry, z czasem rozbudowało się na
stromo opadających stokach wzgórza. Skaliste klify sięgają wokół północnego
cypla wyspy w głąb Morza Tyreńskiego. Za wysokimi bulwarami fale morza uderzają
w skalne łomy obrzeża. Na przylądkach i półwyspach ślady fortyfikacji.
Zagęszczenie budowli w miasteczku jest duże. Portale kościołów wyrastają wprost
z bruków wąskich uliczek. W górę miasta jeszcze bardziej zwężają się uliczki i
gubią w labiryncie między urokliwym folklorem sycylijskich domostw. Wchodzę do
kościoła wiedziona nie tylko ciekawością zwiedzania, ale znajduję tu chwilę
spokoju, możliwość skupienia, zaplanowanie dalszych kilku, czy kilkunastu
godzin podróży.
Po sjeście wypoczęty tłum wylega na ulice – ja
jestem zmęczona, myślę o noclegu. Pytam księdza – zna język niemiecki – o adres
campingu. O niczym takim duchowny nie słyszał, ale z tanim miejscem noclegowym
problemu nie ma. Dostaję adres – Hostele San Domenico. Krętymi i bardzo
kolorowymi uliczkami, w zgiełku tłumu mieszkańców – przebijam się z trudem.
Obciążona garbem plecaka – usiłuję lawirować. Trudno wymijać ludzi
poruszających się bezładnie, zajętych zabawą, towarzyskimi pogwarkami. Nie
ganią mojego nieumyślnego potrącania. Pokornym „permesso” – przepraszam –
zwracam na siebie uwagę potrącanych i ich towarzyszy. Pozdrawiają, pytają o cel
podróży. Słysząc, że z Polski na Sycylię dotarłam autostopem reagują
spontanicznie – ściskaniem moich dłoni, gratulacjami – brawo, brawisimo.
Sprzedawca pizzy – wciska mi porcję ciasta z rybą, inny częstuje winem. Drogę
około trzystu metrów wśród sympatycznej ciżby forsuję długo. Hotel mieści się
na zapleczu kościoła św. Dominika. W recepcji obsługa świecka. Jeden z mężczyzn
rozmawia ze mną po niemiecku. Trudno mu uwierzyć, że trasę z Polski do Trapani
przebyłam dzięki ciągle aktualnej tradycji podróżowania autostopem. Panowie spoglądając
na mapę Europy – śledzą przebytą drogę. Trudno rozpoznawać goszczące mnie
miasta, bo mapa rozpada się z nadmiaru jej eksploatowania. Tylko chwilę trwa
wykonanie kopii zniszczonej mapy – przecież czeka mnie powrotna droga do
Polski. Dostaję klucz z numerem pokoju i zaproszenie na kolację. Muszę się
spieszyć – spóźnioną kolację obsługa kuchni przygotowuje specjalnie dla mnie.
Ogólna była o 2000. Obmywam ręce, twarz i zbiegam do jadalni. Chleb,
bułki słodkie, dżem, masło, ser, herbata – toż to luksus. W pokoju jest osiem
piętrowych łóżek – śpię sama. Wrzesień należy do miesięcy o mniejszym ruchu
turystycznym.
Z zakamarków kieszeni wydobywam wszystkie moje
pieniądze i w zaciszu pokoju przeliczam je dwa razy. Na pewno mam wystarczającą
ilość lirów na bilet promowy do Tunisu. Kalkuluję – jeśli cena biletu
powrotnego nie będzie odbiegała od tej do Afryki – to mogę być spokojna. Mam
42000 lirów, trochę szylingów, trochę marek. Mam zabrane z domu 100 dolarów,
których nie planuję wydawać – ale posiadanie ich daje mi pewien komfort
bezpieczeństwa w razie sytuacji podbramkowej. Prom do Afryki odpływa jutro o
godzinie dwudziestej – mam cały dzień na wędrowanie po mieście z jednoczesną
próbą sprzedaży kompozycji. Jest tutaj tak wiele galerii – wierzę w swoją dobrą
passę. Hostel nie jest schroniskiem młodzieżowym choć wszystko wygląda
podobnie. Przy zwrocie paszportu należy zapłacić za nocleg. Czułam się tutaj
obdarzona wyjątkową sympatią i jako Polka, i jako osoba uprawiająca
niekonwencjonalny rodzaj turystyki – postanowiłam ślad pod postacią mojej mini
twórczości. Obdarzyłam panów w recepcji i panie w kuchni. Ja też zostałam
obdarowana bezpłatnym noclegiem. Umawiamy się na następną moją wizytę w drodze
powrotnej z Tunisu. Wieczorem zawarta znajomość okazała się dla moich interesów
bardzo korzystna. Kilku szefów sklepików dało mi zarobić kupując moje karty
„malowane” – chyba bardziej z sympatii niż z potrzeby zrobienia interesu. Ja
też z sympatii dałam upust licząc po 4000 lirów za sztukę – to prawie za darmo.
Z wystarczającą ilością gotówki kupuję bilet na prom. Zwiedzam bazar.
Targowisko jest w centrum średniowiecznej fortyfikacji morskiej. Wysunięty
głęboko w morze cypel z malowniczymi flankami murów widoczny jest z daleka.
Gdyby nie zdarzające się pojazdy mechaniczne – można by powiedzieć, że tu czas
zatrzymał się. Niezniszczalne osiołki są żywym rekwizytem historii transportu.
Obok handlowego placu – jest drugi do parkowania posilających się osłów i
mułów. Większość owoców dostarczana jest z gór właśnie na grzbietach
czworonogów. Są owoce, których nie znam. Wyglądają tak apetycznie – owalne, o
miodowym kolorze miąższu i cienkiej skórce. Szczególnie ta skórka
złotawo-różowa kusi. Wskazałam sprzedającemu trzy dorodne owoce. Zdziwiło mnie
– mężczyzna zapakował owoce nie ważąc – pytam ile płacę? Z uśmiechem
odpowiedział – regalo – prezent.
Dzisiaj poruszam się swobodnie. Gwarzą siedzący na
ławkach emeryci. Bulwary i mola okupują wędkarze – o tej porze ulice nie są
zatłoczone. Dużo tu kościołów, te najnowsze są obok bulwarów. Im bardziej w
górę, tym starsze i piękniejsze o wyraźnych stylach architektonicznych –
romańskie, gotyckie. Mam szczęście – dzisiaj wolny wstęp – korzystam i wchodzę
do muzeum archeologicznego.
Choć na południowy „anioł pański” nie gra tu
carillon dzwonów – to nieregularne pozdrawianie większych i małych kościółków –
niosące się echem od gór, wyciszone szumem wiatru i pluskiem fal – jest równie
piękne.
Zmęczona wielogodzinnym deptaniem po zaułkach i
zakamarkach miasta – rozłożyłam się na skalnych blokach stanowiących plażę.
Odświeżona kąpielą z rozkoszą dorwałam się do kosztowania ofiarowanych mi
owoców. Zanim je zjadłam, zrobiłam im zdjęcie. Będę mogła, przy pomocy
encyklopedii zidentyfikować je. Obrałam skórkę – pyszne. Po chwili czułam w
palcach rąk i w dłoniach piekąco-kłujący ból – tkwiło w nich tysiące
mikroskopijnych igiełek. Przez kilka następnych dni każdy dotyk dłoni
przypominał darowane owoce. Prom, którym płynę jest mały i biedny – jak biedni
są płynący nim ludzie. Odprawa trwa długo. Wspięłam się na najwyższy pokład i
oglądam miasto i port z którego odpłynę na afrykański kontynent. Żegnam cię,
Sycylio, żegnaj przyjacielski porcie. Cała Italia to skarbnica wszelkiej urody,
talentów i szlachetnych serc. Południe nie powinno mieć kompleksów – przeciwnie
– natura w swojej szczodrości obdarzyła tutejszych ludzi ognistym temperamentem
i wyjątkową dobrocią. Dlaczego ja tak pochopnie żegnam cię Sycylio – przecież
jestem umówiona, mam tu jeszcze wrócić.
Pobyt na promie jak zwykle zaczynam od obejścia wszystkich
zakamarków. Jest ich tu niewiele. Środkowy pokład ogólny – z bufetem. Dolny,
zwany salonem – z kabinami i restauracją. Rufa środkowego pokładu otwarta na
świat – cicha i tu planuję spędzić noc. Moją uwagę pochłania to wszystko co
dzieje się w pomieszczeniu środkowego pokładu. W pierwszej chwili odnoszę
wrażenie, że prom jest środkiem transportu dla żłobka i przedszkola. Tu
zupełnie małe dzieci, przeważnie u ciemnych piersi swoich matek. Dzieci
poruszające się o własnych siłach – opanowały wszystkie kanapy – skaczą,
biegają, koziołkują. Maluchów nikt nie strofuje, nie upomina. Zgiełk zagłusza
pracę maszyn i dźwięki muzyki. Nie wiem gdzie przebywają w tej chwili ojcowie
rodzin. Dyskretnie przyglądam się charakterystycznym typom urody reprezentującej
wiele krajów Afryki. Staram się małym aparatem fotograficznym uchwycić to, co
mnie zachwyca – urocze dzieci i piękne kobiety. Na moje fotografowanie zwraca
uwagę młody Arab. Wracający z zarobkowego pobytu na zachodzie, zna niemiecki. Pyta – „sie journalist?” „Nein
– ich bin nicht journalist, ich bin turistik“. Rozmowa staje się ciekawa. Pytam o wszystko czego nie wyczytałam w
przewodnikach, a co dotyczy Tunezji. Jak będę przyjęta – samotna kobieta
podróżująca autostopem. Odpowiada – to u nas normalne. Następnie interesuje
mnie, czy będę mogła ustawić namiot w miejscach odpowiednich dla mnie – czy
przepisy tego zabraniają? Można ale to już na własne ryzyko. Czy owoce i woda
pitna są drogie. Ceny owoców są porównywalne z cenami w Europie południowej,
natomiast woda jest droga. Chleb i mleko są bardzo tanie – możliwe do kupienia
przez bardzo ubogich ludzi. Ostatnia informacja, choć dla mnie osobiście mało
istotna – mam swoje płatki, swoje mleko – to otwiera mi oczy na sprawy socjalne
kraju przez który będę wędrowała.
Widząc moje zainteresowanie różnicami w urodzie
poszczególnych nacji rozmówca pomaga identyfikować typy ludzi z przynależnością
narodową i plemienną. Wydłużają się odległości geograficzne między północą, a
południem – zmienia się budowa czaszki, kolor skóry, staje się bardziej ciemny.
Północno-afrykańskie plemiona mają rysy zbliżone do przedstawicieli narodów
południowej Europy. Piękne, delikatne Libijki. Piękni, o regularnych rysach
ludzie z plemion zamieszkujących północny Egipt. Algierczycy mają o sobie
wysokie mniemanie – nazywają siebie arystokracją arabską. Rzeczywiście noszą
się dumnie. Bardziej w głąb Afryki – uroda ludzi odbiega od Europejskich
kanonów. Czynione obserwacje i wnioski są zabawą. Na pewno wiele osób jest już
pokoleniem ras wymieszanych. Słowem urodziwy, kolorowy tłum.
Zastanawiające – dlaczego tak niewiele obecnych tu
kobiet ma częściowo, lub całkiem osłonięte twarze? Pytam mojego informatora.
Odpowiada – nawet krótki pobyt w Europie emancypuje kobiety. W Kopenhadze wiele
kobiecych oczu spoglądało zza osłaniających głowę i twarz czarczafów.
Dowiedziałam się, że to były Turczynki, albo kobiety z surowo przestrzegającego
muzułmańskich tradycji Iranu.
Zgodnie z wcześniejszym planem zabieram nocną
odzież, śpiwór i wynoszę się na otwarty pokład. Cisza i bezludzie. Przy małej
fali nawet silniki pracują względnie cicho. Na twardych deskach pokładowych
ławek noc mija bez sensacji. Wschodzi słońce. Jest to na promie czas prac
porządkowych. Przechodzę z rufy na dziób. Wypatruję afrykańskiego lądu. Ludzie
w pomieszczeniach pogrążeni są we śnie. Tylko kwili niemowlę, szuka piersi
mamy.
Ląd pokazał się niespodziewanie – po prostu wyrósł z
morza. Najpierw wynurzył się zarys białych budynków. Po chwili budynki urosły w
okazały kompleks nowoczesnej architektury portowej. Godzina dziesiąta. Nie znam
planowanego czasu zakończenia rejsu. Ze spokoju z jakim ludzie przyjmują
zbliżanie się do lądu wynika, że koniec podróży jeszcze daleki. Nikt nie
przenosi bagaży, nie zabiega o miejsce do wyjścia. Trochę mnie to dziwi.
Prawdopodobnie jest to pierwszy objaw spowolnienia tempa życia na gorącym
kontynencie. Są już u siebie, nie muszą się spieszyć.
Około godziny dwunastej schodzimy na trap. Po kilku
szczegółowych odprawach paszportowych – ja zostaję zatrzymana. Tu obowiązuje
język francuski, arabski, angielski. Ale nawet nie znając żadnego z tych
języków – wiem o co chodzi. Nie mam wizy. W kilku biurach podróży w Polsce
pytałam przed wyjazdem do Tunezji czy obowiązuje mnie posiadanie wizy.
Odpowiadano, że nie. Załatwianie wizy tu na miejscu trwa dość długo – ale nikt
nie utrudnia. Dokonuję uszczerbku w moich rezerwowych dolarach. Wiza moja
kosztuje trzy dolary – około trzech dinarów tunezyjskich. Wszyscy są
sympatyczni. Słowa pozdrowienia „As – Salaam Alejkum” kierowane do mnie –
wzbudzają uczucie bezpieczeństwa. Na zmianę z francuskim „bonjur” będą mi
towarzyszyły ciągle w podróży po Tunezji. Przy przekraczaniu ostatniej
granicznej barierki – rosły strażnik – ujął delikatnie moją lewą dłoń. Czarując
bielą zębów w uroczym uśmiechu – powoli tę rękę unosił. Pewna, że uczestniczę w
rytualnym zwyczaju witania europejskich turystek na afrykańskim kontynencie – z
namaszczeniem oczekiwałam na kulminacyjny moment. Świadomie czyniłam dłoń
cięższą niż była, celowo przedłużając ceremonię. Kiedy dłoń była na
odpowiedniej wysokości – mężczyzna nagle oderwał wzrok utkwiony w mojej twarzy,
przeniósł go na tarczę dworcowego zegara i ustawił na obowiązujący czas
wskazówki mojego ręcznego zegarka.
W kasie biletowej, ze sporym wysiłkiem ustaliłam
datę i cenę promów powrotnych na Sycylię – 75 dinarów. Mogę spać spokojnie –
jestem na tyle bogata. Jeszcze zostaję obdarowana czytelną mapą Tunezji i
schodzę na ląd. Port oddalony jest od starego miasta. Rezygnuję ze zwiedzania
Tunisu. Mój cel to Sahara. Jestem przy ważnym trakcie – planuję dotrzeć do
wschodniego wybrzeża Tunezji. Stoję na poboczu. Chwilę obserwuję – ruch jest
niewielki. Przejechało kilka samochodów oznaczonych kolorowymi pasami i cyframi
– przypuszczam, że są to taksówki – nie zatrzymuję. Jeden z pojazdów staje tuż
przede mną. Widzę białą tabliczkę z arabskim napisem. Pozdrawiam po francusku
siedzących w samochodzie ludzi. Ale na tym koniec mojej znajomości tego języka.
Dalej już kontynuuję po niemiecku. Dziękuję – ale ja muszę jechać autostopem, w
taki sposób odbywam całą moją podróż od Polski do Sahary. Jeden z trzech
mężczyzn siedzących w samochodzie – poprawnie po niemiecku zaprasza mnie do
taksówki. Jeszcze raz powtarzam – ja nie jeżdżę taksówkami – płatnymi środkami
lokomocji. Mężczyzna rozumie, mam jednak wsiadać. On mnie zaprasza – on
poniesie koszty. Wsiadam. Ufam ludziom. Dobrze im z oczu patrzy. Po pięciu
minutach oczekiwania jadę po afrykańskiej drodze, w określonym kierunku - Arab na promie nie kłamał. Zapraszający
mnie zna język niemiecki – pracował we Frankfurcie nad Odrą. W Hammanilif –
taksówka kończy kurs. Spoglądam na mapę. Zbliżyłam się do wschodniego wybrzeża
i tam mam nadzieję ustawić namiot na dzisiejszą noc. Ale zanim osiągnę plażę
muszę przejechać jeszcze kilka kilometrów. Nieoczekiwanie moje plany na dzisiaj
zmieniają się. Jest niedziela, późne popołudnie. Mój niemieckojęzyczny rozmówca
mieszka właśnie tutaj, w uroczym miasteczku Hammam. Zaprasza mnie na oryginalną
tunezyjską potrawę kuskus – przygotowaną przez jego matkę. Zaskoczona tym
nagłym i pierwszym zaproszeniem w kraju, którego ziemi stopa dotknęła przed
godziną – bronię się. Przecież jeszcze nie poznałam zwyczajów tradycji i
zachowań jakie tu obowiązują. Mogę okazać się kłopotliwym gościem. Chyba
broniłam się niezbyt przekonywująco – bo jednak zostałam. I tu pierwsza lekcja
obyczajów. Chcę się wykąpać – ale
kobiecie nie wypada się kąpać z mężczyzną, który nie jest jej mężem – musi z
nami iść siostra Ahmeda. Nie wypada kobiecie rozbierać się nad wodą – a szatni
tam nie ma. Rozbieram się w domu i okrywam ciało długim płaszczem kąpielowym.
My kobiety kąpiemy się osobno i osobno kąpie się on. Zupełnie inaczej jest w
kurortach – tam panują europejski zwyczaje.
Domy miasteczka bogato dekorowane ażurami, uległy
dużym wpływom architektury hiszpańskiej i francuskiej. Każdy dom otoczony jest
ogrodem ukrytym za wysokim murem. Uwagę moją zwróciło strzeliste drzewo
górujące nad piętrowymi domami. To bananowiec – rośnie przy domu Ahmeda. W
miejscu gdzie z pnia wyrastają dolne liście – tkwiły wiązki olbrzymich bananów.
Dom Ahmeda podobnie jak inne wewnątrz
czterometrowych murów. Przy furcie w wejścia dwa dzwonki – jeden dla
wchodzących mężczyzn. Wychodzi im na spotkanie gospodarz domu, ewentualnie inny
obecny w domu przedstawiciel płci męskiej. Jeśli zbliża się kobieta – oznajmia
to dźwięk dzwonka – na powitanie, którego wychodzą kobiety. Jest to dom
tradycyjnie arabski. Ahmed uruchomił odpowiedni dzwonek, ale otworzył furtę
własnym kluczem. Między furtą a schodami jest parę metrów egzotycznego ogrodu.
Ażurowe zdobienia werandy przysłonięte są ciemną tkaniną. Panuje tu półmrok. Z
głębi domu na nasze spotkanie bardzo wolno zbliża się kobieta o twarzy bielszej
od skóry ludzi rasy białej. Ahmed przedstawia mnie swojej matce. Patrzę w
piękne, bardzo ciemne oczy. Kobieta uśmiecha się. Zza ciemnych warg ukazują się
białe zęby. Trudno w mroku określić czy usta są sine, czy ciemno czerwone.
Ahmed uprzedził mnie – matka mówi po francusku. Pozdrawiam ją – „bon jur” –
przedstawiam się – resztę o mnie dopowiada Ahmed. Dyskretnie zjawia się
następna siostra Ahmeda z osłoniętą twarzą, ukrytymi włosami. Wymieniamy swoje
imiona. Obecny brat pozwala na chwilę odkryć zasłonę i pokazać piękną twarz.
Dziewczyna znika. Ahmed pomaga nakryć stół – są trzy nakrycia. Jemy na
werandzie. Lekko odchylona zasłona. W trzech głębokich talerzach jest już
nałożona tunezyjska potrawa kuskus. Na małych talerzykach zielona sałata. Woda
w szklanym naczyniu – dopełnia posiłek. Jeszcze raz zjawia się „zakfefiona”
dziewczyna z wodą w miseczce i małymi ręczniczkami – myjemy ręce. Ja myją
starannie, matka i syn – symbolicznie. Podane są widelce. Staram się we
wszystkim naśladować gospodarzy. Powoli donoszę do ust niewielką ilość potrawy
– połykam – zaczynam się krztusić. Wybiegam do ogrodu żeby tam wykasłać się –
zorientowany w czym rzecz Ahmed – biegnie za mną z wodą. Kilka łyków wody
łagodzi niefortunny początek posiłku. Dalej już wszystko idzie sprawnie.
Odrobina potrawy – łyk wody, odrobina potrawy – łyk wody. Kuskus jest pyszne –
ale jeść też należy się uczyć, w nowych okolicznościach. Zgodnie z obowiązującą
tradycją arabską – należy gościa oprowadzić po domach najbliższej rodziny –
celem wzajemnej prezentacji. Zaczyna się obchód kolejnych domów sióstr i braci.
W każdym domu spędzamy około 15 – 20 minut. Uściski, pocałunki, poczęstunki.
Żadnego alkoholu. Napoje i pyszne słodycze. Ahmed ma czterech braci i trzy
siostry. Jak na jeden dzień – dzień pierwszy – zbyt wiele wrażeń. Jestem już
bardzo zmęczona, ale szczęśliwa i ciągle ciekawa co jeszcze dzisiaj zobaczę.
Oglądam domy, poznaję ludzi. Wykształconych – dom architekta, dom lekarza,
nauczyciela, kolejarza i fryzjerkę. Różne są wnętrza – od nowoczesnego do
tradycyjnego. Z dużą starannością urządzono wystrój pomieszczeń. Dużo
estetycznych elementów dekoracyjnych. Kobierce, biała broń, ceramika, obrazy
maski. W okolicach Tunisu działki są bardzo drogie – dlatego domy są
niewielkie. Tunezja północna jest bardzo zagęszczona w porównaniu z południem.
Przed pójściem na spoczynek – pytam Ahmeda – bo mnie to bardzo nurtuje –
dlaczego jego matka jest tak bardzo biała? Moja matka jest nieuleczalnie chora.
W tutejszych warunkach – bielactwa nie da się wyleczyć – ze smutkiem odpowiada
Ahmed.
Śpię na zapleczu domu. Przedłużeniem mieszkania jest
niewielkie podwórko oddzielone misterną zasłoną zawieszoną między mieszkaniem
pod dachem a mieszkaniem pod gwiazdami. Zza wysokich murów dochodzą odgłosy
późnowieczornego życia sąsiadów. Po zachodzie słońca – w czas względnego chłodu,
odświeżeni popołudniową sjestą – mieszkańcy zamieniają mieszkanie pod dachem,
na to pod niebieskim sklepieniem. Zmęczenie po nocy morskiego rejsu, zmęczenie
wielością wydarzeń i refleksji – odczuwam wzmożonym pulsowaniem w skroniach.
Różne napoje, kilka mikroskopijnych porcji mocnej herbaty – której smak był
czymś zupełnie nowym – wszystko to miało wpływ, na wyższe niż zwykle ciśnienie
krwi. Tylko spokojny sen mógł przynieść odpoczynek – a ten systematycznie był
płoszony. Głosy sąsiedzkich rozmów pod wpływem niezrozumiałych dla mnie emocji
– narastały, wybuchały, wyciszały się – by za chwilę znów eksplodować. Mowa
arabska – nawet ta głośna nie jest jazgotliwa – tłumią ją tak częste spółgłoski
„g” i „h” – gruchanie i charczenie. Brzmienie tego języka nie jest już mi obce
– poznałam je w trakcie wypraw do Izraela.
Od zawsze przekonana byłam, że banany rosną na
palmach – tak podobny jest układ obu roślin. Byłam w błędzie – bananowiec to
bylina. Złośliwa bylina całą noc czyniła uparty i ciągły hałas – szerokie liście
mają głębokie poprzeczne cięcia na całej czterometrowej długości. Poruszane
najlżejszym powiewem liście – składają się wzdłuż głównego nerwu i uderzają o
siebie skórzanymi połówkami. Ten odgłos przypomina klaskanie potężnych dłoni.
Dumny bananowiec bez przerwy bije sobie brawo!
Ranek wstał pogodny, jak cały poprzedni dzień. Mam
ochotę na dorodny owoc wyniosłej byliny. Oczami wyobraźni widzę jak Ahmed
obejmuje pień, wspina się kilkanaście metrów w górę – do gniazda owoców.
Prowokuję Ahmeda. Pytam czy tak duże owoce są równie słodkie i smaczne jak
gatunki owoców małych. Podstęp się udał – ale niestety – już afrykańscy chłopcy
nie wspinają się po pniu, jak bywało kiedyś. Urządzenia techniczne zastąpiły
zwinnych chłopców. Ahmed ustawia wielosegmentową drabinkę na przyssawkach,
automatycznymi nożycami ucina owoc. Owoc wpada do specjalnego pojemnika. Choć
banan sięga od dłoni do przedramienia męskiej ręki, choć smak jego jest wyborny
– całością tego przedstawienia jestem zawiedziona.
W krótkiej historii moich podróży przemieszczałam
się dwuśladami o różnorakim przeznaczeniu. Jednośladem – pierwszy raz jadę.
„Jamahą” wiezie mnie Ahmed do autostrady. Autostrada wielkością i standardem
przypomina średnią drogę europejską. Powierzchnia drogi idealna – pozostaje nam
zazdrościć. Ruch umiarkowany. Z mojej obserwacji wynika, że albo tu jest bardzo
mało samochodów osobowych, albo z jakiś względów droga służy samochodom
dostawczym, dużym. Ahmed czuje się tutaj gospodarzem i to on zatrzymuje pojazd.
Będę jechała z francuskim kierowcą. Obaj panowie zamienili kilka zdań po
francusku – podobno Ahmed przekazał informacje – kim jestem i dokąd zmierzam.
Mam już z głowy karkołomną konwersację.
Co jakiś czas zwilżam oczy i czoło wodą – bronię się
przed dokuczliwą sennością. Chcę widzieć wszystko – przed, obok i za sobą. Przy
okazji małego postoju wyczyściłam małe lusterko w którym trochę przedłużam
oglądanie tego co mnie zainteresowało – a interesuje mnie wszystko. Roślinność,
budownictwo – są przeważnie małe, to białe osiedla budowane między rokiem
siedemdziesiątym a osiemdziesiątym naszego stulecia. Po uwolnieniu się spod
protektoratu francuskiego – przywódca wolnej Tunezji H. Burgiba dał ludziom
pragnącym stabilizacji – możliwość zamieszkania w domkach murowanych. Pomimo,
że jest to rodzaj małych bloków ocienionych palmami – to styl jest lekki,
dekoracyjny, wpasowany w krajobraz. Podobno początkowo bardzo trudno było
przekonać wiecznych wędrowców do zmiany prymitywnych domostw, szałasów na domy
nowe.
Srebrzysto-oliwkowa roślinność doskonale współgra z
tłem gór. Kolor i rysunek, kolor i kształt odbiega od wzgórz i skał oglądanych
dotąd. Jaskinie i pieczary to pozostałości po ręcznym wydobywaniu
różowo-żółtych marmurów – dzisiaj te twory wyglądają jak wyczarowane przez
naturę. Odcinek traktu śródlądowego doprowadził nas do trasy nadmorskiej –
mojej trasy do Sahary. Wysiadam gdzie droga prawie styka się z morzem. Nie jest
to wymarzone miejsce na odpoczynek – bliskość drogi, płytka woda, zaśmiecone
wybrzeże. Miejsca dla siebie szukam dalej. Znajduję. Odeszła droga, odeszły
domostwa. Plaża czysta, a morze głębsze. Poruszam się pewnie. Intuicja i
zaufanie pozwala mi spać spokojnie. Ukryty wśród kaktusów namiocik, nie
prowokuje ciekawskich – gdyby tacy byli. Dobrze, że mam wodę do picia – trudno
byłoby ją tutaj znaleźć. W przedziale plecaka z żywnością znajduję
niespodziankę – duże czerwone owoce, które rosły w ogrodzie gościnnego domu. Są
to grenadiery – tak nazwał je Ahmed. W ciszy przed zmrokiem – zatopiona w
medytacji – jak paciorki złotego różańca – wydłubywałam z wnętrza krągłej
łupiny – graniaste mini owocki. Napełniam nimi usta ale nie delektuję się.
Myśli odbiegły od tego co automatycznie wykonujemy w tej chwili. Wyciszona
ułożyłam się do snu. Morze było milczące i nieruchome. Sztywne kaktusy nie
ulegały powiewom. Ani ptak, ani cykady nie zakłóciły ciszy odchodzącego dnia.
Obudzona kwileniem jakiegoś bardzo małego ptaszka –
wstaję o świcie. Uczulona wcześniej tutejszymi zwyczajami i tradycjami – wolę
nie drażnić golizną przypadkowych wyznawców Allaha. Długo brodzę po płytkiej
wodzie zanim natrafię na tyle głęboką wodę żebym mogła pływać. Po kąpieli
ponownie zasypiam. O dziewiątej w ostrych promieniach słońca – zawilgocony rosą
namiot jest już suchy.
Droga ma wyraźnie oznaczone dwa kierunki jazdy ale
jest wąska. Pasma poboczy są szerokie i miękkie. Kiedy zbliża się większy
pojazd osiołki i muły uprzedzone klaksonem usuwają się na boki. Nowych i
nowoczesnych aut jest tu mało. Widzę wiele budowli zabytkowych – kierowcy
wskazują mi to „coś”, wymieniają nazwę – ja wyrażam podziw i zapominam co
mijałam.
Ten charakterystyczny obrazek dla środkowej Tunezji
na pewno długo będę pamiętała. Na białych elewacjach niewielkich domków –
otwory drzwi i okien obwiedzione są niebieskim malunkiem. Choć te klockowate
budyneczki są skromne – to elementy niebieskiej dekoracji wyszukane. Malarz
kolorem wyczarował piękne portale wokół wejść. Sądzę – ten praktyczny naród –
zdobiąc domostwa uwzględnił dodatkowe działanie zabiegów. Mogę się domyślać –
zmęczone blaskiem bieli oczy – niebieski kolor koi. Niebieski daje złudzenie
chłodu i moje osobiste doświadczenia nie lubią tego koloru owady. Bramy
najciekawszej i najstarszej części miasta przekroczyłam wczesnym rankiem. W
tropiku dzień pracy zaczyna wschodzące słońce. W miarę wzrostu temperatury –
praca powolnieje aż do sjesty. Po niej ludzie ze zdwojoną energią funkcjonują
do północy. Znalazłam się w centrum typowo arabskiego miasta. Za murami
średniowiecznej architektury pachnie Afryką. Wszystko co czuję i widzę jest
egzotyczne. Chłonę atmosferę bazaru wszystkimi zmysłami. Patrzę na owoce –
które już może kiedyś widziałam – tu mają one odmienny zapach i barwę. Po
lekcji antropologii na promie usiłuję klasyfikować tutejsze typy urody.
Niewielu jest ludzi z głębi Afryki. Prawdopodobnie czymś różnię się od często
spotykanych turystów. Chodzę powoli, obciążona plecakiem. Przyglądam się
ludziom, ich ubiorom. Nic nie kupuję, nic nie targuję. A jednak „sezam” otwiera
się. „Ciao”, „Bon jur”, „Salam Alejkum” –
pozdrawiają sprzedawcy. Częstują owocami. Proszą żebym zdjęła plecak i
odpoczęła. Monastyr – w tłumaczeniu z greckiego – znaczy cela pustelnika.
Bogata i kolorowa ta cela. Postanawiam wysłać z Monastyru pocztówkę, do
rodziny. Szukam oryginalnej – oddającej charakter atchitektury i nastrój
miasta. Czuję, a następnie kątem oka widzę – uporczywie wpatruje się we mnie
mężczyzna. Mężczyzna bardzo powoli zbliża się. Pozdrawia – dzień dobry.
Odpowiadam na pozdrowienie – ale wzrok mam utkwiony w tym co mnie interesuje.
Przedsiębiorczy kupcy tu jak w Jerozolimie rozpoznają narodowość turystów,
pozdrawiają w tym języku i zachęcają do kupna. Pyta czy jestem z Polski?
Potwierdzam. Pada pytanie, czy z Jeleniej Góry? Zaintrygowana trafnym
odgadnięciem mojego miasta – spoglądam na człowieka i myślę – jasnowidz,
wróżbita – co u licha, do czego ten Arab zmierza? A on z triumfalnym uśmiechem
– w zrozumiałej polszczyźnie – pyta mnie – gdzie ty pani masz te czerwone
włosy? Rzeczywiście, dwadzieścia lat wstecz farbowałam włosy na ostry rudy kolor.
Wybuchnęłam śmiechem. Dalej jak ze starym znajomym toczyła się rozmowa.
Dwadzieścia lat wstecz – mężczyzna szukając pracy w Europie trafił do Polski,
do Jeleniej Góry. Pracował jako dostawca owoców do sklepu obok mojej pracowni
plastycznej. Często tamtędy przechodziłam. Miedziany kolor włosów wyróżniał
mnie. Jaskrawy i błyszczący odcień uzyskiwałam farbując już wtedy siwe włosy w
hennie. I teraz ten człowiek, tu w Afryce – w starej, zniszczonej, zmęczonej
kobiecie, całkiem siwej – rozpoznał tamtą sprzed 20 lat.
Czy masz tu zdjęcie z tamtego
czasu? Miałam – ale czarno-białe przy legitymacji związkowej. Naszą rozmowę
obserwowała grupa kolegów bazarowego sprzedawcy. Teraz do nas podeszli –
oglądali mnie na zdjęciu i mnie w naturze i prawdopodobnie podziwiali wzrokową
pamięć kolegi. Spotkanie mój „nieznajomy dawniej” znajomy uczcił moccą i
czekoladą. Opowiedziałam o sobie i mojej oryginalnej podróży. On po wyjeździe z
Polski pracował w Niemczech – tak długo aż zarobił na kupno sklepu, tu na
bazarze. Dostałam piękne pocztówki – ja dałam moje z polskimi kwiatami.
Im więcej krajów udaje mi się
dotknąć stopami i oglądać oczami – tym planeta ziemia staje się mniejsza.
Entuzjazm i radość kontaktu z
ludźmi, ocieranie się o ich sklepiki i domostwa arabskiego przedmieścia tak
mnie pochłaniają, że kilkakrotnie zdejmuję plecak, siadam na murku, schodkach,
na czymkolwiek nadającym się do przycupnięcia. Wtapiam się w koloryt uliczki –
sama prawie niewidoczna – obserwuję wszystko wokół mnie. Gubię moją mapę.
Zostawiłam ją gdzieś, gdzie odpoczywałam. Gdzie – nie znam języka, muszę mieć
mapę z zaznaczoną trasą. Wystarczy, że wskażę kierowcy nazwę miejsca do którego
chcę dotrzeć – on rozumie bez słów. Pytam w sklepach o przewodnik turystyczny –
nie ma. Widzę niewielki hotelik. W Europie w każdym takim miejscu są dla
potrzeb turystów mapy, plany miast. Wchodzę. Pytam, szef rozmawia po niemiecku.
Niestety nie ma mapy Tunezji. Widząc moje zafrasowanie – człowiek wyciąga grubą
księgę – wyrywa z niej bardzo uproszczoną mapkę z zaznaczonymi miastami. Mam
mapę. Mogę wędrować dalej.
Dzień ma się ku końcowi. Zwieńczony
blankami średniowieczny mur rzuca długie zębate cienie. Stoję w ich chłodzie.
Obok oparty, mój plecak – zwany tu sakwojażem. Biel moich włosów – naturalny
znak wieku, inny niż przyjęty ubiór – różni mie od tutejszych kobiet. Jestem
traktowana jak gość, ale nie obcy. Tutejsi mają duże wyczucie różnicowania
turystów. Ci bogaci są importowanym towarem, na którym należy zarabiać
pieniądze. Bogaci nie zapuszczają się w głąb arabskich dzielnic. Młode kobiety
ze strachu przed zbyt napastliwymi spojrzeniami Arabów, starzy w obawie utraty
portfeli. Mnie nie paraliżuje żaden z tych lęków. Przechodzący uśmiechają się.
Pozdrawiają Sallam Alejkum. Ściskają oburącz moje dłonie. Ich serdeczność
promienieje moim uśmiechem.
Podchodzi dziewczyna. Choć każda z
nas mówi w swoim języku – rozumiemy się. Wie kim jestem i jak podróżuję. Całuje
mnie w spocony policzek. Ledwie ta wmieszała się w tłum – podchodzi następna.
Widziała moją rękę poruszającą się wahadłowym ruchem. Ujżę w dali pojazd –
podnoszę dłoń, zorientuję się, że to taksówka – dłoń opuszczam. Taksówek jest
tutaj bez liku. Młoda osóbka mówi do mnie po francusku. Kiedyś – przed 25 laty
planując wyjazd do Paryża – zapoznałam się z rozmówkami polsko-francuskimi.
Kiedy usłyszałam „La’maison” dłoń jej ujęła moją rękę – nie mogłam się mylić –
zapraszała mnie do swojego domu. Kiedy z radością przystałam na tą propozycję –
Siemia ucałowała mnie i zawiodła do bramy w wysokim murze i dalej do wnętrza.
Przez hol pełen egzotycznych kwiatów w pojemnikach wchodzimy na małe podwórko.
Wokół placyka są pojedyńcze mieszkania. Nie ma drzwi. Wnęki pozbawione są
ściany frontowej. Intymność wnętrza chronią ażurowe osłony. Mężczyzn tu nie ma
– tu wyłącznie świat kobiet. Mieszkanie Siemi – to wnęka – na podłodze leżą
cztery materace i stoi jedno łóżko polowe. Uzupełnieniem umeblowania jest
stolik i szafka na dziewczęce ciuszki. Wita nas piękna i równie jak Siemia
młoda arabska dziewczyna. Dziewczyna jest chora, chyba objawy grypy. Zanim
zajmę się sobą – serwuję chorej porcję leków na trzydniową kurację. Polopiryna,
rutinoscorbin i lek na ból gardła. Czy to pomoże? Nie wiem. Na pewno nie
zaszkodzi. Dziewczyny zajęły się przygotowywaniem kuskus. Ja za ażurem zasłony
myję głowę i całe ciało. Robię pranie. Odziano mnie w arabskie szatki. Klęczę
na macie, obok klęczą dziewczyny. Pokazuję zdjęcia mojej rodziny, naszą
galerię, naszą twórczość. Rozkładam karty moich kompozycji – wybierają sobie
zgodnie z upodobaniem – na pamiątkę. Przychodzą następne mieszkanki domu.
Siedzą na podwiniętych nogach – one chcąc mnie przywitać pocałunkami – klękają.
Jestem starą kobietą – tradycja karze okazywać mi szczególny szacunek. Siemia
program przyjęcia gościa pod własnym dachem wzbogaca tańcem. Połączona węzłem
chusta okrywa częściowo biodra i pośladki – zostawiając odkryty brzuch.
Przyjaciółki Siemi zaimprowizowały wystukiwaną muzykę. Na marmurze posadzki
rytmicznie poruszają się stopy tancerki. Ten ruch, to drganie posuwało się
przez łydki, uda, pośladki. Kiedy doszło do brzucha – ten poruszany najpierw
wolno, z każdą sekundą obracał się coraz wyraźniej, krążąc wokół pępka. Wirował
śliczny, brązowy brzuszek, wirowały młode piersi – jeszcze opięte biustonoszem.
Ruchy rąk i nóg były wolne i ospałe,
cały ogień wirowania skupił się na brzuchu i piersiach. Każda z tych wypukłości
krążyła wokół swego środka – pępka i sutków. Prawie nieruchoma głowa
porozumiewawczym skinieniem dawała znak przyspieszenia lub zwalniania
wystukiwanego tempa. Szelmowsko uśmiechnięte usta, półprzymknięte oczy – mówiły
– zobacz wolna Europejko – my też potrafimy być wolne – na razie tylko w
„babskim” gronie. Tak jak zrzuciłyśmy osłony twarzy, pokażemy nasze piękne
ciała, nasze temperamenty.
Oglądam to czarujące zjawisko
urzeczona jego trwaniem. Czuję wzmożone pulsowanie mojej krwi. Rytm krążącego
brzucha, rytm drgających piersi porusza mną. Pijana zachwytem i dumą, że to dla
mnie ten spektakl. Dla mni, poznanej przed godziną, przyprowadzonej z ulicy.
Zdziwiło ją co zobaczyła i usłyszała i ona postanowiła zadziwić – i udało się
jej. Rozluźniony węzeł włosów opadł w czarnych pasmach na ramiona. Drgające na
piersiach, ramionach kosmyki włosów podkreślają ekspresję tańca. Przyjaciółki
wyczerpały repertuar rytmów. Siemia – w arabskim tłumaczeniu – znacząca! Siemia
napiła się wody. Miałam teraz okazję podziękować jej. Odgarnęłam włosy z jej
ramienia. Była zmęczona. Pocałowałam wilgotne ramię. Zdawała sobie sprawę z
uroku jaki roztacza. Ujęła w dłoń odtwarzacz z kasetą, umieściła w uszach
słuchawki znajdując radość i rozkosz w twórczym szale – tańczyła, tańczyła,
tańczyła aż brakło jej tchu. Dymiąca misa ognistego kuskus już przygotowana.
Siemia obmyła ciało, owinęła w jasną szatę udrapowaną z wiotkiego kawałka
tkaniny. Usiadłyśmy na macie wokół miski. W czarkach podano wodę do picia.
Zgodnie ze zwyczajem obmyłyśmy palce rąk, ale tu polewano wodą dłonie – uważam,
że jest to krok do przodu. Ognista z wyglądu – potrawa była równie ostra w
smaku. Bez pośpiechu zagarniałyśmy łyżkami sypką kaszę uprażoną z jagnięciną i
warzywami. Doniesioną do ust porcję popijam łykiem wody – gasząc ogień potrawy.
Dużą porcję jagnięciny rozszarpuje palcami jedna z dziewczyn – dzieląc na
mniejsze kawałki. Daktyle i migdały są finałem egzotycznego posiku.
Wstałyśmy wcześnie rano. Rano
Siemia i jej przyjaciólki idą do pracy. Idzie do pracy moja wczorajsza
pacjentka – podobno czuje się lepiej. Podchodzę do grupy młodych ludzi.
Pokazuję drogę do której muszę dotrzeć autostopem. Mówię po niemiecku. Mam
szczęście – jeden z chłopców rozumie i wskazuje mi kierunek. Idę. Po dziesięciu
minutach – ten sam młody człowiek dogania mnie na motocyklu. Tłumaczy – do
drogi jest bardzo daleko. Mam wsiadać na siodełko za nim – on mnie podwiezie.
Wsiadam. Rozmawiamy w czasie jazdy. Motor zagłusza nasze głosy. Zrozumiałam, że
imię chłopca Ben – znaczy syn. Odczuwam bardzo silny ucisk metalowego stelaża
mojego plecaka. Mam nienaturalnie usztywnione plecy – to boli. Mówię, mam
problem. Ben nie rozumie o jakim problemie mówię. Czule gładzi moje, obejmujące
go ręce. Zawsze byłam bardzo wytrzymała na ból i to mnie uratowało przed
omdleniem. Okazało się, że przy wsiadaniu stelaż wsunął się pod siodełko i nie
tylko usztywniał plecy, ale na kamienistej drodze uderzał mnie. Ben zrozumiał
problem kiedy z trudem odczepiał mnie od siodełka motocykla. Sobie tylko
wiadomym sposobem Ben zatrzymał pierwszy jadący samochód. Szczęśliwa, że koniec
mojej męki i że tak szybko jadę dalej – ucałowałam chłopaka w oba policzki.
Wylądowałam na wiejskiej drodze.
Sfax daleko za mną. Jest późne popołudnie. Słońce zbliża się do linii horyzontu.
Przed zmrokiem przyroda Afryki zapada na chwilę milczącej ekstazy. Współudział
człowieka w tej ciszy jest rozkoszą. Wcześniej myślę o wybraniu miejsca pod
nocny biwak. W dali widzę morze. Tam się kieruję. Nie ma wytyczonej drogi.
Piaszczyste wydmy poznaczone są koleinami niewielkich kółek. Dogania mnie
osiołek ciągnący wózek pełen ludzi. I mnie zabierają do kompanii. Pierwszy raz
wiezie mnie osioł. Proszę o zrobienia mi zdjęcia z tej okazji. Zostaję nad
brzegiem bardzo spokojnego, bardzo płytkiego morza. Zrobiłam wszystko co zrobić
należało – co robię przed każdą nocą. Od lądu zbliżają się objuczone ciężarem
kobiety. Jest z nimi dwunastoletni chłopiec. Jestem przygotowana do kąpieli.
Teraz nie wiem jak się zachować. Nakładam bluzkę. Mam zamiar wciągnąć spodnie.
Kobiety wyczuły moje zakłopotanie. Zbliżyły się. Dały mi do zrozumienia, że mam
się rozebrać, a kiedy to uczyniłam, gładziły moje dużo jaśniejsze ciało.
Porównywały swoją ciemną skórę z moją jaśniejszą. Po tej poufałości
wymieniłyśmy imiona. Celebrę wzajemnej prezentacji zakończyły siarczyste
ucałowania policzków.
Kobiety przyszły tu pracować.
Niesione toboły to baranie skóry, które należało wyprać w morzu. Do pracy przystąpiły
tak jak stały – w pełnym ubraniu. W długich spódnicach. Obwieszone złotem – od
uszu po kostki nóg ozdobione branzoletami. Chalka – to kółka na nogi, chedejet
na ręce. Zanurzone w słonej wodzie skóry najpierw były deptane. Miałam zamiar
pływać. Kiedy po przejściu stu metrów wgłąb – woda sięgała mi do kolan –
zawróciłam. Pomagałam kobietom deptać skóry. Po wyciskaniu brudu ze skór, przez
deptanie – nastąpiło oczyszczenie z łajna i rzepów. Robiłam to gorliwie jak
właścicielki skór. Powietrze stawało się chłodne, a woda miała temperaturę
około 40 stopni. Rozkoszą jest kontakt z takim morzem.
Słońce gaśnie nagle. Kobiety w
popłochu upychały skóry do worków. Kobieta wracająca do domu po zmroku jest
podejrzewana przez męża o zdradę. Podejrzenie o zdradę może być pretekstem do
rozwodu. Same przerażone kobiety straszyły mnie grożącym tu niebezpieczeństwem.
Postanowiły zabrać mnie ze sobą. Nie ze strachu – ale z czystego wyrachowania –
godzę się. Okazja bycia i oglądania prymitywnych zagród od wnętrza może się już
nie zdarzyć. Nie dałam się długo prosić. Błyskawicznie składam namiot. Sakwojaż
na plecy, zegarek do kieszeni. Kobiety gnane lękiem były daleko. Przed domem
czuły się już bezpiecznie, zwolniły bieg. Młodsza wzięła mnie za rękę i
przeprowadziła przez odźwierza w wysokim otaczajacym dom – wysokim murze. U
wejścia do domu powitał nas jazgot wyfruwającego drobiu, kwiczenia prosiaków,
radosny krzyk dzieci.
Między sobą mieszkańcy Tunezji
mówią po arabsku, do przybysza mówią po francusku. Te dwa języki wymieszały
się. Nie ma już czystego arabskiego i czystego francuskiego. Kobieta pogoniła –
kury, świnie i dzieci. Rozprostowała leżącą na kamiennej podłodze derkę i
zaprosiła do zajęcia na niej miejsca. Usiadłam. Sama zabrała się do
przygotowywania ryb na kolację. Zapalono oliwną lampę.
Gospodyni w całym swoim złotym
„rynsztunku” zakasała mokrą spódnicę, usiadła na kamieniu posadzki. Ujęła
między grube uda miskę pełną ryb. Upierścienione palce z resztkami lakieru na
paznokciach ujmowały rybę i opierając jej śliskie ciało na podołku swojego
brzucha – jednym dźgnięciem noża w kark – zadawała rybie śmierć. Z rozprutego
brzucha palce wyszarpywały wnętrzności. Rybie odpady natychmiast uprzątał pies.
Ciągnął flaki, znacząc po drodze krwawe ślady. Muchy spijały krew. Co było
przed chwilą czerwone stawało się czarnym plackiem rojącym się od owadów.
Unurzaną we krwi ręką – kobieta usiłowała otrzeć spływający po twarzy pot –
dziesiątki much siadły jej na twarzy. Miałam ogromna ochotę ten fascynujący
obraz utrwalić na zdjęciu. Sięgam po aparat, tam gdzie zawsze jest jego miejsce
– aparatu nie ma! Dokładnie przeszukuję plecak – nie ma. Jestem wściekła. Za
chwilę obraz zniknie – aparat już nie będzie potrzebny. Domyślam się kto jest
sprawcą zamieszania. Robię szum. Straszę podejrzanego chłopca policją. Aparat
znajduje się – ale już umyta kobieta smaży ryby.
W zwartym kręgu wygłodniałej
czeredy – matka rodziny stawia michę wypełnioną złotawymi płatami chrupkich
ryb. Zanim przystąpimy do jedzenia – ośmioletnia Fatima podchodzi do każdego z
miseczką wody i ściereczką. Panuje skupienie. W geście obmywania palców – miska
jest zbyt mała żeby umyć dłonie – w tym geście czuje się modlitewny rytuał.
Jemy skubiąc rybę palcami. Wszyscy zagryzają kęsami bagietki (tak też ona się
nazywa tutaj) maczanej w czymś. To coś pachnie alkoholem. Jestem ostrożna – jem
samą bułkę. Chłopiec, sprawca zaginięcia aparatu, widocznie obrażony, że ja
przy wspólnej misce śmiem czymś gardzić – macza kęs i wpycha mi do ust. To
wyśmienicie smakuje. To jest olej z oliwek własnoręcznie wytłaczany – lekko
sfermentowany. Celebra obmywania palców odbywa się też po posiłku. Przyszły
sąsiadki z henną w naczynku – wykonując na moim ciele rytualne rysunki znaczące
– kobieta zamężna. Chcą oznaczyć moje czoło – ale na to już się nie godzę. Tę
trwałą farbę wykonuje się z krzewu Tureczni. Trwałość rysunku wykonanego henną
na skórze ludzkiego ciała powinna podobno przetrwać sześćdziesiąt wschodów
słońca – około dwóch miesięcy. Zastanawiam się pod jakim pozorem – pretekstem
wynieść się z gościnnego domu na podwórko – ale tak by gospodyni nie urazić.
Podwórko – przedproże domu jest niezadaszoną częścią mieszkania. Wszystkie
sąsiedzkie spotkania do późnej nocy odbywają się właśnie tutaj. Pomimo, że
przez południową Europę i teraz przez Afrykę jadę już kilkanaście dni – to mój
wewnętrzny północno-europejski zegar biologiczny wskazuje czas spoczynku. Chcę
sprawdzić czy rzeczywiście jest tak nieomylny, sięgam do kieszeni – zegarka nie
ma. Zaczynam wątpić w możliwość odzyskania go. Aparat należy umieć obsługiwać –
zegarek chodzi sam. Urządzenia techniczne są tu ciągle niedostępne dla wielu
ludzi południa, Tunezji a może niekoniecznie. Skarżę się sąsiadowi. Pracował w
Niemczech, zna trochę język niemiecki. Wiemy kto wziął – ale oddać nie chce.
Mężczyzna uspokaja mnie – jutro zegarek się znajdzie. Ja upieram się – teraz go
muszę mieć. Sąsiad znika. Pod pretekstem głośnego chrapania wybywam z namiotem
przed dom. Wraca sąsiad – niebiańsko szczęśliwy – wręcza mi obwiązanego
wstążką, trzydziestocentymetrowego delfina z kolorowego plastyku. Delfin
paszczą podtrzymuje przezroczystą piłeczkę we wnętrzu której jest mechanizm
zegarka. To jest dla mnie prezent – mam zabrać do Polski. Ucałowałam hojnych
ludzi – żonę i męża. Wytłumaczyłam, że w plecaku przeładowanym – zegar uległby
zniszczeniu. Już udobruchana – czekam co przyniesie ranek.
Byłby obraz domu niepełny, gdybym
pominęła opis wychodka. Miejsce przygotowane starannie, murowane, pod daszkiem
– choć bez drzwi. W kamiennej podłodze jest otwór o średnicy około dziesięciu
centymetrów. W rogu pomieszczenia miotełka. Do przybytku należy iść z wodą.
Woda około 1 litra spełnia rolę papieru toaletowego i spłuczki. Zabieg
oczyszczania miejsca po sobie uzupełnia miotełka. Otwór zasłania się nieco
większym kamieniem, albo wiechciem tytoniowych liści – jeśli są plantacje tej
rośliny.
Ja śpię na podwórku pod namiotem, a
gospodyni z dwojgiem dzieci na derce – pod gwiazdami. Jak rys piły po szkle –
rozdarło nocną ciszę – pianie najpierw pojedynczych, następnie wielu dziesiątek
lilipucich kogucików. Pianiu towarzyszy gdakanie – cieniutkie, jazgotliwe.
Wieczorem poznałam tę lilipucią rasę drobiu z czubami „pierzastymi ostrogami”.
Do zgiełkiliwej gromady dołączyły szakalowate psy – nie szczekające ale
skowyczące.
Wieś tworzą przylegające do siebie
zagrody – tylko mury je dzielą. Wygląda to jak plaster miodu.
Brzask dnia wyciszał hałaśliwą
zgraję. Teraz i ja zasnęłam. Chłopak zaplanował podstępną grę, a ja muszę się
jej podporządkować. Twierdzi, że zegarek zgubiłam na plaży, gdzie składałam
namiot. Idę już z plecakiem. Na miejscu chłopak sfingował znalezienie zegarka.
Żądał „bakszyszu” – nie miałam zamiaru nagradzać kradzieży. Co miałam dać –
dałam ich matce. To rozstanie dalekie było od serdeczności.
W upalne południe oglądam
ekspozycję sztuki nowoczesnej. Drewno, metal, kamień, szkło – materiały z
których wykonane są rzeźby i przestrzenne kompozycje. Są prace monumentalne,
ale i zupełnie drobne też. W cieniu wielkiego, betonowego dzieła robię sobie
sjestę. Płycizna wybrzeża morskiego sięga kilkuset metrów w głąb. Na horyzoncie
stoi mały stateczek rybacki. W morze wszedł człowiek odziany w spodnie i
koszulę. Już jest kropeczką – ale ciągle tylko jego nogi są w wodzie.
Prawdopodobnie doszedł do statku w suchej koszuli. Jeszcze raz oglądam
dekoracje pustej plaży – pytam – dlaczego i dla kogo?
Był przed laty francuski aktor
komediowy – nazywał się Fernandel. Kierowca z którym teraz jadę jest równie,
jak tamten charakterystyczny urodą i jak tamten dobroduszny. Zaharia mówi po
niemiecku. Pytam dlaczego na pustej plaży miasteczka Mahres wyeksponowano
rzeźby? W tym mieście był festiwal afrykańskich sztuk plastycznych – wtedy było
dużo artystów z całego świata – wyjaśnił. Wydłużona, ciemna twarz Zahari –
opromienia uśmiech ogromnych, pełnych warg i równie dużych, białych zębów.
Kiedy uśmiechnięte od ucha do ucha usta dzielą twarz na dwie części – oczy
zacikają się w dwie wąskie szpary. Zastanawiam się – jak ten człowiek widzi
przed sobą drogę. Jestem tu z jego łaski i dobrej woli – a on zachowuje się jak
oddany i uniżony sługa. Pyta, proponuje czy przeprasza – jego głowa o
wydłużonej czaszce Afrykańczyka – skłania się, dotykając brodą piersi. Ręka
lewa prowadzi samochód. Ręką prawą balansuje – raz kładzie ją w okolicy serca,
raz ruchem człowieka bezradnego – odchyla od ciała. Proponuje mi gościnę w
swoim domu – ja dziękuję, bo chcę być dzisiaj na pustyni – on wyżej opisywanym
gestem – przeprasza. Kiedy Zaharia chce zmienić trasę i wieźć mnie na Saharę –
na moje nie – znów przerasza. Zaharia nie jest natrętny, nie jest namolny. Przy
całej dziwaczności budzi sympatię. Rozstajemy się w miejscowości Teboulbou. Tu
zaczyna się obszar pustyni. Widziałam w pobliżu miasta – palmowe gaje – to
ostatnie obszary zieleni.
Droga biegnie doliną. Z prawej strony
na stromym zboczu las eukaliptusowy. W lesie – ule. W koronach drzew – pszczela
muzyka. Dlaczego tak głośno grają – zastanawiam się, czy pszczoły, jak misie
koala też upijają się sokiem z liści tego drzewa? Nie widzę z dołu czy są na
drzewach kwiaty? Jeśli jest eukaliptusowy miód to z czego – z liści, czy z
kwiatów. Przy poboczu stoi stragan związany z gałęzi – stragan zapełniony
słoikami z miodem eukaliptusowym. Widocznie pszczelarz nie często handluje –
teraz właśnie śpi. Mijam co kilkaset metrów duże napisy – Sahara. Jeśli
zbłąkanego turystę dręczy pragnienie – może sobie zafundować porcyjkę gorącego,
bardzo słodkiego czaju – saharyjskiego czaju. Są dwa rodzaje palenisk – pod
parzonym w miedzianych imbrykach czajem. Herbata zaparzana na drewnie eukaliptusowym
– jest droższa – ten ogień dodatkowo pachnie – na gazie tańsza. Plastykowe
pojemniki z wodą – często kolorowaną – co jest wyraźnie widoczne przez ścianki
naczyń – przypominają – ostatni czas i miejsce na kupno – mea aqvae – wody.
Oaza – napis wskazuje przestrzeń
pustyni, gdzie nie tylko drogi nie ma, ale koleiny po ostatnim samochodzie są
już zawiane. W odległości dwóch metrów od poboczy graniczących z piaskiem
pustyni – ustawiono zapory z drewna i kolczastych krzewów – przeciw nawiewaniu
piasku na drogę. To zabezpieczenie przypomina europejskie zapory
przeciwśnieżne.
W czasie mojej wędrówki przez
Saharę – każdego dnia między godziną czternastą, a szesnastą – pustynia faluje.
Budzący się Hanisin – pustynny wiatr przemieszcza piasek i pył, formuje ciągle
nowe wydmy. Beduini i mieszkańcy wsi, wokół swoich siedzib – stawiają zariby –
są to misterne, splatane zapory z kolczastych gałązek ściśle ze sobą łączonych.
Słońce chyli się niżej, świat ze
złotego staje się rumiany. Ziemia oddaje wchłonięty w ciągu dnia żar – piach po
którym stąpam – praży. Ciepłem promieniują kamienie i skaliste twory. Krajobraz
stabilny i słodki – słodyczą landrynki. Złotawo-żółte pagórki przede mną, z
mojej prawej strony. Z lewej strony rzeźba terenu, struktura form i koloryt – odbiegają
od kiczowatości. Jeśli Mars jest czerwony – to miejsce pozwala naszej wyobraźni
wędrować w kosmos.
Błękitna wstęga asfaltowej szosy
rozdziela dwa różne obszary pustynne i gine we fioletowym paśmie gór. Studyjny
przykład jak paleta barw zmienia się w różnych zestawieniach. Szarość asfaltu w
otoczeniu gorących czerwieni – jest zimnym błękitem. Przyschnięte resztki
zielonych niegdyś roślin – na tle ochry – łudzą barwą szmaragdu.
Zostawiam ciężki plecak na poboczu,
sama wędruję w głąb kosmicznego krajobrazu. Kilkunasto, kilkudziesięciu
metrowych skalnych wzniesień o niestabilnej budowie z kamieni, gliny i piasku.
Deszcze – jeśli już padają tu – są obfite. Woda wypłukuje ze struktury skały –
materiały miękkie i rozpuszczalne – rzeźbi korytarze i jamy. Powstają
prześwitujące formy przestrzenne. Rudy metali barwią dzieło natury – od
terakoty przez mahoń, sjenę, ochrę i ceimne brązy. Pod stopami żwirowaty serir.
Wiatr obraca i szlifuje kamienie – tworząc otoczaki – kamienie o jajowatych
kształtach. Przy nierównościach terenu zjeżdżam jak na wrotkach – po kulkach
kamieni. Przyroda nie poprzestała na tworzeniu dzieł przestrzennych. Wymywane
drobiny skał i gliny gromadzą się u podnóża sterczyn, malują fakturalne obrazy.
Tak czaruje ta mniej znana pustynia. Schodzę z drogi. Przekraczam prawą stronę
pobocza i kieruję się w głąb pagórkowatej pustyni. Słońce jest tu jedynym
znakiem orientacyjnym. Gorąco. Ciężki sakwojaż. Zapadające się nogi w
niewidoczne pustynne dziury – to wreszcie możliwość smakowania Sahary. Ciągle
nie widzę co znajduje się za wydmowym wzniesieniem. Wystarczy mi choć jedna
palma żebym to miejsce mogła uznać za odpowiednie pod biwak. Zostawiam plecak u
podnóża – sama wspinam się na pagórek – stąd wzrokiem sięgam za kilka
następnych wzniesień. To nie fatamorgana – widzę co chciałam zobaczyć, a nawet
więcej. Dolinka i kilka palm.
Z obserwacji pustyni w Izraelu –
wiem – jeśli jest najmniejsze źródło wody – miejsce to pokrywa soczysta zieleń.
Ślady po wyschniętych korytach strumieni i te palmy wskazują – że w porze
deszczowej bywa tu woda. Namiot ustawiam pod dużą, rozłożystą palmą. W latach
młodości – kiedy wspinałam się na górę, szczyt, ba nawet wierzchołek drzewa –
zawsze musiałam być przed innymi. Biło serce. Pulsowały skronie – mówiłam – to
radość zwycięstwa uderza mi do głowy. Podobnie czuję teraz. Poruszane
uderzeniami serca ciało – pulsuje. Słyszę szum własnej krwi. Trwając w
oczekiwaniu na wyciszenie rozchybotanego ciała – usnęłam.
Obudziło mnie dudniące spadanie
owoców z drzewa pod którym stał namiot. Gdyby nie leżące na piasku dojrzałe
owoce – nie domyśliłabym się, że śpię pod palmą daktylową. W pierwszej fazie
dojrzewania jasnożółte owoce są twarde i niejadalne. Wcześniej opadłe i
opadające teraz wyglądają jak spłaszczone chrabąszcze – są miękkie i słodkie,
słodyczą miodu. No to kolację mam. Zdmuchiwałam z owoców pył i jadłam, jadłam i
jadłam. Popiłam oszczędnym łykiem wody. Mam tylko litr wody, jest to minimalna
ilość płynu na cztery – pięć godzin. Gdyby mnie tu zastała burza piaskowa
pozostaje gaszenie pragnienia moczem. Historia zna przypadki, kiedy w warunkach
ekstremalnych wypijanie uryny – ratowało życie ludzi. Zamiast wodą – pył i pot
z twarzy oczyszczam kremem. Przez rozchylone poły namiotu oglądam księżyc tuż
nad horyzontem. Na miedzianej tarczy rysują się sylwetki dwu pochylonych palm
– obrazek z okładki przewodnika po Afryce.
Sen nie trwał długo. Szczekanie
psów. To nie poszczekiwanie byle piesków – głos dobywa się z niewąskich gardeł.
Czuję fizyczny lęk. Ciało ogarnia chłód. Skóra staje się gęsia, a włosy stają
„dęba”. Mózg ulega chwilowemu paraliżowi. W psi koncert włącza się dalekie
dzwonienie. Psy i dzwonki – znaczy beduini. Wędrowni pasterze, przepędzają
swoje stada owiec i kóz w poszukiwaniu nowych miejsc wypasu. Zastanawiam się,
jak z pustynnym deficytem wody radzą sobie zwierzęta. Od oazy do oazy jest
czasem kilkanaście kilometrów. Natura jest mądra – płyny fizjologiczne nie
marnują się – są spijane przez zwierzęta.
Księżyc zmalał, wspiął się ponad
palmy. Przez moskitierę wdziera się wilgotny chłód. Zamykam poły wejścia
namiotu. Wraca sen. Wschodzące słońce ogarnęło blaskiem tył namiotu. Wilgoć
nocy przeniknęła ściany mojego domku. Rozpinam sznurek między bliźniaczymi
palmami – suszę wszystko co mokre. Ciągle jest chłodno. Trudno uwierzyć, że za
dwie godziny temperatura wzrośnie o kilkadziesiąt stopni. W zasięgu wzroku nie
ma człowieka. Jestem w opalaczach – ale nogi obute w sznurowane, wysokie buty.
Pełno tu ciernistych roślin. Obranymi przez siebie trasami wędrują mrówki olbrzymy
– długości osy. Chyba kąsające nie są – dwie takie spały ze mną i nic. W prawie
poziomych promieniach słońca – na każdym cierniu, na igiełkach suchych ostów,
na ostrych źdżbłach trawy – błyszczą krople rosy. Jakiś gatunek ostów w porze
deszczowej osiągnął wysokość dwóch metrów. W kieszonkach między łodygą, a
rynienkowatym liściem znajduje się woda. Płyn wybieram do kubeczka – łyżką.
Biorę do ust – normalna woda, ale nie piję. Wystarcza do obmycia tych części
ciała które obmyć należało. Czas wysychania odzieży i namiotu, wypełniam
zbieraniem z piasku egzotycznego śniadania – daktyli. W ogrzanej w słońcu
wodzie rozpuszczam mleko w proszku. Zwykła porcja witamin – i wysokokaloryczne
śniadanie mam zaliczone. Rozleniwiona obfitym posiłkiem – układam się na ręczniku
w niegroźnych o tej porze promieniach słońca. Co jakiś czas na sterczące poza
ręcznik nogi wspinają się mrówki – olbrzymy. Pokonują przeszkodę i idą dalej.
Ja nie zwracam na nie uwagi. Czuję jednak, że teraz po mojej nodze przechodzi
coś dużo większe, cięższe i chłodne. Spojrzałam – oddalał się skorpion. Mimo
dreszczyku grozy – jest w tej mojej mini oazie bardzo miło. Gdyby nie brak wody
– oaza stałaby się schronieniem na dłużej. Zabrałam daktyli do woreczka
plastykowego z nadzieją, że dowiozę do Polski.
Moja taktyka wędrowania przez
pustynię okazała się trafna. Słońce jest drogowskazem. Raz na kilkadziesiąt
minut przeniknie drogą pojazd. Mając pod kołami drogę gładką i świadomość, że
trudno tu „nadziać” się na drzewo, albo i drugi pojazd – kierowcy „śmigają”.
Oczekując – wypijam resztkę wody – wierzę w moją szczęśliwą gwiazdę. Z piskiem
opon staje terenowe auto. Mężczyzna mówi po niemiecku – choć to człowiek stąd.
Jest licencjonowanym przewodnikiem po Saharze i Ierbie. Zorientowany z jak
„bogatą” turystką ma do czynienia – Mahomed postanawia – bez zapłaty pokazać mi
to wszystko co pokazuje ludziom zamożnym i pokazać takie ciekawostki których
zwykli turyści nie oglądają. Sposób mojego przemieszczania się autostopem z
Polski aż tutaj – Mohamed przyjął z niedowierzaniem. Kiedy z dumą oznajmiłam –
tu na Saharze – ja sama kobieta – spałam – tego mój przewodnik całkiem nie
rozumiał. Widząc mnie o rannej porze, tu na pustkowiu, całą i zdrową – moje
przetrwanie przypisał siłom nadprzyrodzonym. Powiedział – Teresa – ty tu na
pustyni nie byłaś sama – Allach był z tobą!
Przypuszczałam – być na pustyni –
to oglądać zjawiska atmosferyczne i zmagać się z nimi. Przeżywać chwile grozy i
zachwytu. Być na saharze – myślałam to podziwiać jej wizerunek, jej piaszczyste
bezkresy – krajobrazy w słońcu o jego zachodzie i w nocy. Teraz już wiem – być
na Saharze to odkrywać dzieje bardzo starej kultury. I znów – nowe odkrycie –
tę kulturę wypracowali i ciągle kontynuują – nie Arabowie, ale plemienia
tubylcze – obecnie w północnej i zachodniej Afryce od zawsze. Arabowie przyszli
tu o wiele później – stali się okupantami. Narzucili podbitym narodom filozofię
Islamu. Berberowie od zarania uprawiali rolnictwo i pasterstwo. Plemiona
zamieszkujące góry zdołały uchronić swoją religię, swoją tożsamość kulturową od
wpływów arabskich.
Zjeżdżamy z drogi utwardzonej, na
kamienisto-piaskową. Zagęszczenie obiektów godnych obejrzenia jest spore.
Odległości między nimi od kilkunastu do kilkudziesięciu kilometrów. Obwożony
przez Mahometa turysta za atrakcję najważniejszą w programie zwiedzania uważa –
przespanie nocy na Saharze – w klimatyzowanym hotelu. Następnie – w szatach
beduina – udział w improwizowanej karawanie.
Odrobina luksusu w chłodnej
restauracji – maleńka porcyjka saharyjskiego czaju – bardzo słodka i mocna to
herbatka i duża porcja kuskus. Ale nie ważne co jemy – ważne gdzie to jemy.
Restauracja częściowo wykuta w kamieniu, częściowo obudowana kamieniem. Jak w
oryginalnych pomieszczeniach sady Chenini – tak i tu – meble – stoły i ławy są
z kamienia. Otwory okien przysłania trawa afa. Nie przebijają tej naturalnej
osłony prominie słońca. Wspinamy się po tarasach stromej góry – ta góra w
kolorze ochry – to wieś Chenini – jedno z ciekawszych górskich osiedli.
Oglądając wieś z daleka – myslałam – jeszcze jeden wytwór natury. Przestrzenna
rzeźba – to dzieło ludzkich rąk i ludzkiej mysli – spełnia rolę mieszkań
wykutych w skale góry. Tylko jedna strona spiralnej uliczki obiegającej górę
jest zabudowana – druga otwarta na otaczającą panoramę. Nie ma tu murów
otaczających mauretańskie siedziby – intymności rodzinnej chronią maleńkie
łukowate okienka, tak samo niewielkie wejścia. Często mieszkanie ma dwie
kondygnacje – do tej wyższej prowadzą zewnętrzne skalne schody. Często otwory
wejściowe i okienne – są podkreślone gliną o jaśniejszym kolorze –
żółto-złotym. W tej okolicy tylko meczet świeci bielą. Niebieskie drzwi i okna
– łudzą chłodem. W sporej odległości od wioski widzę jeszcze jedną białą
budowlę krytą niewielką kopułą. Pytam co to jest – to kopuła Marabuta –
grobowiec dostojnej osoby.
Mój sakwojaż został w samochodzie.
Bez niego jestem tak lekka – nie czuję skwaru południa, nie czuję zmęczenia.
Wyprzedzam mojego przewodnika – pana nieco ode mnie młodszego, ale dużo
cięższego. Zanim on dojdzie – ja już zdążę zobaczyć co mnie interesuje i proszę
o wyjaśnienie. Mahomet robi mnóstwo zdjęć – przy najpiękniejszych i
najciekawszych miejscach. Dochodzimy do szczytu – stąd opiekę nad wioską
Chenini sprawuje naczelnik. Z góry spoglądam na otaczającą nas dolinę.
Wyobrażam sobie w tej osłoniętej ze wszystkich stron niecce – panujący upał. Po
dolinie rozrzucone są kopulaste budowle przypominające gniazda termitów. Różnią
się tym, że mają małe, łukowate otwory wejściowe – zawsze od północnej strony.
To lepione z błota, gliny i kamienia szałasy pasterskie. Z zamyślenia nad
mądrością i zaradnością ludzi w każdych warunkach, pod każdą szerokością
geograficzną – wyrywa mnie przeraźliwe i bardzo głośne ryczenie. Ryczenie
spotęgowane odbiciem echa. Rozglądam się – gdzie jest ten lew, a mówili, że na
tej pustyni lwów nie ma! Pytam Mahomeda – pokazuje mi dwa osły w dolinie. Nigdy
nie przypuszczałam, że one potrafią zrobić taki popłoch. Dzisiaj Mohamed jest
na luzie. Co jakiś czas spotyka znajomych, rozmawia z nimi – mówi im o mnie, a
mnie o nich. Zajęci sobą panowie – nawet nie zauważyli, że nieco się oddaliłam.
Na jednym z małych placyków – zobaczyłam nad miską z jedzeniem – bardzo dziwne
koty. Gdyby nie te puszyste ogony – pomyślałabym, że są to miniaturki osłów. Drobne,
szczuplutkie ciałka, bardzo duże uszy i te piękne ogony. Ciągnę Mahomeda –
pytam go co to za rasa kota? Mahomed wyjaśnia – ale ja nic nie rozumiem. Tak by
się przydał słownik polsko-niemiecki, który zgubiłam w tej podróży.
Każdy region Afryki opierając się
na geologicznych właściwościach gruntów – wypracował charakterystyczne
budownictwo. Spichrze zbożowe pozostały po czasach kiedy hodowla i rolnictwo
były głównym zajęciem Berberów. Spichrze przekształcono w warownie w okresie
wzmożonych podbojów i ataków na tutejsze plemiona. Teraz są to duże budynki
użyteczności publicznej. Tu w Chenini na płaskim szczycie też ostał się taki
zabytek. Mnie bardziej interesują mieszkania osady. Wchodzimy do wnętrza.
Drewna w tej okolicy nie ma. Konieczne sprzęty wyrzeźbione są w kamieniu – są
piękne i funkcjonalne. Szafa to wnęka, łóżko – podest z kamienia, a na nim
mata. Piec to jedna bryła z wydrążonym paleniskiem. W białych wnętrzach –
kolorem grają berberyjskie kilimy. Obok lustra wisi kapelusz pleciony z trawy
afa – przymierzam go – Ahmed robi zdjęcie. Na ławie leży wachlarz z różowych
piór flamingów – łączonych złotymi blaszkami – bardzo wytworny.
Na macie siedzi bardzo stara
kobieta – mieszkanka tego domu – muzealny element wnętrza. Tatuaże pokrywające
jej ciało nie są dekoracją – są symbolem przynależności plemiennej, rodzinnej,
stanowiska w grupie. Choć usta bezzębne – to ciemne oczy pełne ognia. Na
śniadym ciele kobiety – złoto którym jest obwieszona – nabiera szczególnego
blasku. Włosy siwe i twarz – odkryta – potwierdzają inną niż Islam religię. Ten
spektakl nie jest za darmo. Dłoń okrytej bransoletami ręki prosi o bakszysz –
to jedyny grosik jaki wydałam na Saharze.
Doskonałe wyczucie ma ten
licencjonowany przewodnik. W samą porę przywiódł mnie do miejsca „Początku”.
„Początek” daje życie i gwarantuje jego trwanie. W skalnej grocie – ujęte
kamiennym korytem wybija źródło wody. Najpierw było ono – „początek”. Obecność
wody umożliwia budowę – wsi, osady, miasta. Obmywam twarz, oblewam ramiona i
piję, piję krystalicznie czystą i chłodną wodę.
Kamienistą droga samochód pnie się
w górę. Dolina o urwistych, pionowych zboczach pogłębia się. Urwała się spirala
drogi. Koniec jazdy. Dalej idziemy pieszo. Depczemy szaro-srebrzyste plamy
drobnych roślinek – to po wysuszeniu saharyjska herbata. Rozwarła się przed
nami rozległa panorama niekończących się gór. Wysokość i kształt poszczególnych
gór jest identyczna. Wygląda na to, że Stwóca w przypływie dobrego humoru –
zabawiał się piaskiem robiąc stożkową formę „babki”. Tylko promienie słońca i
warstwa powietrza nieco różnicuje te bliźniacze góry – to góry Atlas. Spokój.
Kosmiczny krajobraz ziemi nie tkniętej cywilizacją. Gorący koloryt
mahoniowo-ochrowego gruntu. Bardzo jasne pasma nawiewanego piasku. Nad nami,
niskie zielono-złote niebo. Nic dziwnego, że w tej scenerii zawrzał arabski
temperament. Miłość na Saharze jest najpiękniejsza – słońce, piasek i my –
szepce Mahomed. Teresa jesteśmy tu sami – rozumiesz, nik nas nie widzi – kusi
spragniny amorów. Bardzo przytomnie – wskazałam niebo – nie Mohamed, my tu nie
jesteśmy sami – mówię – Allach jest z nami i Allach wszystko widzi. Odfrunęły
amory. Mahomed zaśmiał się. Po przyjacielsku poklepał moje ramię i dalej
bezinteresownie pełnił rolę przewodnika.
Kilkanaście dni pełnych słońca od
wschodu do jego zajścia. Trudno znaleźć słowa określające skalę pustynnego
skwaru. Nie wiem, jaki jest obraz, jaka droga słońca nad Afryką w ciągu całego
roku. Ja w pogoni za nim trafiłam tu we wrześniu. Goniłam słońce w Laponii –
uciekło. Nie zdążyłam na astronomiczno-geograficzne zjawisko oglądania słońca w
nocy. Tu słońce wędruje ze mną. Wynurza się zza horyzontu – gór, piasku
pustyni, czy morza – promienista korona sięga połowy sklepienia – i zaraz
ukazuje się rozjarzony dysk. Wędruje – wyraźny i czysty krążek do zenitu i
troszkę za tą granicę. Po przekroczeniu południa – dysk rozpływa się, rozmazuje
w drgającym powietrzu. Blask ogarnia zachodnią stronę nieba. Prawdopodobnie
zmiana kąta padania promieni słonecznych wywołuje na powierzchni pustyni wahanie
temperatury. Powietrze już nie tylko drga, ale faluje – potusza pył skalny i
drobiny piasku z zawartością kwarcytu. Na granicy czasowej między zjawiskiem
drgania, a falowania – zostawiłam przewodnika i poszłam na odległe o kilkaset
metrów wzgórze. Chciałam zobaczyć krajobraz którego horyzont zasłaniała mi
właśnie ta góra. Wystarczyło wspięcie się do połowy wysokości, aby zaspokoić
ciekawość. Wędrówka trwała może czterdzieści minut, może godzinę czterdzieści
minut, może godzinę. Idąc – oglądałam się – badając odległość między mną, a
oczekującym na mój powrót Mahomedem. Szyba gorącego powietrza zniekształcała
obraz – ale sylwetka była widoczna. Za górą ujrzałam w dolinie kilkanaście
palmowych drzew i ani śladu osad. Wracam. Czuję dmuchające fale gorącego
powietrza. Wiatr wiał tuż przy ziemi. Wydmuchiwał ruchomy pył i piasek spod
moich stóp z taką siłą, że ślady wgłębień natychmiast znikały. W dolinie przed
sobą widziałam wibrującą i migocącą połyskliwym pyłem zaporę – to okruchy
halcedynowych skał prześwietlonych słońcem.
Chamsin – suchy wiatr pustyni jest
sprawcą ogarniającej mnie kipieli. Rozum mówi – jeśli słońce jest osłonięte
szczelnie – powinien zapaść zmrok – myli się rozum. Jest jasność. Złotawa
jasność. Cały wszechświat stał się słońcem rozszczepionym w miliardowe drobiny.
Przez długą chwilę byłam jednością ze słoneczno-piaskowym zjawiskiem. Stałam
jak ślepiec któremu wyobraźnia na przymkniętych powiekach maluje wydumane
obrazy. Kiedy świetlista zasłona kurczyła się – zamiast jedne postaci – zobaczyłam wiele ruchomych,
wydłużonych kształtów. To nie było daleko. Wołałam – Helo! Mahomed! Zanim
usłyszałam odpowiedź – dotarły do moich uszu – dźwięki niezwykle subtelne –
dźwięki rozciągniętego w czasie grania na flecie. W miarę zbliżania się do
odpowiadającego na wezwanie głosu – zjawisko nadprzyrodzone – stawało się
zjawiskiem fizycznym. Ruchliwe postacie to wiry powietrza wznoszące pyły.
Grające flety – to też igraszki hulającego po skalnych prześwitach wiatru. W
słabnących drgawkach wiatr konał. Opadły osłaniające niebo i ziemię pyły.
Słońce nieco zmęczone, nieco przymglone schodziło z nieba. A po tym, po tym
zapada szybko noc. Drastycznie obniża się temperatura. Samochód stał gdzieś u
podnóża góry, nawet nie wiem czy był zamknięty na czas naszej nieobecności.
Bezpieczny to kraj. Choć mało tu samochodów – system alarmowy posiadają tylko
samochody obcokrajowców.
Na dzisiejszą noc moja przystań
między drzewami oliwkowym i figowym. Prawdopodobnie są to ślady dawnej
plantacji. Figa karmi mnie swoimi dojrzałymi owocami, oliwka daje schronienie
kopułce mojego namiotu. Stare drzewa oliwek nie obcinane mają wiotkie gałązki.
Obciążone owocami witki sięgają do ziemi – tworzą osłaniający mnie parasol.
Zbierane z ziemi owoce figi – nie widzę, ale wyczuwam. Nie myję. Delikatnie
oddzielam skórkę od słodkiego miąższu. Księżyc oświetla jasne pole wzgórka.
Mnie krzątającą się przy ustawianiu namiotu, zbieraniu owoców – urywa plama
cienia. Zabezpieczam wejście do namiotu przezroczystą moskitierą – przez nią i
przez ażur oliwkowych gałązek oglądam świat w blasku miesiączka. Widocznie
zwierzęta poczuły się na tyle bezpieczne, że wychodzą na żer – poruszają się
bardzo blisko. Prawdopodobnie posilają się resztkami figowych owoców. Co jakiś
czas większe zwierzę przebiegnie na tyle blisko, że słyszę jego szybkie
stąpanie. W koronie drzewa też trwa nocne życie. Osłony zniekształcają obraz –
zniecierpliwiona układam się do snu. Jestem bardzo zmęczona, ale bardzo
szczęśliwa.
To co mnie spotkało jest realne – a
jednocześnie trudne do wyobrażenia. No właśnie dlaczego tu w centrum sahary –
spotykam Araba znającego język niemiecki – co ułatwiło naszą konwersację i
wzbogaciło moją wiedzę o tym co oglądałam? Dlaczego ten człowiek akurat był
przewodnikiem? Dlaczego był tak dobry – rezygnując z zarobienia pieniędzy –
bezinteresownie obwiózł mnie po ciekawych obiektach sahary? Czy to jest
szczęśliwy przypadek? Pod podłogą namiotu zbuntowane stworki protestują przeciw
mojemu wtargnięciu na ich terytotium. Energicznie kopią, przeciskają się, popiskują.
Niewidoczny towarzysz podróży – smętnie kwilący ptaszek – już od świtu
popłakuje. Wspomniałam wczoraj – w zimnym blasku księżyca, oświtlone nim pole –
nienaturalnie promieniuje. Oglądany w słońcu pagórek ma kolor rozbielonego
karminu – inaczej – ziemia jest intensywnie różowa.
Robię zapas dojrzałych fig – może
przetrwają do końca podróży. Umówiona jestem z moim przewodnikiem na ósmą.
Podwiezie mnie parę kilometrów do miejsca gdzie będą czekali turyści. Dalej
znów muszę sobie radzić sama. Dostaję amulet – pomyślnych poczynań w życiu i
podróży. „Tislam” to bryłka krystalicznego chalcedonu – okruch saharyjskiej
przygody. Choh – Kran – Mahomed – dziękuję. Nie lubię zwiedzać obiektów z
tłumem turystów. Szczególnie jeśli obiektem jest człowiek, jego sposób życia,
jego prywatność. Razi mnie zachowanie Europejczyków traktujących z wyższością
cywilizacje prymitywne. Schodzę do podziemnych domostw Matmat – jedynym moim
„bakszyszem” jest arabskie pozdrowienie i uśmiech. Jeśli chę zobaczyć, obejrzeć
coś dokładniej – pytam o zgodę. Znalazłam się tutaj wcześnie rano. Wypełnione
turystami autokary jeszcze nie dojechały, jestem sama. Dzisiaj wędruję z
obciążającym mnie plecakiem.
Funkcje, rozmieszczenie mieszkań tu
pod ziemią – zbliżone są do budownictwa naziemnego. Podziwiam taniość, prostotę
i wielofunkcyjność domu. W zimie jest tu cieplej, w lecie chłodno. Mniej
dokuczliwe często wiejące na pustyni wiatry. Łatwa obróbka kredowej skały
pozwala prostymi narzędziami wyczarować wszystkie sprzęty konieczne do
funkcjonowania człowieka. Wnętrza są wręcz piękne – dekoracje estetyczne,
dopóki są to elementy oparte na tytejszych surowcach i wykonane przez Barberów.
To nie jest skansen – tu ciągle żyją i funkcjonują ludzie – szczęśliwi i
radośni. Mają Berberowie swój sposób na życie i wcale nie czują potrzeby
zmieniać go. Chcąc polepszyć warunki socjalne tych ludzi rząd wybudował
mieszkania naziemne – zbliżone standardem do domów na północy kraju – podobno
stoją ciągle nie zasiedlone.
Przedeptuję przypadkowe połacie
pustyni, spoglądam pod stopy, usiłuję znaleźć choć najmniejszą różę pustyni –
nic z moich poszukiwań. Podobnie nie znajduję ciekawych muszli na plażach – a
tyle i jednych i drugich wytworów natury sprzedają miejscowi. Szukając jednego
– znalazłam!... Podziemne lokum jednorodzinne. Postanowiłam tu zostać, choć na
chwilę. Pantomimiczną mową w której się już nieco wyspecjalizowałam – pytam czy
mogę? Mogę. Szukam miejsca w sąsiedztwie, ale na tyle daleko żeby i oni,
mieszkańcy swego domu mogli chronić intymność i ja. Ojca rodziny nie widzę.
Matka rzadko wychyla się się za sadybę. Asystuje mi troje dzieci.
Kilkunastoletni chłopak pełni tu rolę mężczyzny. Może ośmio, może
dziesięciolatek – dzieci tu drobniejsze i mniejsze – nie opuszcza mnie. Mały
oprowadza jak doświadczony przewodnik po wszystkim co jego zdaniem godne
obejrzenia. Chociaż pora na tyle wczesna, że nie muszę myśleć o noclegu – to
planowana „chwila” zmienia się w pozostanie tu na noc. Dom to jaskinia. Wejście
przez grotę skalną. Potrawy gotuje się w przejściu – pod niebem. Pnie kilku
otaczających palm – oskubane z kory do granic możliwości. Na czym gotują jak
wyczerpie się ta kora? Dojście do groty – osłania – Zariba – wyjaśnia młody
przewodnik. Pokazuje ghazel – doi do naczynka mleko – razem wypijamy. Prowadzi mnie
do skalnych ścieżek skarabeuszy. Zbliża się terenowy samochód – wali prosto na
skalny dom – doświadczony kierowca musi tu częściej bywać – zatrzymał się w
porę. Na tę chwilę mój towarzysz opuszcza mnie. Biegnie do przyjezdnych
serdecznie wita się z mężczyzną prowadzącym samochód. Przywożeni pojedynczy
turyści dają drobny zarobek – a nie rozdeptują gospodarstwa. Anglosaska para
robi zdjęcia – od groty – począwszy. Obfotografowana rodzina dostaje „bakszysz”
– nie wiem marki, czy dolary? Robią zdjęcia gazelom i zobaczywszy mój namiot –
pytają czy mogą zrobić zdjęcie – niech robią nie mam nic przeciw. Mały jest
przy mnie – ciągnie moją rękę, rozwiera moje palce – paluszkiem pokazuje dłoń –
zaśmiałam się jak z dobrego żartu. Chłopiec nie daruje – tak długo tłumaczy,
molestuje – aż uzyskał „bakszysz”. Przybiega radosny i pieniążek wciska mnie.
Smiem wątpić – czy jest „twardziel” co nie uroniłby „łezki”. Chwilę trwa targ –
ja pieniądz oddaję, on przekłada do mojej kieszeni. Wpadam na pomysł honorowego
załatwienia sprawy. Robię mu zdjęcie – tak teraz zarobił, pieniądze przyjmuje.
Nasza spontaniczna przyjaźń zacieśnia się. Razem jemy płatki z mlekiem – on na
sucho, ja z gorącą wodą. Urosłam na miarę czarodziejki – kiedy pod garnuszkiem
z wodą zapaliłam tabletki suchego paliwa. Teraz – nie tylko z miłością, ale z
uwielbieniem na mnie patrzył. Zapakowałam dwie tabletki paliwa, dałam Habibowi
– niech i on choć przez chwilę będzie czarodziejem. Rozglądam sięczy jest
wychodek – nie widzę. Mały wie czego szukam. Bierze mnie za rękę i prowadzi na
otwartą przestrzeń. Są tu maleńkie suche roślinki – kuleczki na patykowatej
nóżce. Chłopiec wyjmuje siusiaka i podlewa roślinki - daje mi do zrozumienia –
mam zrobić to samo. Odwracam chłopaka i podlewam. Wody mam niewiele. Myję zęby
– on podstawia palec – wyciskam pastę na palec – oboje szorujemy zęby, on
paluszkiem – ja szczotką. Oboje myjemy symboliczną ilością wody nasze ręce. Ja
śpię w namiocie – on owinięty szmatą tuż obok. Żal mi dziecka – temperatura w
nocy spada do kilku stopni. W nocy otulam małego ręcznikiem i swetrem. Kiedy
rano słońce na tyle przygrzało, że mogłam już spakować wysuszony namiot – Habib
– wziął mnie za rękę i zawiódł na pustynię, gdzie wczoraj podlewaliśmy roślinki
– na zawilgoconym piasku rozkwitły różowo-niebieskie kwiatuszki.
Przepocone ciało i odzież –
oblepione są grubą warstwą pyłu. Znajduję się na drodze, ale w takim stanie nie
mam odwagi zatrzymywać samochodów. Muszę umyć ciało i wyprać odzież. Mam
problem z orientacją, nie wiem, która strona jest moją stroną – powrotnej
wędrówki. Teraz muszę znaleźć wodę. Spotykam idących obok swoich osłów
objuczonych pojemnikami z wodą – ludzi. Wskazując na butelkę po wodzie i na
kierunek w jakim szłam a oni wracali – zapytałam – „ma – me” – woda?
Zrozumieli. Mężczyzna odwrócił się do mnie tyłem – wskazał kierunek swoją prawą
ręką.
Miałam okazję jeśli już nie na
spędzenie nocy – to przynajmniej „złapania oddechu” w kilku naturalnych oazach.
Każda jest inna. Każdej woda ma inny smak. Są oazy dzikie, ale są też zagospodarowane.
Palmy, drzewa figowe i oliwkowe swoim cieniem chronią uprawy warzyw. Sporo
ziemi przeznacza się pod uprawy trawy alfa – surowiec uniwersalny w tutejszych
warunkach. Czerwona gliniasta gleba jest urodzajna i dłużej zatrzymuje wodę niż
piasek. Wilgotną glebę – niespotykana u nas zieleń pokrywa przez okrągły rok.
Oaza do której trafiłam – przypomina przysłowiowy raj – tylko zakazanej
jabłonki brakuje. Mieszkańcy okolicznych domów – lepianek stąd czerpią wodę.
Kamienny krąg obejmuje pierścieniem czyste źródło. Dłubane w pniu wiadro, na
grubej linie służy do nabierania wody z głębi studni. Muszą być silne ramiona,
aby podołać ciężarowi ciągniętej wody i wiadra. Do bliższych i dalszych
ludzkich sadyb wodę transportuje się beczkowozami ciągniętymi przez konie,
przez niewielkie traktory i na grzbietach osłów w skórzanych workach.
Ścieżką po zboczu oddalają się
kobiety – idą w szeregu jedna za drugą – osiem kobiet. Niosą wodę – ciężkimi
konwiami obciążone są nie dłonie, ale ramiona. Dostosowane wielkością i
kształtem do ludzkiego karku i barków drewniane nosidła są najstarszym i ciągle
trwającym sposobem transportu. Stopy bose – stąpają palce – pięta – co czyni
krok lekkim, tanecznym. Kobiety powtarzają rytmicznie jakieś słowa – to nie
jest śpiew – ale rodzaj zaśpiewu kończącego wiersz. Może to słowa Koranu?
Niestety już się nie dowiem. Wszystko co miałam na sobie, co dzwigałam i cała
ja pokryte warstwą czerwonego pyłu. Spływające po twarzy i ramionach stróżki
potu rysowały bruzdy na ciele. Dno strumienia to szczątki gnijących roślin i
pływające żywe stworki. Ciężkie wiadro – zbyt ciężkie żebym potrafiła sama je
wyciągnąć. Zdjętą odzież zanurzyłam w kamiennym korycie u podnóża studni – z
zamiarem wyprania. Do studni zbliżają się mężczyzna i młoda kobieta. Pomna
przestróg – owinęłam ciało ręcznikiem – zakryłam uda, ale ramiona były gołe.
Czułam się winna. Nieco się oddaliłam – czekając aż ludzie naczerpią wody i
odejdą. Speszona spodziewałam się ataku, mniej lub bardziej ostrego ze strony
kobiety odzianej w szaty dokładnie zakrywające całe ciało. Czytałam, że
zdarzają się przypadki opluwania, obrzucania przekleństwami, a nawet
kamieniowania. Napełnili swoje pojemniki – widzę, że mężczyzna ciągnie wodę
dalej. Uśmiechnięta kobieta zbliżyła się, pociągnęła mnie w stronę studni,
delikatnie zdjęła ze mnie ręcznik. Stałam w naszym pojęciu ubrana – bo w
kąpielówkach – w ich pojęciu naga. Mężczyzna polewał moje brudne ciało wodą z
ciężkiego pojemnika. Po dokładnym obmyciu – kobieta ponownie okryła mnie
ręcznikiem. Zapomniałam w tej chwili, jak się mówi dziękuję po arabsku –
powiedziałam „As-Salaam Alejkum” i pocałowałam kobietę w policzki. Mężczyźnie
podałam rękę – odeszli ze słowami „Wa-Alejkum As-Salaam”. Choć tradycja tu
surowa – to gest przyjacielskiego pocałunku między mężczyzną, a kobietą nie
jest niczym zdrożnym. Bardzo często zdarza się to mnie i widzę jak to czynią
inni. A jeśli już nie pocałunek w policzek – to pochylenie głowy – kolejno do
jednego ramienia i drugiego z wzajemnym dotknięciem policzków. Wypłukałam odzież
– rozwiesiłam. Opodal ustawiłam w cieniu namiot i ukryta w nim przeczekałam
czas jej wyschnięcia.
Nie planuję zmian w odwrocie z
Sahary – ta sama trasa, którą tu przybyłam – wybrzeżem. Jedyny ślad który mnie
teraz prowadzi – to koleiny po samochodach. Szerokość tego pustynnego traktu
rozciąga się na około piętnaście metrów – szerokość czteropasmowej autostrady.
Tutaj prawdopodobnie wybierają miejsca przyjazdu według własnego „widzimisię”.
A może to ślady rajdu? Teren, który pokonuję to wydma, dolinka, wydma, dolinka.
Jak zawsze w drodze powrotnej – plecak lżejszy. Co jakiś czas padam, a jak
padnę to odpocznę, napiję się wody, wysypię piach z moich wysokich butów. Idę,
a ten kwilący „drobiazg” podąża za mną. Wreszcie z pagórka widzę sunące wzdłuż
horyzontu punkciki. Jestem niżej – nie widzę nic. Wreszcie droga staje się
wyraźna. Wychodzę na zabudowania stacji benzynowej. Jest tu bufet, ale jest i
woda – napełniam butelkę. Tankującemu benzynę kierowcy – podsuwam mapę z
podkreślonym miastem Sfax. Tak jedzie w tym kierunku.
Mijamy na przemian plantacje i
tereny pustynne. Na poboczach kaktusy i gaje eukaliptusowe. Na bardzo krótko
morze było w zasięgu wzroku. I znów pustynno-stepowe obszary. Pasące się owce i
ludzie i ich szałasy, wszystko przypylone, wszystko w kolorze pustyni. W
pobliżu drogi rośnie potężna palma – na piasku rysuje się jej długi cień.
Wzdłuż cienia siedzi kilkunastu mężczyzn. Kolejno pociągają „susze” fajkę
wodną. Leniwie wędruje szkło od palacza do palacza. Zgodnie z drogą cienia –
będą się ludzie przesuwali – aż cieniem stanie się noc.
Równina spękanej ziemi, na
horyzoncie graniczy z niebem. Obszar pustkowia przecina droga, którą jedziemy.
Tu kierowca zatrzymał się. Wskazał przestrzeń między niebem i ziemią – jednym
słowem określił cel swojej podróży – Nianzel – dom. Wysiadłam. On ruszył na
przełaj, po utwardzonej deszczem i słońcem ziemi.
Jak okiem sięgnąć na płowej
powierzchni nie było śladu życia. Zaraz zajdzie słońce. Brakiem rozsądku będzie
próba dalszej jazdy, ale nie wykażę się taką samą głupotą zostając tu.
Rozglądam się. W każdej stronie ta sama pustka. Przepraszam – powiedziałam –
nie ma śladu – jest ślad współczesnej cywilizacji – wrak zardzewiałej maszyny.
Idę w jej kierunku – myślę szczątki tej maszyny osłonią namiot od drogi. Podobnie
jak ja – myśleli ci co byli tu przede mną. Śladu nie zdążyło wypalić słońce.
Idę dalej. W tym marszu można zamknąć oczy. Niebo i ziemia. Ziemia i niebo.
Nastrój chwili przysłonił cel drogi. Ocknęłam się. W dali – kłęby ciernistych
krzewów spinały dwa bezkresy. Wybrałam jeden z naturalnych kolczastych
zasieków, w jego ukryciu rozstawiłam namiot. Nie wiem przed kim, przed czym
staram się ukryć. Jestem bardzo daleko od szosy – ale nie jest wcale bliżej
gdziekolwiek indziej. Na oblepione pyłem ciało wciągam dres. Nie dane mi było
zaznać spokojnego snu. Całe ciało kłuje i swędzi. Drapiąc skórę szukam
przyczyny dolegliwości. Wysuwam dwie hipotezy – albo to jest reakcja nerwów na
zmęczenie organizmu, albo przylepione drobiny pustynnego chalcedonu kłują ciało.
Noc „przedrapałam”. Spadła obfita rosa – postanowiłam pozostać pod namiotem do
wyjścia słońca. Chyba zasnęłam. Obudził mnie szum i silne falowanie czaszy
namiotu. Wiatr. Bardzo silny wiatr. Zwykle suszę wilgotny śpiwór i odzież –
gdzie uczynić to teraz? Zaczepiam na ciernie krzewu. W namiocie pełno jest
piachu, ale jeszcze coś – rojący się placek wielkości talerza – maleńkie
mrówki. Jest już jasność – nocnej dolegliwości – tej trzeciej hipotezy nie
wzięłam pod uwagę. Muszę złożyć namiot – ale jak to zrobić, przy tak silnym
wietrze? Kładę się przyciskając namiot do ziemi – systematycznie zwijam go.
Pochłonięta tączynnością – nie zauważyłam i nie usłyszałam skąd i kiedy zjawiły
się psy. Psy – szakale – rozeźlone, warczące, ujadające. Psy z zapadłymi bokami,
z liniejącą, skołtunioną sierścią. Trzy psy. Podchodziły coraz bliżej. Leżałam
przytrzymując namiot przed porwaniem przez wiatr. W takiej pozycji spodziewałam
się ataku na głowę i szyję. Postanowiłam bronić się. Leżały złożone segmenty
metalowego pałąka konstrukcji namiotu. Uklękłam wyciągając rękę po przedmiot do
obrony. W tym ułamku sekundy w uwolnioną część namiotu wdarł się wiatr
rozdymając go do wielkości potwora. Teraz mój lęk wzrósł do potegi – bałam się
czworonogów, ale obawiałam sięwypuszczenia z rąk namiotu – porwany przez wiatr
pofrunąłby tak nieskończenie daleko, jak daleko sięgała ta pusta przestrzeń.
Czułam łamanie się paznokci i pękanie szwów starego namiotu. Rzuciłam się
ponownie na rozdęty brzuchal mojego płóciennego domu – ponownie przygniotłam go
do ziemi swoim ciałem. Leżę i czekam z której strony zaatakują mnie psy – bo
przed sobą ich nie widzę? Przerażone niespotykaną dla nich bestią – rozbudzonym
„behemotem” – nadmuchanego namiotu – psy podkuliły ogony i jak niewiadomo skąd
zjawiły się, skąd przyszły – tak zniknęły w dali. Okoliczności tworzą siłę,
która może wywołać coś niezależnego od ludzkiej wyobraźni i ludzkich pojęć.
Bałam się powrotu psów. Prowizorycznie zwinięty namiot wcisnęłam do plecaka.
Podmuchy wiatru nabijały śpiwór i odzież na igły cierni. Udało się zdjąć z
jednych kolcy – stylon, zaczepiał się o natępne. Musiałam opanować strach i
drżenie rąk. Systematycznie odczepiałam materiał i ciasno zwijałam –
przyciskając śpiwór do ciała. Byle szybciej do szosy. W dłoniach dzierżyłam
metalowe segmenty napitu gotowa do walki. Jedyna to tutaj broń – bo kamieni nie
uświadczysz. Wiejskie psy zmiatają ze strachu przed samym gestem podnoszenia
kamienia – ale czy te pustynne znają ten lęk? Strach paraliżuje albo dodaje
sił. Mnie sił dodał – znalazłam się szybko przy drodze. Przygotowałam posiłek.
Zapakowałam plecak. Przejechało kilka samochodów. To nic – nie pokażę się
ludziom ze śladami przerażenia. Obmyłam wilgotną chustką oczy i twarz. Staram
się uczesać – choć to w tych warunkach bardzo trudne. Robię lekki makijaż, co w
podróży zdarza się nie często!
Człowiek dotknięty pustynią – staje
się nią. Kolorowe samochody po kilkudziesięciu kilometrach jazdy – pokryte
pyłem – wtapiają się w tło. Piaskowe drobiny wciskają się, wbijają w
wędrujących pustynią ludzi i zwierzęta. Oblepiają włosy. Wełna i sierść zwerząt
mają kolor pustyni – pustynia ma płowy kolor tutejszych zwierząt. Białe okrycia
z naturalnych włókien – dłużej pozostają białymi. Kolory ciemne i sztuczne
tworzywa stają się bure już po kilku godzinach pustynnych „pieszczot”.
Uczestnicy inspirowanych w celach komercyjnych karawan – osłaniają nos i usta.
Dzisaij już wielbłądy nie spełniają roli transportu – hoduje się je dla mleka,
mięsa i wspaniałej wielbłądziej wełny.
Koniec filmu w moim aparacie
fotograficznym. Zdecydowałam się kupić bardzo drogi – ponad cztery dolary. Chęć
uwiecznienia tego co mnie ciekawi, zachwyca – wzięło górę nad rozsądkiem.
Resztę z pięciu dolarów włożyłam do kieszonki kamizelki.
Szłam traktem między równinami
ziemi tak wypalonej, że rany spękań szerokie na grubość pięści i bardzo
głębokie rysują się poza kres możliwości wzrokowych. Tą drogą od horyzontu
zbliżał się wehikuł jeszcze nie wymyślony przez projektantów, ale wykonywany
przez tutejszych fachowców. Niestety – nie znam się na markach samochodów i nie
nazwę tego – co było przodem samochodu. Tyłem były dwie skrzynie – jedna nad
drugą. Wystawiłam rękę – wszystko jedno czym – byle już opuścić niegościnne
pustkowie. Zatrzymała się piętrowa taksówka – lovage. Wysiadł kierowca – pytam
ile muszę zapłacić do Sfax. Dwa dinary – mówi. Ja tyle nie mam. Ile mam?
Wyciągam z kieszeni dolara i pokazuję na dłoni. Szofer zgarnia pieniążek i
sadowi mnie w parterowej skrzyni. Siedzi tu już osiem osób – ja jestem
dziewiąta. Ci na górze wchodzą po drabinie na ażurach desek nad naszymi
głowami. Ten co wysiadł i skasował pieniądze – to nie był kierowca – to był
kasjer. Kasjer pełni tu jeszcze jedną rolę – on jest radiem, a może raczej
magnetofonem – on śpiewa. Bardzo jest przejęty swoją rolą. Wyłącza się tylko
wtedy – kiedy ktoś wsiada, lub wysiada. Klaszczemy w rytm melodii. Ci nad nami
rytm wystukują. A hulający po bezkresie wiatr – kołysze piętrową kibitką.
Chętnie przedłużyłabym tę podróż. Niestety za jednego dolara nie można tak wiele
chcieć. Pustkowie zamienia się w oliwne gaje. Na horyzoncie rysuje się Sfax.
Widzę to przez szpary w deskach. Taksówka kursuje od rogatek jednego miasta do
rogatek następnego. Do centrum pewnie go nie wpuszczą. Wyładowuje nas i zawraca
– napełniając się po drodze.
Znalazłam się w miejscu, gdzie
miasto ma swój początek, ten najciekawszy początek. Jeszcze nic nie wiem o nim,
a już pochłania mnie. Jak stronice ilustrowanej książki – oglądam rojne uliczki
miasta. Sfax leży na pograniczu między pustynią, a cywilizacją środkowej i
północnej Tunezji. Choć plaża i centrum są przez cały rok nawiedzane przez
turystów – to tu na obrzeżach ludzie jeszcze nie są zdemoralizowani łatwym
pieniądzem. Mułi i osły dźwigają na grzbietach owoce ciężkiej pracy –
ociekające wodą toboły gąbki, sieci ryb – sięgające ciężarem do ziemi. Ogromne
wiechy daktylowych pędów z kulkami żółtych owoców. Wszystkie możliwe zaczepy na
domach obwieszone są wiązkami dojrzewających daktyli. Nieco dalej sprzedaż już
dojrzałych owoców z koszy, nie na wagę, ale na miarki. Witki daktylowej palmy
po oddzieleniu owoców układane w wiechy, wiązane – sprzedawane z przeznaczeniem
na miotły. Trafiam na bazar. Wymieszanie zapachów przyprawia o zawrót głowy –
rozkoszny zawrót. Beczki oliwy, beczułki oliwek – żółte, zielone, czarne i
jakieś szare. Kosze przypraw – w naturalnych barwach i pierwotnych kształtach.
Imbir, wanilia, cynamon i dziesiątki innych, których nie umiem nazwać. Zawodzący
głos muezzina ze smukłego minaretu przypomina o czasie modlitwy. Na bazarze
wyjątkowo dużo wiernych Allachowi. Nigdy w Tunezji nie widziałam tak masowego
składania pokłonów, tak dużej ilości ludzi modlących się na placu, pod niebem.
Na bruku bazaru wykwitły kolorowe berberyjskie dywaniki. Na ich długości
mieszczą się kolana osoby klęczącej i
skłaniające się do ziemi czoło. Szwendający się po bazarze osioł – w trakcie
modlitwy ludzi – wędruje od kosza do kosza „pałaszując” smaczne kąski. Bazar
łączy się z najpiękniejszą mediną! Zdjęłam plecak. Przysiadłam na schodku do
sklepiku. Nie bioracy udziału w modlitwie sprzedawca – zgarnął z kosza garść
migdałów i przesypał w moje dłonie. Dziwny ten bazar – nikt tu nie pokrzykuje,
nikt nie zachwala, nie zaczepia, nie zachęca do kupna. Pachnący towar sprzedaje
się sam. Sprzedający siedzą na podkurczonych nogach, półleżą. Są wyciszeni i
senni. Ożywiają się w momencie targowania i znów zapadają w drzemkę. Zwykle
bazary są w okolicy medin. Place targów są zamknięte w murach starej
architektury. Są stragany, ale najczęściej towar leży na bruku, albo w koszach,
workach i skrzyniach.
Wkraczam w pulsujące serce miasta.
Liczne grupy młodzieży kończące naukę na dziś – zapełniają chodniki. Jeśli
siętam nie mieszczą – idą jezdnią. Jadące samochody zwalniają jazdę – czekają
aż młodzi zrobią na chwilę wolną drogę. I chłopcy i dziewczynki noszą granatowe
bluzy, są urodziwi – choć nieco niżsi od młodzieży europejskiej. Bezpłatną,
obowiązkową naukę gwarantuje konstytucja. W szkołach są dwa bezpłatne posiłki.
W Tunezji nie ma zasiłków dla bezrobotnych – jak sobie z tym radzą dorośli –
nie wiem, ale dzieci głodnych nie ma. Nauczanie języków – angielskiego i
francuskiego jest powszechne. Język francuski, pomimo że jest językiem byłego
protektora – jest tu językiem urzędowym, po arabskim. Właściwie całe
tunezyjskie społeczeństwo na wsiach i w mieście – rozumie i mówi po francusku.
Tunezja jest państwem ludzi młodych – i to daje się zauważyć. Jak wszędzie
młodzież jest radosna, skora do żartów. Młodzi nie znając mojej narodowości
pozdrawiają mnie po arabsku, angielsku, francusku i włosku.
Oglądam miasto bez przewodnika. Nie
zagłębiam się w historyczne szczegóły. Kazba – malownicze mury ze skifami i
bramami – jeśli będę pamiętała – może przeczytam coś w domu. Nie jest to ważne
– widzę w ciągu moich podróży tysiące ciekawych obiektów. Ważna jest atmosfera
miejsca i tę zapamiętuję. Idę szeroką ulicą od wlotu do miasta, przez miasto i
prawdopodobnie nią mogę wyjść na drugim jego końcu – z południa na północ. Mam
nadzieję, że właśnie bliżej wylotu będzie camping albo schronisko. Jest czas
południa i muszę odpoczywać. Nie zawsze jest gdzie usiąść. Przed małym barem
stały trzy stoliki i solidne stołki – teraz puste. Usiadłam. Nad tym barem
pisze „Gargot” jeśli dobrze przeczytałam. Usiadłam żeby odpocząć – nie jeść i
nie pić. Stołek był tak szeroki, że przysiadłam nie ściągając plecaka. Zjawił
się szef ze szklankami i bardzo zimną wodą – usiadł, postawił szklankę przede
mną i przed sobą – nalał zimnej wody – teraz i szklanki pokryły się rosą. Prosi
żebym piła. Pokazuję moją butelkę z wodą – odsuwa ją. Mam pić razem z nim – pijemy.
Zdjęłam plecak – wyjęłam jedną z moich kompozycji i dałam mężczyźnie. Pokazałam
na swoją osobę i na podpis pod dziełkiem – to moje imię i to ja wykonałam.
Sprawiłam czlowiekowi wielką radość. Oglądał z bliska i z daleka, gładził, a
nawet wąchał. Zanim zapakowałam i zapiełam plecak – przede mną stało teraz
ciepłe danie. Placek pulchny, napełniony jajecznicą z pomidorami, papryką i
dużo czosnku. To jest pyszne jedzenie. I jak nie uśmiechać się do ludzi.
Pojadłam – ale pogadać nie mogłam – on nic nie rozumie po niemiecku.
Dzisiaj muszę mieć warunki
oczyszczenia siebie i całego ekwipunku z pyłu. Muszę spotkać człowieka, który
mnie zrozumie i wskaże takie miejsce. Podobno gdzieś niedaleko jest taki.
Prowadzą mnie do niego. Przekraczam próg skromnego domku. W holu biurko – przy
biurku nie wiem – stróż, portier? Na ścianach powtarzające się plakaty z
podobizną obecnego prezydenta państwa Zime El Abdine Ben Ali. Zawiadomiono
odpowiednią osobę – kto przyszedł i czego chce. Czekam. Ciągle nie wiem gdzie
jestem. Schodzi elegancki pan – przedstawia się – robię to samo – wyłuszczam
sprawę. Muszę chwilę poczekać. Podano mi wodę, coca-colę i małą słodką kawę. Po
chwili wszystko jasne – schroniska nie ma, nie ma campingu – całe wybrzeże może
nim być – ale jest tani hotel. Służbowym samochodem prezydenta miasta Sfax – bo
z nim rozmawiałam – jestem odwieziona pod odpowieni adres.
Hotel pamiętał ubiegłe stulecia.
Budynek, jego styl – skojarzył sięz poślednią dzielnicą Paryża. Tak – to spadek
po francuskich kolonistach. Mam pokój, mam równie wiekową, jak cały budynek –
łazienkę. Olbrzymia żeliwna wanna z dekoracyjnymi wygięciami. W podobnym stylu
bidet i muszla klozetowa. Rolę wentylatora spełnia szyb wyciągowy – biegnący od
parteu do samej góry budynku. Pranie odzieży, anmiotu i plecaka – wykonuję
stojąc w wannie. Jest bardzo wysoka. Buty i plecak zawieszam w szybie
wentylacyjnym – resztę gdzie tylko możliwe. Pracę skończyłam po północy. Choć
budzę się w południe – jest tu mroczno i chłodno – tak to pomyślane. W mroku
izolowanego od słońca pokoju sięgam po klapki. Na szaro-białym marmurze podłogi
dostrzegam czarne bąble. Myślałam, że są to jakieś efekty dekoracyjne. Przy
pierwszym ruchu nóg – „bąble” rozpierzchły się. Rozglądam się jakie jeszcze
niespodzianki przygotowała noc. Na szybie wyciągu – przykleiła się modliszka.
Między ścianą łazienki, a wanną – gnieździło się coś czarnego, wąsatego, a
niech sobie będą – to stali lokatorzy, a ja zaraz sobie pójdę. Bardzo wilgotny
ten mój tani hotel – ubieram niedosuszoną odzież, pakuję mokry śpiwór. Na
piasku pustej plaży dosuszam wszystko co mokre. I znów jestem na mojej
nadbrzeżnej trasie – nad morzem.
Szybko mknie dostawczy wóz którym
jadę. Kierowca wiezie owoce do przetwórni – dojrzałe owoce szybko ulegają w
tych warunkach fermentacji. Migają za oknem domy miast i miasteczek. Samochód
staje. Tak bardzo spieszący się plantator – wychodzi na pobocze i ciągnie mnie.
Co go tak nagle zainteresowało? Spogląda w niebo – spoglądam też, ale ja nic
nie widzę. Kierowca wskazuje miejsce na błękicie. Jest, jest – rozkwita jeszcze
jeden cud natury. W opadającym od zenitu słońcu – płynie karmazynowa chmura
kilkuset flamingów. Dotąd oglądałam flamingi w ogrodzie zoologicznym, albo na
filmach przyrodniczych. Słyszałam – w okresie godowym ptaki wykonują zespołowe
tańce. Tu widzę balet w locie. Bardzo płynnie ptaki przemieszczają się w
układzie – robią to symetrycznie. Wygląda to jak taneczny pląs. Skrzydła migocą
w blasku słońca. Chmura odpływa. Śledzimy ją tak długo aż staje się czerwoną
plamką na styku nieba z ziemią. Nie wiem czy oglądanie flamingów w locie
tubylcy poczytują za dobry omen – radość bijąca z oblicza i zachowanie
mężczyzny na to wskazują. Jest tu nie jedna, ale wiele przetwórni. Wokoło
kilometrami ciągną się plantacje. Pobocza zarastają krzewy mitru kwitnącego,
cierniste sparagusy i słodkie jeżyny. Wyjeżdżające z bocznych dróg pojazdy
gubią owoce. Osły obwieszone koszami grenaderów – przy gwałtowniejszym ruchu –
czerwone kule spadają. Ludziom nie chce się schylać i podnosić – a mnie się chce!
Ani mi za ciężko, ani za gorąco. Zajadam słodkie i ciepłe od słońca owoce.
Zbieram na później.
Słońce jeszcze świeci bystro – ale
ja nie mam wody. Muszę już myśleć o noclegu z pitną wodą. Na wzgórzu jest dom.
Idę. Naprzeciw wychodzą mieszkańcy. W ręce trzymam długopis i papier.
Pozdrawiam ludzi w ich języku. Wstęp zrobiony. Rysuję uproszczony namiot.
Wszyscy troje zza moich pleców cierpliwie śledzą co ja rysuję. Pokazuję – taki
namiot mam w sakwojażu. Rysuję rosnące obok drzewo i pod nim rysuję namiot. Składam
kartkę papieru i w formie namiotu ustawiam pod drzewem. Skłaniam głowę na dłoni
– zamykam oczy. Zrozumieli doskonale. Godzą się – moja pantomima wszystkich nas
rozbawiła, śmiejemy się. Śmiejemy się teraz i śmiać się będziemy ilekroć
gospodarze będą historię powtarzali znajomym i krewnym. Mała dziewczynka na
swój bardzo charakterystyczny i spontaniczny sposób – cieszy się – usiadła na
ziemi i piąstkami wybija rytm – na zmianę – ziemia, główka, ziemia, główka.
Wyjmuję namiot, mam zamiar napinać
pałąki – wracają gospodarze. Mężczyzna bierze mój plecak, kobieta mnie za ramię
prowadzi, a dziewczynka namiot. Wymieniamy swoje imiona – Tatjana, Ghah –
Teresa – ja. Będę spała w domu i to na jedynym lóżku, które jest w domu. Dom
nowy, murowany z małym pięterkiem. Cała rodzina – siedem osób – śpią na
materacach bezpośrednio na posadzce.
Jest gość, gość z Europy –
gospodarze czują się zaszczyceni. Gościa należy pokazać rodzinie, znajomym i
przyjaciołom. Matka i córka pośpiesznie odziewają odświętny strój. Ja obmywam
twarz. Przy wszystkich moich czynnościach – asystuje – mała Sisa. Gładzi moje
włosy, siedzę na posadzce. Mam zamiar upiąć włosy – mała wyjmuje grzebień z
moich rąk – usiłuje czesać, pochyla się i całuje siwe pasemka. Odwzajemniam
pieszczoty. Kobiety gotowe – jedziemy taksówką do odległej o kilka kilometrów
miejscowości Teobula – tam jest Manzele – rodzinny dom Tatiany. Na ulicach
miasteczka spotykamy przyjaciół – wymieniamy imiona, pocałunki, uściski.
Przekraczamy bramę domostwa. Serdeczne powitanie z kobietami rodziny. Mężczyzny
– ani śladu. Jest nas wiele – może dziesięć. Ciągle stoimy w przedłużeniu
mieszkania ale pod niebem – leżą tu wzdłuż muru materace. Dopiero kiedy wyszła
matka rodziny – i po ceremonii powitania – usiadła – poprosiła abym uczyniła to
samo i teraz według starszeństwa siadały kolejne kobiety. W trakcie powitania
słyszałam wiele słów – nie wiem co znaczą, nie pamiętam jak brzmią. Tylko
wyraziste Marhab utkwiło mi – ale ciągle nie wiem co znaczy – nie znam jego
znaczenia. Maleńkie filiżaneczki bardzo mocnej, bardzo słodkiej kawy –
aromatyczne, lepkie ciasteczka – były poczęstunkiem. Choć tocząca się rozmowa
dotyczyła mnie – ja udziału nie brałam – wiadomo – bariera językowa. Do naszego
„babskiego” towarzystwa dosiada piękna Libijka. Jest osobą wykształconą –
posługuje się językiem angielskim, ale chyba niemiecki nie jest jej obcy.
Libijka uczestniczy w rozmowie, ale głównie zaspokaja moją ciekawość w sprawach
dotyczących Tunezji – ekonomi, oświaty, warunków socjalnych. Wracamy pieszo. Zanim
opuścimy miasteczko – poznaję kilka znaczących obiektów – meczet, bazar,
najstarsze miejsce – medine i szkołę. Na krańcach miasta przed sklepem siedzi
mężczyzna i kobieta – też rodzina. Figurę kobiety zniekształca lekko zaznaczona
ciąża – co nie przysłania wyrazistej urody i czaru. Wyjątkową grację podkreśla
aksamit czerwonej dopasowanej sukni. Srebrno-złote aplikacje i duży dekolt.
Osłaniający ramiona aż do nadgarstków i nogi do kostek ubiór kreuje jakiś nowy,
nieznany mi styl. Takie kreacje prezentowała filmowa Kleopatra – ale daleko
aktorce do urody poznanej przed chwilą kobiety.
W trakcie marszu Tatiana wygląda na
osobe cierpiącą, chyba ma gorączkę. Pytam co jej jest? Wskazuje ząb –
przypuszczam zapalenie okostnej. Mam nadzieję, że po powrocie do domu moje
zabiegi wykluczą całkowicie cierpienie, albo chociaz chwilowo uśmierzą ból.
Tabletki przeciwbólowe aplikuję w pierwszej kolejności. W łazience widziałam
dwie szczoteczki do zębów – to chyba dziewczynek. Na jedną z nich wycisnęłam
mojej pasty i kazałam cierpiącej dokładnie wyczyścić zęby. W oczyszczone
dziąsła poleciłam wmasować maść działającą przeciwzapalnie. Maść zostawiłam na
dalsze leczenie. Późnym wieczorem moja pacjentka wspólnie z nami zjadła kuskus.
Zgodnie z tradycją jedliśmy osiem „gąb” z jednej miski – siedząc na macie.
Składaniki potrawy są nie rozdrobnione w czasie przygotowywania. Całe jarzyny,
duże kawałki mięsa – dzieli się w trakcie jedzenia – oni potrafią to robić bez
pomocy noża i widelca – ja nie! Chcąc podzielić dużą paprykę na części –
wyjęłam łyżkę z dłoni sąsiada – podzieliłam – posługując się dwoma łyżkami.
Gestem tym wywołałam huraganowy śmiech.
Śpię sama w pokoju. Rano przed
siódmą – rozpromieniona, bez śladu choroby Tatiana – przyprowadziła do mnie
swoją dorosłą córkę. Pokazała na czole, nosie, brodzie dziewczyny drobne
krostki. Proszą o lekarstwo. Przyszły tak wcześnie, bo dziewczyna pracuje – już
się nie zobaczymy. Mogłam pomóc – miałam lekarstwo – sama mam problemy z
odmianą trądzika – maść zostawiłam. Spałam do dziesiątej, więcej porad tego
dnia nie udzielałam.
Na drogę obdarowano mnie słodkim
przysmakiem – „Psize” – pasta przypominająca chałwę. Do drogi odprowadzała mnie
cała rodzina i nieco chudoby – osioł dzwigał mój plecak. Piętnastoletni Najech
– dogonił mnie już na drodze i obdarował swoim zdjęciem z dedykacją. Usiłuję
dojść źródeł i znaczenia tradycji, którą poznałam fragmentarycznie. Dziewczyna
z trądzikowym problemem jest już zamężna. Oglądałam zdjęcia młodych w
tradycyjnych ubiorach ślubnych. Zanim nastąpi noc poślubna młodzi na dziesięć
miesięcy są rozdzieleni sporą odległością. Dlaczego tak jest, co oznacza ten
zwyczaj? Czy dopiero po ślubie młody gromadzi pieniądze na wykup dziewczyny?
Takich ciekawostek pantomimą nie wyjaśnię.
Wędrując poboczem – ujrzałam na płaskich
liściach kaktusa owoce, które w Trapanni na kilka dni okaleczyły moje dłonie.
Teraz jestem przezorna – ujmuję owoc przez bibułę serwetki. Obieram nie
dotykając. Jeszcze smaczniejsze od niegdysiejszych, bo z zapasem słońca. Nie
zdążyłam przełknąć tych delicji, a na wargach, na języku i w ustach odczułam
kłucie. Wszelkie próby pozbycia się bolesnych igiełek kończyły się krwawieniem
jamy ustnej. Trzeci raz nie ulegnę pokusie.
Nadmorska ekskluzywna dzielnica
miasta Svsse zrobiona jest z blichtrem – ma się podobać bogatym turystom z
Europy i nie tylko. Z każdego miejsca nadbrzeżnego deptaka widać mnóstwo hoteli
– lekkością i stylem współgrają i z krajobrazem i z architektura minonych
wieków. Wodne dekoracje baseników, oczek wodnych wnikają w tarasy kawiarni i
restauracji. Szmaragdowe dywaniki zieleni są zaprzeczeniem afrykańskiego
klimatu. Jest kolorowo i efektownie. Widok konserwowanej i utrzymanej w
doskonałym stanie mediny świadczy o zamożności miasta. Morze tu głębsze i
bardzo czyste, wreszcie pływanie jest rozkoszą.
Od drogi tunezyjskiej autostrady –
do miasta Nabevl leżącego na półwyspie – zdążam
pieszo, furmanką i pojazdem przypominającym hulajnogę. Wszystkie te pojazdy
wiozą towary na bazar. Podobno miasto co krok zaskakuje przybysza – już dawno
zachęcano mnie do odwiedzenia miasta. Z daleka dostrzegam gigantyczne
cynorowo-kobaltowy ceramiczny wazon. Ornament dekoracyjny ceramiki oparty jest
na sztuce rzymskiej. Z wazonu wyrasta parasol piniowego drzewa. Bardziej
wilgotny klimat sprawia, że wielkie obszary pól pokrywają plantacje warzyw,
owoców, ale przede wszystkim geranium i jaśminu. Niesiona prądem ludzkiego
strumienia idę gdzie on płynie. Dzisiaj jest dzień targu. Gdzieś tu jest też
fabryka perfum – pachnący, kwiatowy susz sunie wszelkim możliwym transportem –
tak, to miasto warto nie tylko oglądać, ale i wąchać.
Do biura informacji turystycznej idę przez całe
miasto. Biuro jest w pobliżu morza. Muszę upewnić się, o której godzinie jutro
odpływa mój prom do Europy. Szybko załatwiam sprawę. Osoba informująca rozmawia
po niemiecku. Proszę o napisanie daty i godziny w razie gdybym dokładnie nie
zrozumiała. Tak, jutro, godzina dwudziesta. Dostaję plan miasta – proszę o
zaznaczenie Schroniska Młodzieżowego. Jest w pobliżu, nad samym morzem.
Zostawiam plecak w schronisku, a sama wracam do miasta – to już ostatnia okazja
bycia w egzotycznej atmosferze Tunezji – jutro ją żegnam. Jak na urok tego
miasta i wygodę – opłata trzy dolary za spanie pod dachem mojego namiotu uważam
za niewygórowaną. Z sympatii dla gospodarzy, do pieniędzy dodaję kompozycję. Z
sympatii dla mnie i mojej kompozycji – gospodarze zapraszają mnie na porcję
kuskus. Chyba mogę już powiedzieć, że moja podróż po Tunezji – od początku do
końca jest piękna, udana i bez problemów. Po powrocie ze spaceru ostatnie
pranie i pływanie w głębokim morzu. Nadmorska plaża w Nabevlu – co zdarza mi
się widzieć pierwszy raz – pokryta jest kępami biało-różowych kwiatów. Duże, o
łuskowatych płatkach kwiaty kwitną w czasie wszystkich pór roku. Zbieram
nasiona do Polski – będę eksperymentowała. Mam już palmę daktylową z Izraela,
mimozę z Grecji i kilka roślin o których nie wiem skąd i jakie. Hibiskusy
umierają w moich zimnych pomieszczeniach. Miło spędzam wieczór w otoczeniu
młodych ludzi, którym opowiadam o moich podróżach. Sala jadalni jest czysta.
Maski i zbroja afrykańska zdobią wnętrze. Można mieć swoje jedzenie, ale można
też zamówić smaczne i tanie posiłki – jadłam kuskus. Atmosfera spokoju, trochę
tunezyjskiej muzyki i wszechogarniający
zapach jaśminu i geranium. To, co na południu Tunezji i w centrum trudne jest
do pogodzenia z tradycją – tu jest normalnością. Młode kobiety w skąpych
plażowych ubiorach baraszkują wspólnie z mężczyznami. Do poznanych w Tunezji
potraw i przysmaków udaje mi się zaliczyć pyszne ciasteczka – makrowd – z czego
i jakich składników zrobione, nie potrafię ustalić.
Ostatni etap podróży na afrykańskim kontynencie to
Nabevl – Tunis – około siedemdziesiąt kilometrów dzieli jedno miasto od
drugiego.
Do Tunisu, a następnie do portu – wiezie mnie
profesor matematyki. Studiował w Monachium – czuję się zawstydzona słabą
znajomością języka niemieckiego. Profesor okazuje radość z możliwości
konwersacji w języku z okresu studiów. Jest miły. Z Tunisu do portu jedziemy
groblą nad jeziorem Tuniskim – około czternaście kilometrów. To nie jest okazja
– to elegancki gest profesora. Wejście w zgiełk dworca jest niemiłe.
Konieczność bycia tu i oczekiwanie w długiej kolejce po bilet męczy mnie. Nie
ludzie czynią hałas – ale wrzaskliwa muzyka, obca kulturze Afryki. Anglosaska
muzyka nawet we wnętrzu nowoczesnego dworca jest dysonansem i irytuje. Kasjerka
i urzędnicy celni są zmęczeni i poirytowani – prawdopodobnie ta muzyka ma taki
zły wpływ. Oczekujący ludzie to nie tylko Tunezyjczycy – są Algierczycy i Libijczycy.
Wreszcie mam bilet. Jest godzina 1400 – do 20-tej sporo czasu.
Uciekam jak się da najszybciej i najdalej – do morza. Plaża w Tunisie ma swój
naturalny urok – ale urbaniści zadbali o oryginalny wystrój – łuki, prześwity,
podcienia. Plaża prawie pusta. Kilku młodych ludzi – ostrzami włóczni poluje na
ośmiornice. Trwa to długo, ale tkwią w wodzie aż do skutku. A kiedy już sztuka
uda się – upolowaną zwierzyną szastają długo o piasek plaży. Ten zabieg czyni
mięso ośmiornicy bardziej kruchym i smaczniejszym. Woda i owoce na drogę są już
w plecaku. Wracam na dworzec o siedemnastej – odświeżona i wypoczęta. Stoję
przed halą dworca. Dlaczego przed, a nie wewnątrz? Bo właśnie została
zamknięta. Na dzisiaj praca skończona. Dzisiaj już nie ma rejsów. Spoglądam na
bilet – pierwszy raz sprawdzam datę i godzinę – data dzisiejsza, ale zgodnie z
tym co tu jest napisane – prom odpłynął o godzinie jedenastej. Nic nie
rozumiem, przecież bilet wypisywano o godzinie czternastej – jak to, po
odpłynięciu promu? To jakieś nieporozumienie. Dzisiaj już tego nie wyjaśnię.
Wokoło beton i szkło – tylko bar Gargottes otwarty – ale tam się niczego nie
dowiem. Zbliża się noc. Gdybym bardzo chciała – w odległości kilku, czy
kilkunastu kilometrów znalazłabym miejsce pod namiot. Ale przecież to nie ja
zawiniłam – czuję się ofiarą portowego bałaganu. Mam dowód na moją rację –
notatka z informacji w Nabevlu. Potwierdzenia tej racji szukam na posterunku
policji turystycznej. Wracając z plaży widziałam wielojęzyczny napis
informacyjny. Wchodzę do stylowego budynku willi. Wszyscy funkcjonariusze
wylegli z pomieszczeń i otoczyli mnie wianuszkiem. Mimo usilnych starań moich i
ich – nie rozumiemy się. Pokazuję bilet – podkreślam datę i godzinę. Pokazuję
informację z biura turystycznego – wskazuję datę i godzinę. Coś im świta!
Rozmawiam telefonicznie z komendantem miasta – rozmawiam po niemiecku.
Przedstawiam sprawę – a on beztrosko – nie ma problemu. Pojedzie pani do
hotelu! Bronię się – ja nie mam pieniędzy na hotel. Proszę mnie odwieźć na camping
– ja mam namiot. Komendant powtarza – będzie pani wygodnie spała, nie ma
problemu. Poddaję się. Czekam co będzie dalej. Pierwszym wolnym cywilnym
samochodem – z cywilnymi pracownikami – jadę. Już nie ma miasta. Są góry. Jest
morze – wszystko wskazuje, że gdzieś tu jest pole namiotowe. Samochód
zatrzymuje się przed luksusowym hotelem. Wzbraniam się przed wejściem do
wnętrza. Pokazuję namiot. Panowie dumni, że hotel jest ekskluzywny, wnoszą mój
plecak. Tylko jedno rozumiem – no problem! Przekazali mnie recepcjoniście –
żegnają się i odchodzą. Zostawiam paszport, biorę klucz. Rozglądam się po
wytwornym wystroju holu i salonu. I jedno i drugie pomieszczenie pełne jest
eleganckich gości. Czarny „pikolak” – pokazuje mi bar, basen i restaurację –
oczekiwanego „bakszyszu” chłopcu nie daję – dziękuję mu uśmiechem. Oglądając
mnie – prawdopodobnie niczego się nie spodziewał. Uśmiecham się do jeszcze
jednej przygody i każę się zawieść do pokoju. Telefon, telewizor, dywany –
luksus. Poprawiam nieco swój wygląd i dokładnie zapoznaję się z otoczeniem
hotelu. Jak już tu jestem – dotknę, czego dotknąć mogę. Kilka hektarów
oświetlonego terenu – pola golfowe, korty tenisowe, tor do przejażdżek konnych.
Urwiste, malownicze wybrzeże nad zatoką. W zatoce sprzęt do sportów wodnych.
Wokoło zielona ruń wymagająca nieustającej pielęgnacji. Badam co tu jest
opłacone w ramach noclegu, a za co należy płacić ekstra. Korzystam z basenu.
Przebrana w kostium owijam ciało ręcznikiem i przebiegam korytarze. Schodzę do
ciepłej, błękitnej wody. Moczy się tutaj towarzystwo równie leciwe jak ja.
Młodzi wybyli w mrok plaży. Przepływam kilka razy długość basenu. Woda słona.
Zdawkowe rozmowy, uśmiechy. Niemiecka para prosi mnie na drinka – wycofuję się.
Jestem bardzo, bardzo głodna, zmęczona i nie wiem co dalej... Szczerzę zęby i
jak gość na dłużej w tutejszym hotelu – żegnam się do jutra.
W zaciszu pokoju – ładuję do mojego zakopconego
blaszaka płatki, mleko w proszku, zalewam gorącą wodą z kranu. Siadam na
tarasie balkonu – sycę żołądek biedą, a oczy bogactwem.
Rano jeszcze raz próbuję wyjaśnić „poplątanie”
wczorajszego dnia. Daremnie. Bariera językowa nie do pokonania. Sprawa
beznadziejna. Bez pomocy ambasady polskiej z miejsca nie ruszę. Wczoraj
żałowałam, że opuszczę Tunezję nie oglądając Tunisu. Dzisiaj sytuacja zmusza
mnie do przemierzenia miasta w poszukiwaniu biura informacyjnego, a następnie
ambasady.
Przy Rue...Are Mahommed V – dostaję plan miasta z
adresem ambasady. Chodzę długo. Adres już nie aktualny. Wożą mnie kobiety.
Pierwsze Tunezyjki spotkane przeze mnie – kierujące samochodem. Te kobiety są
nie tylko wyzwolone, ale i wykształcone. W rozmowie – a mówimy po niemiecku –
Arabka sugestywnie określa etapy emancypacji kobiet. Wyzwolenie – to zdjęcie
osłony z twarzy. Wykształcenie – to zdjęcie zasłony z oczu. Po godzinie –
wysiadam przed stylowym budynkiem z polską flagą, przy Rue Sophonisba.
Dwadzieścia dni pobytu – to zbyt mało aby zgłębić
niuanse ludzkich zachowań. Tu nie istnieje jeden system logiki – ja człowiek
Erebu – pogubiłam się z moim rozumowaniem. Jestem winna. Nikt, tylko ja
zgotowałam sobie dzisiejszą sytuację. Ale zanim to zrozumiałam, wysłuchałam
wykładu pana Konsula – o tutejszych zachowaniach, zwyczajach, obyczajach – czym
różni się Tunezja od Europy. Prom z planowanym czasem odpłynięcia o godzinie
jedenastej, na który bilet kupowałam o godzinie czternastej – odpłynął o
szesnastej trzydzieści! Bo taki tu zwyczaj! Tu nie ma rozkładu jazdy autobusów.
Jeżdżą na tyle często, że chętnych wcześniej czy później dowiozą do celu. Tu życie
toczy się wolniej. Jeszcze próbuję się bronić – pytam dlaczego dzień wcześniej
dostałam informację o odejściu promu o dwudziestej. Odpowiedź brzmiała – tak
planowano, ale jeśli prom był gotowy, komplet biletów sprzedany – to dlaczego
miał stać i czekać. Postanowiono wypłynąć. Człowiek śledzący czas – rzucony w
abstrakcyjny świat Afryki – traci poczucie rzeczywistości. Dowiaduję się, że
popełniłam więcej grzechów. Konsekwencją pierwszego są następne. Moja wiza
wczoraj utraciła ważność. Dzisiaj jestem tu już nielegalnie. Tunezyjska policja
ma prawo zatrzymać mnie, a nawet zaaresztować – ale tego nie zrobi, bo
znalazłam się pod opiekuńczymi skrzydłami polskiego konsulatu. Zdaję sobie
sprawę, że przysporzyłam kłopotów sobie i pracy ambasadzie. Wyrażam skruchę.
Niekonwencjonalny sposób podróżowania, wiek, desperacja i odwaga zjednują mi
sympatię. Odmotanie spraw komplikujących finał podróży wymaga czasu,
cierpliwości, obycia z tutejszymi zwyczajami, ale nade wszystko znajomości
języka francuskiego.
Protektorat francuski – kolonializm – zaciążył na
ogólnym rozwoju państw afrykańskich, ale język francuski jest ciągle, obok
arabskiego, językiem urzędowym. W labirynt urzędów często od siebie odległych,
wprowadza nas – Konsula i mnie – urzędowy przewodnik. Moje dokumenty – nie ja,
nie pracownik ambasady – dzierży przewodnik. To on wskazuje gdzie należy
powielić dokumenty, gdzie kupić i przykleić znaczek skarbowy. Odkrywam
lekarstwo na bezrobocie – patent na anioła stróża – petent ma anioła stróża –
naturalnie nie za darmo. Śledzenie urzędniczej machiny nie jest czasem
straconym. Kontakty z ludźmi malują obraz społeczeństwa. Nie starcza nam
jednego dnia. Jestem gościem ambasady. Nocuję tu. Dorwałam prasę krajową –
robię nocną prasówkę. Wśród wiadomości spotykam notatkę o trzęsieniu ziemi w
Atenach. Jak dowiedzieć się, która dzielnica uległa katastrofie? Czy kataklizm
dotknął moich greckich przyjaciół. Korzystam z dobrodziejstw cywilizacji. Do
Europy wrócę czysta i oprana. Jak zwykle czynię obserwacje. Nawet w toalecie znajduję
coś co mnie zaskakuje. Poza urządzeniami nowoczesnymi i koniecznymi w tym
przybytku – do muszli doprowadzony jest ruchomy wężyk z wodą. Zgodnie z
obyczajem albo papier toaletowy, albo woda. Człowiek stąd nie ma dylematu.
Jeszcze dwa dni wstecz – Tunis pozostawał dla mnie
miastem nieznanym. Wczoraj i dzisiaj – wielokrotnie przemierzam jego ulice. Nie
jest to turystyczny spacer, ale każda okazja jest dobra, żeby poznać obyczaje,
tradycje i atmosferę miasta. Zurbanizowany i emancypujący się Tunis zachowuje
ciągle tradycyjny folklor. W narodowych i regionalnych strojach – pysznie noszą
się Tunezyjczycy. Aksamitne suknie – fioletowe, niebieskie, w kolorze
czerwonego wina, haftowane srebrną nitką. Suknie podkreślają kibić i urodę
kobiet. Zaskakujące jak inaczej oglądałam kobiety południa i środka Tunezji.
Złota biżuteria jest wszechobecna – tak na Saharze, jak na północy. Wspaniałe
dekoracje kobiecych głów w ulice Tunisu wprowadzają nastrój arabskich baśni.
Po dwóch dniach krążenia po urzędach uzyskałam jednodniową
wizę. Już mogę opuścić Tunezję, ale jeszcze nie wiem czym. Do Trapani ani
dzisiaj, ani jutro promu nie ma. Pozostaje Neapol. Przyjaznych ludzi Polskiej
Ambasady żegnam polskimi kwiatami moich kompozycji – to mój dar wdzięczności.
Ja odchodzę z małym flakonikiem olejku jaśminowego – symboliczny zapach Tunezji
– zabieram do Polski. Od arabskich pracowników dostaję herb Tunezji – Białego
Konia rasy arabskiej. Zgodnie z planem i biletem prom odpływa o trzynastej
trzydzieści. Zgodnie z obyczajem – prom odpłynął o dwudziestej – ciągle czegoś
się uczę!
Do Europy wracam promem o wyższym standardzie. Z
redy na pełne morze prowadzi nas przez wiele kilometrów łódź. Ucieka obraz
afrykańskiego kontynentu. Zobaczyłam słońce, gdzie się ono rodzi – gdzie
zaledwie muska ziemię ciepłem – w Laponii i Skandynawii. Dogoniłam pełnię
słońca tu w Afryce, gdzie jego promienie czego dosięgną – wypalają.
Silny wiatr odpycha mnie od relingu, zdmuchuje
okulary z nosa. Bryzgi wzburzonego morza wzbijają się na wysokość drugiego pokładu.
Jak na początek podróży – zbyt silnie kołysze. Może to jeszcze nie jest morska
choroba – ale pierwszy to prom, na którym czuję się nieswojo... I zaczęło się.
Przygotowane wcześniej na tę okoliczność torebki – zapełniają się. Nie
zaburzenie równowagi kiwaniem statku – wywołują u mnie odruchy wymiotne – ale
odgłosy już chromających. Zabieram śpiwór, pelerynę i uciekam na pokład.
Znalazłam w miarę zaciszne miejsce na ławie przytwierdzonej do ściany. Przed
wiatrem chroni mnie wnęka. Wepchnięta w śpiwór, owinięta peleryną – przywiązuję
się kawałkiem sznura do szczebli ławy. Pod pokładem powaleni chorobą
pasażerowie leżą pokotem na podłodze – zgodnie z zaleceniem stewardów – leżą na
wznak i głęboko oddychają. Ja uprzedziłam zalecenia. Leżę na wznak. Oddycham
świeżym powietrzem. Bujanie odczuwam krążeniem ciała wokół własnej osi. Może
dlatego, że jem mało, albo wcale – żołądek nie wyrzuca nadmiaru treści. A
może... ja już jestem takim doświadczonym wilkiem morskim. To już jedenasty mój
rejs. Taki bunt żywiołu widzę i przeżywam pierwszy raz. Sztorm tu – to nie
tylko huk rozbijających się o burty fal – ale piski, zgrzyty, chrzęst
nadwerężonych urządzeń podtrzymujących szalupy, przesuwanie się luźnych przedmiotów. Ze świtem przychodzi powolne
wyciszenie wiatru. Taniec fal – będzie trwał jeszcze wiele godzin. Moje
zmęczenie jest silniejsze od zmagań promu z żywiołem – zapadam w drzemkę. A
kiedy już słońcu udaje się przebić przez mgłę wodnych drobin – wszystko jest
skąpane w chybotliwych kolorach tęczy.
Prom do portu przybija z duży opóźnieniem. Zmęczeni
chorobą morską pasażerowie chcą jak najszybciej opuścić pechowy statek.
Bagażami, tobołami i dziećmi blokują wyjścia. Czekamy – godzinę, dwie. Gdzieś
od czoła rozlega się alarmująca wiadomość – strajk pracowników portowych w
Neapolu. Ludzie wycofują się do pomieszczeń pod pokładami. Płaczą dzieci.
Mężczyźni wybiegli na pokłady – chcą widzieć oznaki protestów – flagi,
transparenty, policję. Wychodzę ostatnia. Żadnego strajku nie było. Czekaliśmy
– bo transportowane do Europy białe „arabskie konie” miały pierwszeństwo
wyjścia na ląd.
Neapol przechodzę wzdłuż bulwarów – od portu do
końca miasta. Pretekstem jest szukanie campingu. Tam nie ma. Pytam gdzie jest?
W przeciwnym krańcu. Dostaję bilet autobusowy z zapisaną nazwą dzielnicy. Jadę.
Pytam czy to już tu? Tak, już. Wysiadam. Znów pytam. Jeszcze daleko. Idę znów
wzdłuż bulwarów. Bulwary okupują ludzie zakochani – setki, tysiące. Cały Neapol
zakochany. W tę noc, chyba całe miasto wyległo nad morze. Już jestem bardzo zmęczona.
Zwracam się do grupy młodych – mam namiot (tenda) – gdzie spać? A tu pokazują
plażę u podnóża bulwaru. Posłusznie schodzę po kamiennych schodach – do morza.
Ustawiam namiot na łacie piachu. Nie była to noc spokojna – chichoty, gruchania
i igraszki zakochanych. O świcie warczące motory rybackich łodzi. Niespokojna,
a jednak piękna noc! Zanim wyszłam z namiotu – słucham rozmowy rybaków. Jakiś
dziwny ten język – nic nie rozumiem. Jestem przekonana – że spałam wśród
Albańczyków, a od czasu do Grecji nie mam zaufania do nich. Wychodzę – na
wszelki wypadek mówię bon giorno – zgodnie odpowiadają – bon giorno! Upewniam
się voi Italiano – tak – ale naszego dialektu nawet rodacy nie potrafią
zrozumieć.
Jestem na tyle blisko Wezuwiusza, żeby powiedzieć –
spałam u jego podnóża i na tyle daleko, żeby go oglądać w całej okazałości.
Promienie wschodzącego słońca przedzierają się przez zasłonę chmur – oświetlają
ciemny stożek góry. I góra i wschodzące słońce – powielają odbicie w wąskim
pasie Zatoki Neapolitańskiej. Moment zauroczenia obrazem utrwalam na zdjęciu.
Niedziela rano. Dzisiejsze oblicze miasta jest
bardzo różne od powszedniego dnia Neapolu. Szczególnej barwy nabiera właśnie
ulica sąsiadująca z morzem. Wczoraj tysiące ludzi obległy bulwary – dzisiaj
tysiące ludzi zażywa ruchu obok bulwarów. Starzy, młodzi, chłopcy i dziewczyny
– śmigają na wrotkach, deskorolkach, hulajnogach. Obok – na ulicy nie ma
dzisiaj ruchu samochodowego. Dzisiaj całą szerokość jezdni okupują amatorzy
konnych przejażdżek.
Jednym z niewielu miejsc z góry zaplanowanych w tej
podróży było Monte Cassino. Jak wspomniałam – zwiedzanie obiektów na trasach
tranzytowych zależy często od przypadków. Miejsca, które darzę specjalnym
sentymentem, staram się zobaczyć kosztem oddalenia się od głównych tras.
Październikowe noce nawet tu we Włoszech są już
zimne. Rano dłużej suszę ślady nocnej rosy. Tutejsze niedogodności to tylko
preludium z nocnym chłodem w Alpach i dalszej podróży do Polski. Odległość z
Neapolu do Monte Cassino pokonuję w ciągu kilku godzin. Ciekawa jestem jak
wygląda góra – cel toczonych walk – ze wszystkich stron. Wyobraźnia odtwarza
sytuacje bojowe znane z książki Wańkowicza. Zdobycie klasztoru było
strategicznie bardzo utrudnione. Niemcy usytuowani na górze widzieli każdy
manewr wojsk u podnóża. Nie ma możliwości ukrycia się. Skaliste wzgórze
pochodzenia wulkanicznego – dzisiaj pokryte krzewinkami – wtedy było wypalone
ogniem. Wiosenny żar włoskiego słońca przyspieszał gangrenę ran i śmierć z
pragnienia. Po trudach marszu odpoczywam w cieniu parasolowatej limby – wyrosła
tu już po wojnie. Muszę wrócić na autostradę. Z Monte Cassino zabiera mnie
samochód leciwego Włocha. Siedząca obok kierowcy młoda osóbka – niebieskooka
blondynka ciekawa jest dokąd planuję jechać później – jak już będę na
autostradzie. Autostrada prowadzi do Romy – i ja tam zdążam – odpowiadam.
Rozmowa toczy się gładko – obie rozumiemy się doskonale. Dziewczyna jest
Jugosłowianką, z każdą chwilą wzrasta jej radość z naszego spotkania. Mnie na
razie trudno podzielić ten nastrój. Myśli prowokowane miejscem tkwią ciągle w
czasach wojny, tej którą przeżyłam osobiście i tej, o której dowiaduję się z
historii. Rozszczebiotana blondynka wymienia imię siedzącego obok niej
mężczyzny i swoje imię – Teresa. Zaskakuję moją imienniczkę – ja też jestem
Teresa. Dziewczyna prosi wiozącego nas mężczyznę o zatrzymanie auta. Siada obok
mnie na tylnym fotelu. Składamy sobie życzenia. Są uściski i łzy. Po rozpadzie
Jugosławii, po wojnie w której zginął wychowujący ją ojciec – wyjechała szukać pracy.
Poznała wiozącego nas teraz mężczyznę i została jego żoną. Tęskni za swoim
krajem. Pocieszam ją – Italia to też gorący i piękny kraj – przywykniesz.
Teresa płacze. Tusz znaczy ślady łez na policzkach. Zanim wjedziemy na
autostradę w ostatniej przydrożnej kawiarence mąż mojej imienniczki zamawia
wino, kawę i tort – dla obu Teres. Jugosłowianie nie znają tradycji imienin –
skąd i gdzie poznała ją Teresa?
Chociaż jestem na Roma – La, starda – rezygnuję
dzisiaj z dalszej jazdy. Dokonuję karkołomnej ekwilibrystyki przechodząc z
ogrodzonej trasy szybkiego ruchu na wiadukt. Tylko tędy mogę się dostać na
teren za ogrodzeniem.
Na równinach czerwonej ziemi z obu stron drogi –
plantacje oliwek. Tutaj dosięga mnie pierwsza burza na terenie Włoch. Rozmiar i
groza burzy są proporcjonalne do uprzednio panujących upałów. Ilość lejącej się
z nieba wody poi wysuszoną glebę, a nadmiar lustrzanymi rozlewiskami pokrywa
wgłębienia pól. Długo więzi nas wodna zapora deszczu wśród tysięcy stojących na
autostradzie pojazdów. Kiedy wreszcie może się przebić światło reflektorów –
samochody w ślimaczym tempie ruszają do przodu. Z równin wyrastają wulkaniczne
góry Albańskie. Żyzne zbocza rodzą zboża, warzywa i owoce. Gaje cyprysowe
osłaniają pola od nadmiaru słońca. Przed nami panoram siedmiu wzgórz. Układ i
kolor prawie identycznych wybrzuszeń – kojarzę ze szmaragdami w naszyjniku – to
Rzym. Choć zabudowa wzgórz jest ścisła – to nad budowlami góruje zieleń.
Kierowca wymienia nazwy gór na których powstało miasto: Capitolio, Qvirinale, Viminale,
Esqvilino, Palatino, Aventino, Celio – to nazwy wzgórz. Mijamy stary most nad
żółto-mętnym Tybrem – to bliska zapowiedź miasta. Sygnałem wjazdu w historyczne
granice miasta są widoczne ruiny Forum Romanum. Ląduję w centrum. Do bazyliki
św. Piotra idę pieszo. Krążę między remontowanymi budynkami, obejściami ulic,
ogrodzeniami. I plac i bazylika i kolumnada wokół – robi duże wrażenie. Taką
perspektywę i taki architektoniczny monument widzę pierwszy raz.
Pod wskazany adres „Domu Polskiego” jadę autobusami.
Kupując bilet płacimy z czas przejazdu, nie za strefy. Bilet ważny jest przez
siedemdziesiąt minut. Można wysiadać i na powrót wsiadać do autobusu – byle
zmieścić się w czasie. Miasto rozbudowało się wzdłuż i wszerz, nie na siedmiu
ale na bardzo wielu wzgórzach. Na wzniesieniach charakterystyczne punkty
orientacyjne – budowle. Po prawej stronie ulicy – nad bramą łopoce
biało-czerwona flaga – to jest to czego szukam. Na szczęście mogę zostać –
znajdzie się wolne miejsce do spania. Za czas pobytu zapłacę kompozycjami – to
jest podwójne szczęście. Dzisiaj sobota
– siostra przełożona proponuje przedłużenie pobytu do środy – to dzień
audiencji papieskiej – jestem potrójnie szczęśliwa. Rozległy, piękny dom – jest
jednocześnie miejscem ekspozycji dzieł plastycznych wykonanych i ofiarowanych
Papieżowi.
Moja metoda zwiedzania miasta jest chaotyczna ale
ciekawa. Wyjeżdżam z hotelu wypoczęta, nie obciążona plecakiem. Tu, na
peryferiach miasta, łatwo zatrzymać samochód – jadę tam, gdzie jedzie kierowca,
który jednocześnie jest moim przewodnikiem. Oglądam to, za oglądanie czego nie
muszę płacić. Ze względu na duże koszty nie jestem na kopule bazyliki, nie
odwiedzam watykańskiego muzeum. To nic, i tak widzę bardzo wiele – tu każda
uliczka, każdy dom jest zabytkiem. Często jadę, a wiozący pokazują pałace i
pałacyki – wymieniają nazwiska rzymskiej arystokracji. Mówiący po polsku Włoch
opowiedział mi taką ciekawostkę – myślę, że zaskoczy to chętnych wejścia Polski
do Unii Europejskiej. Otóż w 1798 roku w dniu 3 maja do Rzymu weszła I Legia
Polskich Legionów. Komendantem garnizonu został generał Jan Henryk Dąbrowski i
to właśnie on w republikańskim mieście wprowadził obowiązek sprzątania ulic na
odcinkach przylegających do posesji. Ulice miasta oświetlane były pochodniami –
generał wprowadził stałe oświetlenie – latarnie. Było mi bardzo miło usłyszeć
sympatyczną ciekawostkę o rodaku. Ja zrewanżowałam się znajomością – twórczego
działania w Polsce – włoskiego malarza Canalletta.
Jeden z kierowców przewozi mnie po niezniszczalnej
drodze, pamiętającej czasy antyczne. Droga jest wyłożona bazaltowymi płytami.
Szczęśliwie nie jest zalana asfaltem. Przypadkiem też trafiam do największego
rzymskiego muzeum zlokalizowanego w historycznych termach. Odżywa sentyment do
Grecji. Kopie rzeźb – dyskobol, Afrodyta – przywodzą wspomnienia Akropolu.
Krążąc pieszo po leśnym parku odnajduję Galerię Malarstwa Modernistycznego. W
otaczającym pałac lesie, miniaturowe teatrzyki kukiełkowe – dwu, trzy osobowe –
wystawiają ludowe sztuki. Datki do kapelusza. Trochę to jak odpust, trochę jak
wesołe miasteczko.
Środa podporządkowana jest rygorom organizacyjnym –
spotkania z Papieżem. Podziwiałam wolę działania – słabego i chorego człowieka.
Spontaniczna radość i entuzjazm spotkań wiernych z Papieżem – jest jego siłą.
Po największej chrześcijańskiej świątyni – Bazylice św. Piotra – oprowadza
naszą grupę przewodnik. Przewodnik wymienia dziesiątki dat i faktów z nimi
związanych, podaje oszałamiające wymiary w metrach – nie jestem w stanie tego
pamiętać. Kiedy zostaję sama – uwagę i podziw skupiam na rzeźbie Michała Anioła
– zwanej – „Pietą”. Miał zaledwie dwadzieścia pięć lat – stworzył dzieło o
nieprzemijającej wartości artystycznej. W pobliżu wejścia do Bazyliki - w jej
wnętrzu – trwają prace murarskie. Osłonięto murem symboliczne drzwi, które w
2001 roku będą otwarte – to metafora wejścia
chrześcijaństwa w trzecie tysiąclecie trwania. Siostra Emanuela
zorientowana w autostopowych podróżach i znająca wszystkie wybiegające z Rzymu
drogi – wywozi mnie na jedną z nich – jej zdaniem dla mnie najlepszą.
Szczęśliwa La, strada – to Aurelia – poprowadzi mnie z Rzymu do Szwajcarii.
Widocznie moim przewoźnikom nie wystarcza tylko ta
rola, bo dodatkowo, z własnej nieprzymuszonej woli pełnią drugą rolę –
przewodnika. Teraz wiozący mnie – zjeżdża z „Aurelii”. Nie pytam dlaczego?
Często jest to sposób na uniknięcie opłat. Widok pizkiej wieży wyjaśnia podjęty
wcześniej manewr kierowcy. Cieszy się, że potrafi mnie zaskoczyć. Nawet nie
przypuszczałam, że przejeżdżamy tak blisko Pizy. Wybudowana w XI wieku wieża –
kiedy ją oglądałam była jeszcze krzywa – kiedy opisuję tę podróż – podobno jest
bardziej prosta! Zadziwia trwanie przez tyle wieków budowli z tak dużym
odchyleniem od pionu. Słowa podziękowania – grazie – to za mało. Włosi
zafascynowani i miłujący swoją ziemię – taką jaka jest – chcą słyszeć hymny
pochwalne na cześć Italii. I tam na południu, gdzie wypalona słońcem gleba –
rodzi niewiele i tu na bogatej północy – pytają – piękna jest Italia? Zgodnie z
prawdą - powtarzam – bella Italia. Zbliżamy się do Genovy. Kierowca kusząco
zachwala jej uroki. Miasto duże, jest co oglądać. Wiele historycznych zabytków.
Piękne pałace, a w nich galerie malarstwa. Trudno wytłumaczyć, przy braku
znajomości języka – że już jestem spóźniona z powrotem do mojego kraju, że goni
mnie zima.
Ze względu na pośpiech – planowałam ominąć Mediolan.
Kierowca jednak zapewniał, że załatwi w mieście tylko jedno zlecenie i wrócimy
na „Aurelie”. No dobrze, miły kierowco – zgoda. Może to jest absurdalne z tak
miłymi, ale gapiowatymi kierowcami, moja podróż stałaby się jeszcze
barwniejsza. W tempie o wiele szybszym niż chodzenie pieszo – mam okazję
oglądać całe miasto z okna samochodu. Szukanie adresu wypisanego na zleceniu
trwało kilka godzin. Przed moimi oczami przesuwa się uroczy film kolorowych i
bardzo ruchliwych mediolańskich ulic i uliczek. Wyławiam wzrokiem z ciągu
miejskich budowli „perełki” architektury – w pobliżu koronkowej urody gotyckiej
katedry – przejeżdżamy dwa razy. Kierowca, tak jak ja, jest tu pierwszy raz –
ale ja widzę Mediolan, a on z nosem utkwionym w planie miasta – takiej
możliwości nie miał.
Jeszcze gdzieś zdarzają się palmy. Tu i tam
pojedyncze parasolowate pinie. Niepostrzeżenie włoska ziemia przechodzi w
szwajcarską. W miejscu, które wybrałam na nocleg – większość ludzi mówi po
włosku, jestem pewna, że to ciągle Włochy, tymczasem – już od wielu kilometrów
jest Szwajcaria. Górskie szczyty, czym bardziej na północ – częściej pokryte
śniegiem. Temperamenty ludzi też chłodniejsze. Tu już nikogo nie interesuje –
mam, czy nie mam męża, mam czy nie mam obrączki.
Do przyjaciół w Wolfhouse koło Rapersville trafiam
bez problemu – przez przygodnego kierowcę przywieziona pod sam dom. Zaskoczenie
i radość spotkania. Po trzech ciekawie spędzonych dniach – Harro odwozi mnie
daleko za niemiecką granicę. Bardzo wiele dróg jest w budowie, remoncie i
przebudowie. Liczne objazdy utrudniają podróż. Niełatwo znaleźć odpowiednią
trasę – szczególnie obcokrajowcom, a z takim wypadło mi jechać. Po kilku godzinach
jazdy, mój włoski kierowca wylądował w miejscu, gdzie rano zostawił mnie Harro!
Dziwne przypadki towarzyszą mi, ale prawdopodobnie wszystkim którzy – zamiast
biletu, ściskają w dłoni „kamień zielony”.
W niewielkim miasteczku Kochtz dopadł mnie deszcz ze
śniegiem. Nic dziwnego – toż to październik. Nocleg pod namiotem – w tych
warunkach wykluczam. Będę szukała taniego hotelu. Widzę niepozorne biuro –
wchodzę. Pytam, czy jest w tej miejscowości tani hotel? Moje pytanie na tyle
zainteresowało siedzącego przy biurku mężczyznę, że wstał i podszedł do mnie.
Ciekawy był czym tu przyjechałam? Krótko odpowiedziałam – skąd przybywam, jak
się przemieszczam i dlaczego dzisiaj szukam hotelu. Okazało się, że zupełnie
przypadkowo trafiłam do biura właściciela campingu odległego o kilka
kilometrów. Odwozi mnie tam zatrudniona w biurze pracownica. Camping – to wiele
miniaturowych domów – z ogrzewaniem, wodą i kuchenką. W jednym z nich będę
spała. Wcześniej zawiadomiony recepcjonista włączył ogrzewanie.
Pytam rano w recepcji ile będzie mnie kosztował ten
luksus? To prezent od szefa dla niecodziennej turystki – odpowiedział
recepcjonista. Na pamiątkę dostałam reklamówkę miejsca, gdzie spałam. Rewanżuję
się kompozycjami – mam nadzieję, że trafią do „fundatora” wygodnego noclegu. Z
Polski – zgodnie z przyjętym zwyczajem - wyślę pocztówkę z podziękowaniem. Od
pierwszej podróży – do wszystkich, którzy okazali mi pomoc, serdeczność,
sympatię i przyjaźń – wysyłam podziękowania.
Na rozwidleniu dróg do Drezna i Berlina – Gerlitz –
mroźny wiatr przedmuchuje moją zbyt lekką, jak na taką pogodę odzież.
Wiedziałam – większość czasu będę w krajach jeśli nie upalnych, to ciepłych –
nie obciążałam się kurtką. Nie czekam długo. Zabiera mnie niemieckie małżeństwo
– moi równolatkowie. Jadą do Polski – on ma polowanie, ona na grzyby. W ciągu
kilku godzin podróży wzbudziłam tak wiele sympatii i zainteresowania, że
dowieźli mnie do samego domu.
Długa droga wygłodziła nas. Z apetytem zjadamy
przygotowany na poczekaniu gorący posiłek. Do grona przyjaciół poznanych w
czterech podróżach – dołącza Helga i Hans.
Przekraczając granice państw, granice kontynentów –
wychodzę z zaklętego kręgu stereotypów, poglądów i obyczajów. Przemieszczam się
w czasie i przestrzeni – jednocześnie nawiązuję kontakty i obserwuję ludzi. Ja
stwarzam okazję – oni wprowadzają mnie w swoją prywatność. Otwierają bramy
swoich domów i serc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz