Autostopem w nieznane cz. III
Po udanych wyprawach na
północ Europy czułam się tak doświadczona w sprawach wytyczania nowych tras
podróży, że trzecią zaplanowałam z rozmachem. Południowo-wschodnia Europa –
Słowacja, Bułgaria, Rumunia. Bliski Wschód – Turcja, Syria i cel podróży -
Izrael. Powrót przez Egipt, Libię, Tunezję, Włochy, Szwajcarię, Niemcy.
Już w maju upewniłam się w ambasadzie Izraela
w Warszawie, czy nie będę miała trudności z otrzymaniem wizy turystycznej.
Zapoznano mnie z warunkami, jakie muszą spełniać osoby wyjeżdżające. Należy
dostarczyć wyciąg z konta dolarowego. Musimy udowodnić, czy jesteśmy w stanie
pokryć koszty utrzymania się, dostarczyć zaświadczenie o wysokości zarobków.
Niestety
- ja nie spełniałam wymagań. Nie miałam konta, już nie pracowałam, a moja
emerytura jest zbyt mała, abym mogła zadeklarować 600 dolarów na dziesięć dni
pobytu. Moimi pieniędzmi będą, zabrane w podróż kompozycje. Jeśli je sprzedam -
wystarczy na konieczne wydatki.
Zamiast numeru konta zostawiłam podanie o wizę, jako
dowód że mogę posiadać pieniądze załączyłam kompozycję i resztę wymaganych
dokumentów: paszport, zdjęcia, odcinek emerytury. Ani przez chwilę nie
wątpiłam, że dostanę wizę – wyjechałam do domu. Czekałam! Wraz z listem, w
którym Konsul składał mi życzenia pomyślnej podróży, dostałam zawiadomienie o
przyznaniu wizy. Teraz należało załatwiać wizy do krajów arabskich. Za opłatą
we wskazanym biurze przetłumaczyłam na język arabski mój paszport. Fakt ten
został potwierdzony libijskim stemplem wielkości paszportowej stronicy i
przykra niespodzianka. Ambasada libijska nie może wydać wizy, bo w paszporcie
mam już wizę izraelską. A wiadomo, Izrael jest w konflikcie ze wszystkimi
krajami arabskimi. Wykazałam całkowitą ignorancję moich możliwości pokonywania
przestrzeni w krajach Azji i Afryki. Miałam szczęście – udało się uniknąć
przykrych niespodzianek, dzięki wstrzymaniu wiz do krajów arabskich.
Zawsze
korci mnie wytyczanie tras, przez kraje o wyraźnej egzotyce. Industrializacja,
cywilizacja techniczna – zawsze wiąże się ze szczególnym zabieganiem, z pogonią
za zaspokajaniem potrzeb nie koniecznych, ale wydumanych przez społeczeństwo,
oni nie widzą człowieka. Te kraje są tylko tranzytem i mijam je w miarę szybko.
Szybko to wcale nie oznacza, że nie zauważam urody, czy ich szpetoty – celem
teraz jest IZRAEL!
Z polski wyruszam 8 września. Trochę to późno, odczuję to w drodze powrotnej w październiku. Kierowca TIR-a, pierwszy z którym jadę z Bolesławca – chcąc przedłużyć wspólną podróż, namawia na jazdę do Austrii, przez Niemcy. Rozmawiamy o różnych sprawach i chociaż rozmowa ciekawa – żegnam miłego Polaka. Kieruję się na czeską granicę w Budziejowicach. Mijam ją tak szybko, że nie zdążyłam wymienić złotówek na korony.
Kiedyś
nasze pieniądze można było wymienić we wszystkich krajach Europy wschodniej,
dzisiaj jedynie na granicy, którą minęłam. W Pradze wymieniam w automacie 20
marek na 330 koron.
Stolica
Czech urzeka ukształtowaniem terenu, architekturą, kolorytem. Wełtawa podkreśla
urok. Chociaż Praga żegnała mnie deszczem – to niezależnie od pogody, była
skąpana w złotawej poświacie. Zgodnie z informatorem powinnam trafić do
Schroniska Młodzieżowego – tymczasem jest to już hotel sportowy. Wiele trudu
kosztowało mnie dobrnięcie tutaj – zostaję. Płacąc kompozycjami kupuję miejsce
w przyhotelowym parku. Ustawiam namiot tuż nad wodą – nad Wełtawą. W rzece
przeglądają się otaczające skały. Mając rzekę u stóp – kąpię się, zimno.
Zdążyłam przygotować gorącą kolację – lunął deszcz. Ranek wstaje słoneczny. Do
godziny 10-tej suszę namiot. Opuszczam uroczysko. Zgodnie z moim planem 10
września jestem w centrum Austrii, a to dzięki Marii, która zabrała mnie z
czeskiej drogi. W którą stronę zwrócę oczy – Austria jest piękna i dostojna. To
Alpy – one czynią Austrię atrakcyjną o każdej porze roku!
Maria
wysłuchała mojej opowieści, ja słucham jej. Jest sama. Dzieci już są dorosłe.
Maria jest zadbana, wygląda młodo, nie przypuszczałam, że jest już babcią.
Mijamy przedmiejską strefę przemysłową, tutaj nie buduje się dzielnic mieszkaniowych.
I już wjeżdżamy do LINZ – stolicy górnej Austrii. Nic dziwnego, że Maria z taką
dumą bawi się w przewodnika pokazując swoje miasto. Jesteśmy w starej części
miasta znanej z zapisów w kronikach z X wieku – jako Lentia. Już wtedy przez
Lentię wiodły drogi handlowe z Afryki na północ Europy, z Azji na zachód.
Usytuowanie miasta nad Dunajem sprzyjało rozwojowi. Linz jest portem. Oglądamy
zabytkową architekturę miasta – katedrę, kościoły, kamieniczki z XVI w. Obie
jesteśmy już zmęczone. Słońce ucieka za góry. Maria mieszka w oddalonej od
miasta miejscowości. Prowadzi tam działalność gospodarczą. Często musi bywać i
pracować w mieście. Taniej kosztuje wynajęcie pokoju na stałe, niż pokoju w
hotelu. Dzisiaj ja zajmuję to przytulne pomieszczenie. Maleńki pokoik, toaleta,
wnęka kuchenna. Spoglądam na góry z okien ciepłego pokoju, na ośnieżone szczyty
w blasku księżyca i stwierdzam śmiało – Alpy są wspaniałe.
Właśnie
pisałam parę pożegnalnych słów – zjawia się Maria. Przyniosła słodkie bułeczki,
przygotowała kawę, jemy razem, już drugie moje śniadanie. Dzisiaj Maria zawozi
mnie do nowej części miasta, po drugiej stronie Dunaju, na wzgórzu. Tutaj
pożegnałyśmy się. Ona skierowała się do swoich zajęć. Ja usiłowałam sprzedać
swoje kompozycje, przy okazji zwiedziłam galerię. Oglądałam prace
kilkudziesięciu malarzy, przekrój twórczości tutejszych plastyków. Wiele prac
bardzo ciekawych, szczególnie grafika. To, że nie wiele sprzedałam moich
„dziełek” nie martwi mnie, oglądanie cudzych prac było podwójną przyjemnością.
Jestem głęboko przekonana, że wcześniej czy później konieczne w podróży
pieniądze uzyskam.
Jeszcze
dzisiaj chcę zbliżyć się do granicy ze Słowenią, jest nadzieja na cieplejszą
noc. Sycę oczy urokiem Alp. Tyle już razy je widziałam, a ciągle zachwycają.
Jazda krętymi drogami z poboczem opadającym w stromą przepaść w chwili
wymijania drugiego pojazdu – budzi dreszczyk emocji. Oglądam szczyty z
odległości i doszukuję się kształtów zbliżonych do żywych istot. Okrzykiem
zwracam uwagę kierowcy na swoje odkrycie i zaraz karcę siebie z bezmyślność,
ale tak trudno panować nad emocjami zachwytu. Gigantycznym kataklizmem skaliste
olbrzymy stoją oddzielone wąwozami, na dnie których nad nitką rzeki stoją
miniaturowe elektrownie. Skały zachowały do dzisiaj tak wyraźne i ostre ślady
pęknięć, że przy próbie zbliżenia znów utworzyłyby gigantyczną górę. Zdejmuję
okulary. Przecieram zmęczone oczy. Słońce oświetlające śnieżne, zlodowaciałe
szczyty i załomy skalne oślepia błyskami refleksów. Krople wilgoci na liściach
drzew, zamieniają światło słońca w migotliwą tęczę. Radość z oglądania mijanych
obrazów wywołuje ciągły uśmiech. Słowa zachwytu sprawiają przyjemność wiozącym
mnie kierowcom – mieszkańcom tego kraju. Jadę przez dziesiątki tuneli, niektóre
są tak długie, że wjeżdżam ze słońcem, a opuszczam tunel w deszczu. Wjeżdżam w
dzień, a o zmroku kończę jazdę tunelem.
GRAZ
– w miedzianej poświacie. Zbliża się wieczór. Widzę ruiny zamku, na skale
górującej nad miastem. Wjeżdżamy w ostatnie duże miasto przed granicą ze Słowenią.
Góry, stara architektura baroku i atrakcyjne widokowo położenie nad rzeką Murą
ściągają tysiące turystów.
Jeszcze
LEIBNIZ – małe miasteczko z nazwą wywodzącą się, chyba od nazwiska uczonego,
matematyka, filozofa z XVI wieku, i tuż przed granicą kończę na dziś.
Planowałam ustawić namiot na polu obok wiejskiego domu. Zagrody oddzielone od
siebie na szerokość pól i sadów, tworzą malowniczą wioskę u podnóża góry. Zanim
zdecydowałam się, weszłam do – jak przypuszczałam właściciela pola z
zapytaniem, czy wyraża zgodę, abym nocowała obok jego kukurydzy. Uzyskałam
zgodę i juz rozpinałam pałąki namiotu, gdy zobaczyłam idących w moją stronę
gospodarzy. Zaprzestałam na chwilę czynności i czekam – co też chcą mi
zakomunikować? Czy może boją się mojego sąsiedztwa? Zwracając się do mnie po
niemiecku, zapraszają mnie do swojej zagrody, bo tu może być niebezpiecznie.
Przyjmuję zaproszenie. Pomagają mi zebrać mój rozłożony majdan. Wskazują
miejsce w centrum podwórka, na wydzielonym trawniczku, pod rozłożystym, dekoracyjnym
drzewkiem. Długo nalegali bym zrezygnowała ze spania na dworze, bo jest już
zimno. Jednak uparłam się nocować pod własnym dachem i wtedy gospodyni
przyniosła mi wełniany pled. To prawda, jest zimno – szczyt góry obok jest
ośnieżony. Ja w śpiworze, pod ciepłym kocem śpię doskonale. Zanim jednak ułożę
się do snu, jestem goszczona w domu. Chociaż wieś należy do jednego z
bogatszych krajów Europy zachodniej, to jej mieszkańcy żyją w warunkach
prymitywnych, są dużo biedniejsi od obywateli północnej, czy środkowej Austrii.
Wodę do mycia grzeją na węglowym piecu, a mycie ciągle w miskach.
Granicę
mijam niepostrzeżenie. Już od godziny nie muszę wysilać mózgu na przekładanie
polskiej myśli na niemiecki język. Jadę z człowiekiem mówiącym jednym ze
słowiańskich języków i nie interesuje mnie, z której jest on krainy dawnej
Jugosławii. Ważne jest, że go rozumiem, a on rozumie moją mowę. Na razie zza
szyby TIRa widok aż tak bardzo nie odbiega od tego co widziałam w Austrii.
Ciągle góry, chwilami bardzo wysokie. Tereny uporządkowane, ziemia uprawiana.
Mijam pierwsze większe miasto po tej stronie granicy – MARIBOR. Swojsko
brzmiąca nazwa rzeki – Drawa. Drawa rozlewa się szeroko po ostatnich deszczach.
Jedziemy solidnym, długim, przerzuconym nad rzeką mostem. Nie planuję zwiedzania
miasta – konsekwentnie spieszę do celu. Kierowca jednak zbacza i pokazuje
ciekawe widokowo kaskady spiętrzonych wód Drawy – to elektrownie wodne. Ja bym
nie zwróciła uwagi, że minęliśmy już Słowenię, ale kierowca zwolnił i
powiedział: „Tereza vidi sta su uradili od nase zemlie” (Teresa, a teraz
oglądaj, co zrobili z moją ziemią).
Chociaż wszystko wokół jest malownicze, ja skupiam sie na słuchaniu relacji z najnowszej historii Jugosławii. W trakcie opowiadania przeżyć osobistych, głos mężczyzny drży i mnie też udzielają się jego emocje. Jedziemy przez Chorwację na Zagrzeb. Mijamy zniszczone wojną wsie. Zrujnowane stacje benzynowe. Jestem szczegółowo wprowadzana w przebieg walk. Przy jednej z tych stacji zostałem ranny – mówi mój rozmówca. Jeszcze chwila, zatrzymujemy się, wysiadamy. Powyginane żelastwa byłych urządzeń stacji, trochę gruzu. Obok budują nową stację. Co można jeszcze użyć do budowy, wydobywają ze zgliszcz. Tu me obori geler (tu mnie powalił odłamek) – pokazuje pobocze tuż przy stacji. Dziury w jezdni już są załatane, ale wiadukty ciągle poznaczone są śladami pocisków. Z ironią opowiada – już wiem, że to Chorwat! Zachodnie firmy budują nowe domy rękami robotników ze wschodniej Europy – to się firmom opłaca. Mężczyźni za pracą muszą jechać na zachód, zostawiając rodziny, nie uprawione pola i to też się zachodowi opłaci. Rozgoryczenie opowiadającego wzrasta. Pokazuje zdjęcie pięknej kobiety – żony, „Ona biti muslimanka – ne ziveti – svoje ubijati” (była muzułmanką – nie żyje – swoi zabili). Mówi dalej: „To nismo mi izazvali ovaj rat” (to nie my wywołaliśmy tę wojnę). Na Bałkanach długo nie będzie spokoju.
Rozstajemy
się na równinie chorwackiej. Zbliża się wieczór, a upał nadal porządnie daje
się we znaki. W pobliżu autostrady widzę wieś. Przerzucam plecak przez siatkę
dzielącą drogę od autostrady. Wspinam się po „okach” siatki i przeskakuję. W
pierwszym z brzegu domu uzyskuję nie tylko zezwolenie na rozłożenie namiotu,
ale zaproszenie do ogrodu pod pergolę z winogronem. Jeszcze nie zdążyłam zdjąć
plecaka z ramion, a już zostałam obdarowana kiścią dorodnych owoców. Anna jest
w tym domku z nieuleczalnie chorą siostrą. Spoczywają na niej obowiązki
gospodyni i pielęgniarki. Od lat nigdzie nie może się ruszyć ze swojej wsi.
Moje zjawienie się tutaj jest wydarzeniem. Samotna kobieta jadąca do Izraela
autostopem to nieczęsto spotykany obrazek. Anna cały czas, aż do mojego
odejścia, jest przy mnie. Krąży. Wynosi gar z kapustą i kęsem mięsa. Niestety
kapusta nie na podróż, a mięsa nie jadam. Anna grzeje wodę, szykuje miski –
jedna do mycia głowy, druga do spłukiwania. Noc zapadła, a tak jest ciepło, że
włosy wysychają bez wycierania. Siedzimy przed chatą i rozmawiamy o niedawnej
wojnie, o rządzeniu Jugosławią przez Tito. Obie jesteśmy w takim wieku, że
pamiętamy II – gą wojnę i co potem było. Towarzyszy nam popiskiwanie tysięcy
świerszczy, bliżej i dalej. Tak będzie do rana. Świerszcze cichną, a wokal
zaczynają dziesiątki piejących kogutów z otaczających nas kurników. Mimo
całonocnego koncertu, wstaję wypoczęta. Na „dobre utro” moja gospodyni
przygotowała dla nas kieliszeczek rakiji. Chociaż w podróży nie piję alkoholu –
to teraz odstępuję od tej zasady, zgodnie z tutejszą tradycją przepijam z Anną.
To było „jednu nogu” (na jedną nogę) -
mówią tutejsi. Żegnając gościnny dom, wypiłyśmy symboliczną porcyjkę „a sada na
drugu nogu” (a teraz na drugą nogę). W doskonałym humorze, z torbą winogron,
wyruszam na trasę z odprowadzającą mnie Anną – teraz już legalnym wyjściem, nie
przez siatkę. Tak długo czekała moja towarzyszka, aż zabrał mnie zatrzymany
samochód.
Jadę
prawie do granicy Nowej Jugosławii. Teraz konwersacja ma zupełnie inny
charakter. Kierowca proponuje mi papierosa – dziękuję, nie palę. Proponuje piwo
– dziękuję, nie piję. To ty nie Polka, bo wszystkie Polki, z którymi pracowałem
w Niemczech – piją i palą! Zaprotestowałam, na pewno nie wszystkie! Nie piję,
nie palę, ale na kawę daję się skusić. Ta jazda trwa już długo, jestem
zmęczona. Czuję, że zagłębiam się w strefę południa. Temperatura 28 stopni –
chociaż to już wrzesień. Jak chętnie ochłodziłabym ciało kąpielą w morzu.
Niestety trasa biegnie głębokim lądem, przez środek Chorwacji. Widzę
niespotykaną dotąd roślinność. Jestem kilkanaście kilometrów od granicy.
Przesiadam się do jakiegoś nędznego samochodu, prowadzonego przez leciwego
mężczyznę i on podwozi mnie do samej granicy. Jest dzisiaj 12 września, data
tak pięknie zapisana w pamięci z pierwszej mojej podróży – dzień moich urodzin.
A dzisiaj, tutaj dostaję bardzo niemiły prezent, nie mam wizy, nie zostanę
wpuszczona do Jugosławii. Pytam straż graniczną, jaka jest inna droga do
Grecji. Mówią przez Bułgarię, Rumunię, ale nie radzą – to dla samotnej turystki
niebezpieczne. Wizę mogę kupić w Zagrzebiu, w ambasadzie Jugosławii. No tak,
ale ja nie mam pieniędzy. Planowałam dopiero w Grecji sprzedaż kompozycji.
Informowałam się w kilku biurach podróży, czy na mojej trasie będzie potrzebna
wiza – powiedziano, że nie. Łaskawość losu nie opuszcza mnie. Przypominam
sobie, że mam w kieszeni 100 PLN, które po minięciu granicy polsko-czeskiej,
już nie miałam gdzie wymienić. Mam plan działania. Chociaż żaden bank w Europie
nie wymieni tych pieniędzy - to ja wierzę, że rozwiążę problem i nawet wiem
jak. Pożegnałam celników – do zobaczenia! Wsiadam do samochodu jadącego na
Kutinę – to znaczy, wracam do Zagrzebia. Śmieję się – mówiąc do kierowcy: tak
się spieszyłam, że nie miałam czasu docenić urody Chorwacji. Teraz sytuacja
zmusiła mnie do potrójnego przemierzenia tej trasy. Jak bardzo ci ludzie
kochają ten kraj i są wierni swojej kulturze – bez przerwy słuchają swojej i
tylko swojej muzyki narodowej i ludowej. Jeśli nie zawsze i nie wszystko
rozumiem w potocznej mowie Jugosłowian, to treść pieśni ludowej jest całkiem
zrozumiała. Gdyby nie mój upór w realizacji podjętych planów dotarcia do
Izraela, to traktując Jugosławię jako kraj docelowy, miałabym tutaj
skondensowane wszystkie elementy charakterystyczne dla krajów
śródziemnomorskich. W dużych miastach i maleńkich miasteczkach – doskonale
zachowana, powstała na przestrzeni wieków architektura, ze starożytną włącznie.
Położenie geograficzne kształtuje jeden z najbardziej urozmaiconych klimatów i
wyjątkowo malowniczych krajobrazów. Ośnieżone szczyty i sosnowe lasy, urwiste
skalne wybrzeże ciepłego morza. Palmy, daktyle, figi i wszystkie obecne
kolorowe hibiskusy – to obraz oszałamiającej przyrody Jugosławii. Teraz jadę
równiną! Po obu stronach drogi ciągną się łany kukurydzy. Pytam – po co tyle
paszy, jeśli bydła nie widzę? Tak, to prawda, zwierzęta wyginęły w czasie
działań wojennych, albo zostały zjedzone. Teraz należy odnowić hodowlę. Dużo
kukurydzy jedzą ludzie. Kiedyś przetworzoną kukurydzę eksportowano. Zaorane
łodygi kukurydzy stanowią naturalny nawóz.
Etniczna
mieszanka narodowości tworzy różnorodną mozaikę typów urody i strojów.
Chociażby ten kierowca z którym jadę – siedzi za kierownicą w głęboko
naciśniętej na błękitne oczy baranicy, w czarnej wełnianej kamizelce, zdobionej
żółto-czerwonym sznurkiem. Jeszcze częściej oglądam kobiety w tradycyjnych,
czarnych ubiorach, z włosami ukrytymi pod czarną, przylegającą ciasno do głowy
chustką.
Już
niewielka odległość dzieli mnie od Zagrzebia, ale zapada noc. Nie widzę innej
możliwości ustawienia namiotu na noc, jak tylko w pobliskiej wsi. Pokonuję
ogrodzenie wysokie na półtora metra. Wybieram jeden z biedniejszych domów.
Trawnik podwórka przechodzi w łąkę tworząc dywan zieleni. Uznałam ten teren za
odpowiedni. Czy gospodarze będą mieli podobne zdanie – zobaczymy? Po obejściu
krzątało się dwoje starych ludzi. Przygarbiony mężczyzna i nieco młodsza
kobieta. Na mój widok gospodarze zaprzestali swoich czynności. „Dobar dan” –
pozdrowiłam, a dalej już po polsku pytam – czy mogę ustawić tu namiot –
wskazując na trawnik. Spoglądali to na mnie, to na siebie – wyraźnie nie rozumieli
o co chodzi. Wzruszali ramionami, raz jedno, raz drugie. Nie zrażona tymi
gestami otworzyłam plecak wyjęłam namiot, ustawiłam we wcześniej upatrzonym
miejscu. Czynność ta trwała ok. 8 minut. Oni nieruchomo wpatrywali się w każdy
mój ruch. Ilustrując moje słowa gestami zapytałam – mogę tu spać jedną noc?
Mężczyzna na kolanach wczołgał się do wnętrza namiotu, położył się na całej
jego długości. Dragica – żona gospodarza, uklękła na trawie przed wejściem do
namiotu, zajrzała i oboje ogarnął niepohamowany śmiech. Śmiali się długo. Teraz
kobieta badała wnętrze mojego domku. Po całej tej ceremonii mężczyzna poklepał
mnie po ramieniu. Aż do zapadnięcia zmroku, ich uwaga skierowana jest na to co
ja robię. Macają śpiwór, kosztują płatki zbożowe w trakcie przygotowywania
kolacji. Jeszcze nie zdążyłam poprosić o wodę do mycia – sami ustawili wiadro
wypełnione wodą i drewniany cebrzyk. Ułożyłam się do snu. Dragica i jej mąż
długo czynili spóźniony obrządek wokół swojej chudoby. Całą noc padał deszcz.
Mokry śpiwór, mokry ręcznik. Jest sobota rano. Wyglądam, czy przebija się przez
chmury słońce i pozwoli mi osuszyć co zmokło. Na chwilę wyjdzie słońce, to
zaraz przypłynie chmura z deszczem – smutno. Przecież prosiłam o jedną noc. Po
moim śniadaniu zostaję zaproszona na kawę. Dragica pracowała kiedyś w Austrii,
trochę pamięta język niemiecki. Mam się nie martwić, dzisiaj sobota i tak bym
nic nie załatwiła w Zagrzebiu. Może jutro będzie pogoda. Rozwieszają nad piecem
węglowym mój śpiwór i ręcznik. W mieszkaniu staruszków panuje pedantyczna
czystość. Bielusieńkie ściany, czysta podłoga, pomimo, że wodę czerpią ze
studni. Żadnych udogodnień tu nie ma. Ubikacja na dworze. Siły staruszków
wątłe. Zwróciłam uwagę z jaką starannością gospodyni czyści chromowaną obudowę
wokół pieca węglowego. Obok namiotu na trawie sterta owoców i warzyw: jabłka,
arbuz, papryka, pomidory, winogrona i marchewka, śliwki i brzoskwinie – to
wszystko gospodarze przygotowali dla mnie. Starzy ludzie, są biedni. Małe
pieniądze wystarczają na węgiel i chleb. Dopóki sił starcza hodują świnkę,
kury, uprawiają ogród.
Siedzę
w namiocie, a deszcz ciągle pada i pada. Pomimo, że cały czas zjadam znoszone
owoce, to ciągle przybywa nowych, sterta rośnie. Nie poprawia się pogoda. W
niedzielę pada. Dzisiaj odwiedza dziadków 11-to letnia wnuczka. Uczy się języka
niemieckiego, mam okazję porozmawiać. Rozumiemy się doskonale. Lubię rozmawiać
z uczącymi się niemieckiego dziećmi. Nasze umiejętności są mniej więcej na jednym poziomie. Między wizytami w mieszkaniu
sympatycznej pary siedzę w namiocie. Robię spóźnione notatki. Mąż Dragicy jest
tak ruchliwym człowiekiem, że nie potrafi usiedzieć w mieszkaniu. Krąży między
chlewikiem, kurnikiem i domem w swojej na wskroś przemoczonej baranicy. Co
przechodzi obok namiotu – pyta – „Teresa ti spavas?” (śpisz Teresa). Odpowiadam
zgodnie z prawdą – piszę. A on – oj ta kisa... kisa – stalno pada – znaczy
pada, oj pada.
W
poniedziałek jest nadzieja na słońce. O godzinie 11-tej jestem w Zagrzebiu.
Zgodnie z moim wcześniejszym planem, zmierzam prosto do polskiej ambasady. Mam
adres w przewodniku po Zagrzebiu – wydanym w Polsce. Uprzejmy mieszkaniec tego
miasta podwozi mnie pod ambasadę. Przedstawiam się i wyłuszczam sprawę – muszę
kupić wizę do Jugosławii, nie mam dolarów, ale mam złotówki, proszę o
grzecznościową wymianę tych, na potrzebne mi dolary. Jestem traktowana
wyjątkowo – wyjątkowo zamieniają złote na dolary. Wspaniali ludzie. Przy okazji
ambasador zwraca uwagę na mój przewodnik po Zagrzebiu, wydany i kupiony w
Polsce. Prosi mnie o możliwość sprawdzenia jakości informacji. Okazuje się, że
jest to bardzo dobrze i ciekawie opracowany informator. Robią sobie odbitki na
komputerze, a ja w tym czasie zostaję poczęstowana kawą i ciastkami. Otrzymuję
szczegółowe informacje – kiedy, gdzie i za ile będę mogła kupić wizę. We wtorek
jest dzień wydawania wiz, koszt 40 dolarów.
Dzisiaj
zwiedzam stolicę Chorwacji. Szukam widokówek, chcę napisać do rodziny, opisać
mój problem i jego szczęśliwe rozwiązanie. W kioskach nie ma, ale daję sobie
radę. Odcinam od przewodnika ostatnią, twardą okładkę z zabytkową architekturą
Zagrzebia – piszę na tej karcie co chcę przekazać, naklejam znaczek i wysyłam.
Zagrzeb
wyrósł na dwóch górkach – kapitolu – ośrodku życia duchowego i kulturalnego z
charakterystyczną, strzelistą wieżą katedry. Drugie wzgórze, to Gradacy –
dzielnica sklepów z wyrobami rzemieślniczymi. Dobrze, że musiałam tu wrócić, w
przeciwnym razie minęłaby mnie przyjemność oglądania tego oryginalnego miasta.
Charakter miastu nadaje młodzież. Jest wszędzie obecna, sympatyczna, kolorowa.
Właśnie młodzież zaprowadziła mnie zamiast na daleki camping, do
przyklasztornego parku, gdzie bez problemu biwakowałam. Stąd mam bardzo blisko
do ambasady Jugosławii, a muszę tam być bardzo wcześnie, o piątej rano są już
ludzie oczekujący na wizy. Rzeczywiście chętnych do kupna wiz jest bardzo wielu
– przecież to był jeden, duży kraj. Pomimo, że zróżnicowany pod względem
religii i narodowości, to łączyły ich więzy rodzinne i przyjacielskie. Wojna i
nowe granice rozdzieliły naród, szczęśliwie dla rodzin ich wizy mają symboliczne opłaty. Po kilku
godzinach oczekiwań mam wizę. Trzeba się w czepku urodzić, żeby trafić w ciągu
paru minut na pojazd, który jeszcze przed wieczorem dowozi mnie do granicy,
ponad dwieście kilometrów. Widocznie jestem charakterystyczną postacią - jugosłowiańscy celnicy poznają upartą
turystkę. Komendant zaprasza mnie na orzeźwiającą herbatkę z hibiskusa. Trudno
mu uwierzyć, że wybrałam się w tak daleką podróż autostopem. Podziwia mój upór
i desperację w działaniu. Usprawiedliwia konieczność wymagania wiz od
przekraczających granicę. Grożą nam nową wojną – mamy dosyć walki. Pragniemy
uchronić przed dalszym dzieleniem ten ostatni kawałek naszej ziemi. Rozumiem
ich, tym bardziej, że wszyscy z którymi rozmawiałam, mówią jednym głosem –
Jugosławii nie była potrzebna ta wojna (notatki z podróży robione są IX ’98). Z
życzeniami szczęśliwej podróży i uściskiem dłoni żegnają mnie strażnicy
graniczni Nowej Jugosławii. U mnie chyba czepek szczęścia był podwójny, bo w
ciągu nocy w luksusowych warunkach przemierzam Jugosławię. Łamię wcześniej
przyjętą zasadę, że w nocy nie podróżuję, ale to wcale nie znaczy, że nie śpię.
Wcześniej zamawiane autobusy wiozą ludzi do granicy, lub z granicy zabierają. W
jedną stronę jadą puste. Czy jest to ekonomiczne – chyba nie – ale dla mnie to
świetna okazja. Uprzedzam, przepraszam kierowcę, że nie wytrzymam przez całą
noc w dotrzymywaniu mu towarzystwa i będę spała. Dokąd jestem w stanie
rozmawiam. Słucham dowcipów, sama usiłuję powiedzieć coś śmiesznego. Mówię po
polsku, mam nadzieję, że jeśli ja rozumiem Jugosławian, to oni mnie też.
Belgrad oglądam nocą z okien autobusu. Ciekawa jestem czy jest równie piękny w
dzień. Widząc stolicę Jugosławii w nocy, z ogromną rozkoszą rozbudzam cała moją
wyobraźnię i bawię się w zgadywanie na podstawie tego co teraz widzę i czuję!
Wcześniej bardzo mało wiedziałam na ten temat. Z rozmieszczenia świateł
wnioskuję, że miasto zbudowane jest na trzech poziomach, a może jest ich
więcej. Światła rozciągają się na poziomie autostrady, pod nami i nad nami. Że
jesteśmy w górach wskazuje niska temperatura, krzewy, drzewa i trawa
oszroniona. Gęsta mgła świadczy o bliskości akwenów wodnych. Przypuszczenia
moje potwierdza kierowca. Miasto wznosi się na wzgórzach i jest nimi otoczone.
Belgrad jest największym portem rzecznym, leży w widłach rzek – Dubaju i Sawy.
To one tworzą mgłę, w którą spowite jest miasto. Światła reflektorów wynurzają
z mroku nocy srebrzyste rośliny przypominające rysunkiem wzory malowane przez
mróz na szybach. Chłód nocy przenika do autobusu. Wyjęłam śpiwór, otuliłam się
i zasnęłam. O trzeciej nad ranem wysiadłam w mrok nocy między Jugosławią, a
Macedonią. Ja naprawdę nie podpisywałam z czartem żadnego certyfikatu, jednak
jakiekolwiek są to siły, czyniące moje podróże udanymi, jestem im wdzięczna. W
ciągu szesnastu godzin pokonałam ponad tysiąc kilometrów z możliwością
przeżywania i oglądania. Ta sama noc, a jednak całkiem inna. Szeroką jezdnię
przygranicznego traktu oświetla księżyc. Obrzeża nawet teraz, w mroku kwiecą
się gęsto obsadzonymi hibiskusami. Pomimo chłodu, pachnie tu egzotyką. Co jakiś
czas przemykają samochody. Nawet gdyby któryś się zatrzymał i chciał mnie
wieźć, to teraz nie mam na to ochoty. Idę – im dłużej to trwa, tym więcej
widzę. Kopuła nieba stała się gigantycznym, granatowym parasolem, a ja tkwię
tuż pod nim. Wibrujące, migocące, pulsujące, większe i mniejsze światła gwiazd.
Nigdy nie widziałam tak rozdygotanego, nocnego nieba. Pogubiłam się w
rozróżnianiu znanych mi gwiazdozbiorów. Zlokalizowałam utkaną z gwiazd literkę
„T” – zawsze od niej zaczynałam penetrację nieba. Duży wóz, mały wóz. Tu moja
literka ma zupełnie inne położenie, tuż nad samym brzegiem czaszy, nad
horyzontem. Nie wiem, jaką siłę mają tak żarliwie promieniujące gwiazdy, ale ja
uległam ich hipnotycznej mocy. Wychodząc w polską noc – patrząc na księżyc
widzę trzy krążki o różnym nasileniu blasku. Lekarz okulista uznał moje
złudzenie wzrokowe za chorobę – niedotlenienie siatkówki oka i łykam „Nilogrin”.
Czy teraz, tutaj też ulegam chorobliwym złudzeniom?
Bliżej świtu niebo
błękitnieje. Gwiazdy zawisły między ziemią, a blednącym sklepieniem. Marzy mi
się przedłużenie mojej obecności – tu i teraz. Chętnie rozłożyłabym namiot
między krzewami hibiskusa, a polem. Schodzę z drogi w równinę widoczną w blasku
miesiączka i grzęznę! Z trudem wydobywam nogi z gliniastej mazi, każda staje
się o kilogram cięższa. Wracam na asfalt. Buty kleją się do podłoża, zostawiam
tłoczone, wypukłe ślady podeszew. Spoglądam na spodnie – ślady mazi do kolan.
Choć robi się jaśniej, do rana jeszcze daleko. Muszę znaleźć miejsce, gdzie
jest woda, trzeba zmyć ślady nocnego brodzenia. Właśnie widać zarysy budynków.
Jakaś fabryczka. Już od dłuższego czasu słyszałam ujadanie psów – pomyślałam,
że to przyzagrodowe psy. Bez obawy zmierzam do zabudowań. Zjawiły się nagle,
cztery różnej maści psy. Zbliżyły się na odległość półtora metra. Nie otaczały
mnie, skupione razem prawdopodobnie czuły się pewniejsze. Stanęłam. Powolnym
ruchem ściągnęłam z ramion plecak. Psy stały obok szczekając, doskakując i
oddalając się. Nie mają zamiaru zostawić mnie. Czuję ze strachu dotkliwy chłód.
Bardzo powoli wyjmuję śpiwór. Ruchami jak na zwolnionym filmie otulam się i
czekam na pomoc. Jeśli to co widzę jest fabryczką, to wcześniej czy później,
będą tędy szli ludzie do pracy. Każdy mój gwałtowniejszy ruch to furia psów. I
tak trwaliśmy nie mając odwagi uczynić zdecydowanego ruchu – na szczęście dla
mnie. Nie wiem ile upłynęło czasu, w strachu chwile dłużą się. Ujrzałam
zbliżającą się na rowerach grupę ludzi. Psy widocznie miały już w przeszłości
przykre doświadczenia z tymi ludźmi, bo na ich widok rozpierzchły się. Bez słów
przybyli wiedzieli jaki miałam problem. Pierwszy raz słyszę mowę macedońską,
nie jest tak zrozumiała jak na północy Jugosławii. Jestem w pobliżu przetwórni
pasz. Idący do pracy ludzie to dawni rolnicy dorabiający w przetwórni, bo teraz
z rolnictwa nie mają dochodu. Właścicielem zakładu jest Niemiec. Prosiłam o
kontakt z człowiekiem, który zna język niemiecki. Prawdopodobnie jest to
kierownik. Uzyskałam zezwolenie na ustawienie namiotu w pobliskim młodniku
sosnowym. Człowiek, z którym rozmawiałam przysłał robotnika z wiadrem wody,
mogłam umyć się i zrobić pranie. Kobiety nawet proszek gdzieś zdobyły.
Poprzedniego dnia Macedonię
nawiedziła ulewa, one to sprawiła, że gliniasta ziemia rozmiękła. Podobnie jak
w wielu krajach południa, właśnie ta ziemia nadaje czerwony koloryt
krajobrazom. Z czerwonej gliny od wieków wytwarzano – i robi się też teraz –
charakterystyczną terakotę – ceramikę dekoracyjną.
Sosna rzadko tu spotykana,
zamiast tego są limby, pinie, cyprysy, eukaliptusy i dziesiątki drzew
iglastych, których nazw nie znam. Widocznie to właściciel fabryki chciał mieć
tutaj skrawek północno-europejskiego lasu i obsadził fabryczkę sosenkami. I
rosną – jest to już lasek z drzewami wysokimi na ok. trzy metry. W tym
pachnącym żywicą lasku pozwolono mi koczować. Schnie moja wyprana odzież, ja w
kostiumie kąpielowym leżę obok namiotu i odpoczywam. Robotnicy opuszczają
zakład pracy. Wyciszają się młyny mielące ziarna. Przestają pracować
mieszalnie. Zostaję sama, no może gdzieś tam jest stróż pilnujący obiektu.
Popołudniowe słońce rozleniwia – usypiam. Chyba nie spałam długo, ale po nocnym
marszu bardzo mocno. Najpierw mój zmysł wzroku przekazał do mózgu, że stała się
nagle ciemność. Nie byłam jeszcze na tyle przytomna by się obudzić, otworzyć
oczy. Do ciemności dołączył hurkot przypominający przewalające się kaskady wody
w czasie burzy morskiej i zgiełk, którego do niczego nie umiem porównać.
Słyszałam go pierwszy raz. Usiadłam nie całkiem pewna, czy to co widzę jest
jeszcze snem, czy jawą. Nad laskiem płynęła ciemna chmura tysięcy ptaków. Były
wielkości gołębi. W pierwszym odruchu wskoczyłam do namiotu, oczekując ataku.
Po sekundach rozsunęłam lekko zamek, rozglądając się. Krążyły zwartą masą
zasłaniając słońce, nie zdradzały jednak wrogich zamiarów wobec mnie. Zaczęłam
ptaki obserwować. Obok lasku stały zbiorniki długie na około czterdzieści
metrów i na jedno piętro wysokie. Obudowa zbiorników to metalowa siatka –
kratka o „okach” 4x4 cm. Wewnątrz gromadzono kolby kukurydzy, słoneczniki i
jeszcze jakieś składniki paszy. Kiedy przestały pracować dźwigi, taśmociągi,
cała maszyneria – na tą chwilę czekały ptaki. Codzienną biesiadę mają zlatujące
się tu stada, chyba z całej Macedonii, a może i z państw sąsiednich. Otwory
kraty są tak duże, że dziób z głową ptaka mieści się swobodnie. Dopóki uczta
trwa – słychać tylko szum wyłuskiwania ziarna. Niech nagle zjawi się intruz –
kot, albo większy ptak – od krat odrywa się tysiące rozsierdzonych ucztowników,
wywołując przerażenie osób nie obeznanych z tą scenerią. Lęk przerodził się w
ciekawość, z zainteresowaniem oglądam ten osobliwy spektakl. Po chwili
uspokojone ptaki wracają na poprzednie stanowiska i w miarę zaspokajania głodu
odlatują.
Gdyby nawet moja trasa do
Grecji nie biegła przez Skopie, to i tak postanowiłam tam być. Planom moim
staje się zadość. Jadący taksówką ludzie uzgodnili z kierowcą, że ma mnie wieźć
na ich koszt. Nie jest to długa podróż. Wszyscy obecni w samochodzie starają
się mnie zapoznać z historią miasta. Z dumą mówią, że jest to wielka stolica
ich małego państewka, centrum którego jak się dobrze zamachnie, to kamieniem
dorzuci do wszystkich sąsiadów: Grecji, Albanii, Bułgarii, no i teraz Nowej
Jugosławii. Mam szczęście, że pasażerowie mówią po jugosłowiańsku. Kierowcę
Macedończyka – nie rozumiem, mimo że ziemię tę zasiedlali kiedyś Słowianie,
przez wieki był jednak duży wpływ kultury greckiej. Ciekawa byłam jak wygląda
miasto, które w latach 60-tych naszego wieku trzęsienie ziemi zmieniło w gruzy.
Mieszkańcy mówią: rany zaleczone, ale to już zupełnie inne miasto. Kończących
podróż współpasażerów w rewanżu za opłacenie mojego przejazdu, obdarowuję kompozycjami.
Ja też chciałam wysiąść bo uważałam, że skończył się opłacony kurs. Tymczasem
kierowca wyjął przewodnik turystyczny, wskazał zdjęcia zabytków i dał mi do
zrozumienia, że chce mnie tam zawieść. Dość zabawnie przebiegała ta rozmowa,
ale w końcu zaufałam człowiekowi – chce dla mnie dobrze. Wsiadłam i pozwoliłam
się wieźć. Dzięki uprzejmości kierowcy Skopijczyka (nie jestem pewna czy dobrze
nazywam mieszkańca Skopie) obejrzałam resztki ocalałych perełek starej
architektury: akwedukt, most z XV w., cerkiew z XVII w., meczety – niektóre
zostały zrekonstruowane. Byłam wdzięczna za ten gest – chodząc pieszo nie
znalazłabym tylu ciekawych obiektów w tak krótkim czasie. Jest bardzo gorąco.
Oprawki moich okularów z tworzywa, pod wpływem temperatury tak się rozgrzały,
że z rozluźnionej oprawy wypadło ciężkie, grube szkło. Jestem krótkowidzem.
Dalej już samodzielnie zwiedzam Skopie, szukając optyka. Znalazłam. Był
sympatyczny, a kiedy zorientował się, że jestem polską turystką objaśnił, że
dzielnicę, którą właśnie przemierzam, odbudowywano po katakliźmie przy udziale
polskich urbanistów Ciborowskiego i Jankowskiego.
Droga do Grecji wspina się
zygzakiem na otaczające kotlinę wzgórza. Oliwne gaje, plantacje winogron i fig
– a to dzięki rzece Wardareni, która nawadnia kotlinę i nad którą powstała i
rozbudowuje się stolica Macedonii. Biednie tu ciągle i daleko do osiągnięcia
stabilizacji sprzed wojny bałkańskiej. Z okna samochodu widzę kotlinę i wzgórza
za nią, stamtąd dochodzi głuche dudnienie – to walki w Albanii. Trwa to ciągle
i jak mówią tubylcy, nie wiadomo kiedy są ćwiczenia, a kiedy wojna.
Macedończycy wzdychają z ulgą – dobrze, że u nas spokój, ale czy na długo?
Gdyby nie uwaga – a teraz mijamy granicę – nie wiedziałabym, że to już inny
kraj. Krajobraz ten sam, wzgórza i lasy. Najdłuższa rzeka Grecji to Aljakman.
Grecka wojna domowa przetoczyła się dużo wcześniej przez te ziemie, niż wojna w
Jugosławii, ale jeden jak i drugi kraj, ciągli noszą ślady spustoszeń. Już za
nami miasteczko Florina. Mijamy rozpadające się i chyba nie zamieszkałe wioski.
Interesuje mnie tu wiele rzeczy, ale niestety nie potrafię porozumieć się z
prowadzącym pojazd Grekiem. Wiem, że wyląduję w pobliżu Olimpu, to mnie
wystarczająco podnieca. Toż to przybytek i siedziba bogów. Jeszcze jedno
miasteczko Kostanie. Góry rosną, biorą w uścisk drogę, którą jadę. Ciągle nie
mogę się dowiedzieć, dlaczego po obu stronach drogi co jakiś czas stoją
malutkie, miniaturowe, a nieraz trochę większe kapliczki, ale bez świątków.
Schemat budowy jest podobny, jednak wielkość i okazałość bywają różne. Są
tynkowane, blaszane, na jednej nóżce, wszystkie białe jak cała grecka
architektura. Bywa, że po kilka stoi obok siebie. Wewnątrz, za szybą w butelce
olej, obok lampka oliwna. Bywa, że niektóre lampki palą się. Przypuszczam co
mogą oznaczać i jaką rolę pełnią przy drogach. Drogi, szczególnie w terenie
górzystym, są bardzo niebezpieczne.
Opuszczam pojazd na
rogatkach jakiegoś niewielkiego miasta. Pieszo oddalam się od głównego traktu,
idę w kierunku wskazanej góry Olimp. Trwa to moje wdrapywanie się ponad
godzinę. Ile kilometrów zrobiłam, nie wiem, ale jestem u podnóża góry. Jakież
tu wszystko jest inne! Łany białych kwiatów, od których trudno oderwać wzrok –
to kwitnąca bawełna. Mnogość krzewów i krzewinek obsypanych kwiatami różnych
kształtów i barw – nic dziwnego, jestem w parku narodowym. Pora zastanowić się,
gdzie spędzę tę noc. Czy nie dosięgnie mnie kara bogów za spoufalanie się i za
chęć dzielenia z nimi świętego przybytku? Zwykle parki narodowe są pod ścisłą
ochroną. Widzę tu jednak uprawne pola bawełny. Jeśli mogą tu pracować ciągniki
czy kombajny, to mam nadzieję, że moje nocowanie tutaj nie będzie
przekroczeniem przepisów. Nigdzie nie widzę wody. Nieczęsto bywają tu obcy, z
niedalekiego domu wychodzą ludzie. Ryzykuję i pytam w języku niemieckim – czy
można ustawić namiot i gdzie jest woda. Grecka rodzina rozmawia po niemiecku,
wszystko OK, mam zgodę na biwakowanie i za chwilę donoszą mi kilka litrów wody
w plastikowym pojemniku. Nad sobą mam sąsiedztwo potężnych bogów, a obok
sąsiedztwo sympatycznych i dobrych śmiertelników.
Blaski zachodzącego słońca
dokładnie rysują szczegóły wyłaniającego się z pasma gór Olimpu. Podnóże tonące
w zieleni drzew liściastych. Ciemniejszy pas lasu, nie odróżniam gatunków drzew
iglastych – może pinie, może sosny lub jodły. Zaokrąglony stożek szczytu
rudo-oliwkowy o tej porze. Spadziste zbocza rozdzielone rysami pionowych
żlebów. Tu i ówdzie fragmenty architektury, nie wiem czy to starożytne, czy
współczesne sakralne? Zasypiam. Budzę się o dziewiątej. Wcześniej obudziło się
słońce. Bogowie ciągle jeszcze śpią. Góra otulona gęstym muślinem mgły. I kiedy
oddalam się z miejsca – Olimp ciągle jest w chmurach. Jak dobrze, że wczoraj
obejrzałam go dokładnie.
Grecja środkowa. Z płowych
upraw pszenicy i owsa krajobraz coraz bardziej błękitnieje niebem i morzem.
Spod oliwkowych plantacji wyziera czerwona gleba. Góry unoszą autostradę,
zmuszają do zakrętów i serpentyn. Kapliczek przydrożnych jest tu dużo więcej.
Teraz upewniłam się – jest to przypomnienie, memento dla kierowców – wołanie o
ostrożność, przestrogę. Kapliczki stawiane są w miejscach katastrof ze skutkiem
śmiertelnym.
Omijamy przemysłowe miasto
Larisa. Pomimo, że z kierowcą rozmawiam niewiele, on z własnej inicjatywy
wiezie mnie do Zagóri. Sam dojazd zapowiada urok tego co nastąpi. Otaczają nas
charakterystyczne wzgórza, morze i skaliste jego wybrzeże. Na chwilę wysiadamy
z samochodu, oglądamy z góry przepastne urwisko. Kierowca oczekuje na moją
reakcję. Wymawiam polskie – dziękuję! Resztę, mam nadzieję, wyrazi uśmiech.
Jestem podwójnie zadowolona i z tego co widzę i z tego co czuję. Przelotem
oglądam portowe miasto Wolos. Kierujemy się do Delf. Szeroka asfaltowa droga,
jak klockowe koronki rozwieszone w oliwkowej zieleni wzgórz – białe, ażurowe
osiedla domków. Otacza nas współczesność, a jednak mój kierowca z iście
południowym zacięciem, wprowadza mnie w starożytność. On wie, że ja niewiele
rozumiem, ale duma go ponosi – zatraca się w opowiadania historii i mitów, bo
Grecja nie istnieje bez mitów! Wskazuje drogi wędrówek bogów. Pada imię Edyp –
domyślam się, że gdzieś tu Edyp zabił swego ojca, króla Teb – Lajosa. Wszystko
to możliwe, Parnas blisko. Jest wiele sposobów na wzbogacenie się miasta, ale
najbardziej skuteczną metodą jest uczynienie tegoż miejscem kultu, miejscem do
którego strumieniem, a później rzeką płynęły rzesze pielgrzymów pragnących znać
swoje przeznaczenie, prosić o łaskawość dla przeznaczenia. Jak zawsze i
wszędzie za tę specjalną, nadprzyrodzoną umiejętność kontaktowania się z bogami
należy płacić. Takim miejscem stały się Delfy ze swoim sanktuarium delfickim i
kapłanką Pytią. Między X a VI wiekiem p.n.e. Delfy stały się najbogatszym
miastem Grecji. Dzisiaj niewiele zostało z dawnego dostatku. Zatargi wewnętrzne
i kolejne zabory przyczyniły się do utraty bogactwa i znaczenia świętego
miejsca. Surowa scenografia skalistego Parnasu z głęboka rozpadliną, z której
podobno kiedyś jak z czeluści piekieł wydobywały się odurzające Pytię opary.
Snuła ona swe wyrocznie dotyczące i decydujące o losach państw, ale i o losach
zwykłych ludzi.
Przez przekorę postanowiłam
właśnie tu, w świętym miejscu, spędzić dzisiejszą noc. Za blisko sanktuarium
Apollina, nie będę ryzykowała, bo tam trzeba płacić i to drogo. Mnie nie grozi
odurzenie proroczymi wyziewami. Ziemia uspokoiła się, a minione wstrząsy
spłyciły szczelinę. Wody do mycia i do picia dostarczyło mi święte źródło.
Skazana na towarzystwo tylko bogów, noc minęła mi wyjątkowo spokojnie.
Nazajutrz, kiedy przed dziewiątą zwykli śmiertelnicy pięli się na świętą górę –
ja ją opuszczałam.
Mijamy miasteczko Livadia.
Wykręcam głowę za uciekającym krajobrazem czerwonych, wulkanicznych stoków
skalnych, strzelistych parasoli palm, za ażurami rozpostartych do nieba ramion
wiatraków. Franek śmieje się ze mnie: „nie wykręcaj już głowy, fabryki to u nas
takie same!”. Tak, to już na tle kobaltowego nieba i morza, ciągną się
przemysłowe dzielnice Aten. Tu nasz TIR zostawi swój ładunek. Jeszcze kiść
winogron na pożegnanie. Franek życzy mnie, a ja jemu szczęśliwego powrotu do
naszych rodzinnych stron.
Tak jak o całej Grecji, o
Atenach wiem bardzo mało. No może trochę mitów pamiętam ze szkoły. Spotykając
ludzi, którzy mieli okazję widzieć Grecję, z podnieceniem i zachwytem
wspominają swój tu pobyt. Im bliżej jestem mitycznej stolicy, tym intensywniej
pracuje wyobraźnia. Rośnie radość z możliwości chociaż pobieżnego poznania
miasta. Prawie natychmiast wsiadam do osobowego samochodu Ateńczyka. Obie
strony drogi, to ciąg fabryk z kominami, złomowiska i śmietniki. Jednym słowem
– nieciekawie. Zwracam swoją uwagę na osobę kierowcy. Staram się robić to
dyskretnie. Oczekuję, że mieszkańcy Grecji, a już szczególnie Aten będą piękni,
na podobieństwo Greckich rzeźb. Przecież służyli kiedyś za modele starożytnym
mistrzom dłuta – klasyczne proporcje i kanony stały się wzorem do naśladowania
przez europejskich gigantów Odrodzenia. Patrzę i co widzę – pulchnego
człowieczka, raczej niskiego wzrostu, o miłej i wesołej twarzy. Nie
rozmawialiśmy, bo i jak, ale kierowca cały czas wtórował melodii pieśni
płynącej z radia. Chwilami swoim pięknym głosem zagłusza muzykę radiową. Robi
to tak naturalnie, przy kręceniu kółkiem kierownicy, jak wielu mężczyzn przy
goleniu. Zapomniałam, że przed chwilą wątpiłam w jego urodę – jest piękny z
jego radością.
Z daleka widzę
prawdopodobnie punkty orientacyjne Aten. Wzgórza zieleni z charakterystycznymi
budowlami. Czym bliżej miasta, wzrasta ilość samochodów. Jedziemy coraz
wolniej, najpierw zatrzymujemy się na dwie, trzy minuty, potem pięć minut.
Powożący i wożeni wychodzą i sprawdzają jak duży jest korek, przed nimi i za
nami. I znów parę metrów do przodu. Wzrasta ilość aut dymiących, starej
generacji. Jest wiele motocykli. Jeźdźcy tych wehikułów osłaniają usta i oczy
chustkami, ligniną itp. Teraz utknęliśmy na dłuższy czas. Z zakamarków
otaczającego nas cherlawego parku, zza zabudowań zbliżają się do
unieruchomionych korkiem samochodów mniejsze i większe grupy ludzi
okaleczonych. Ludzi z kikutami rąk i nóg, paralityków, ludzi o kulach, ślepych
lub w inny jeszcze sposób ułomnych. Ludzi demonstracyjnie pokazujących
okaleczenia, ludzi na wpół obnażonych – są tu kobiety, dzieci i mężczyźni. Są
starcy i młodzi, a wszyscy dźwigają naręcza lub pojedyńcze wiązanki czerwonych
róż. Początkowo nie mogłam zrozumieć wstrząsającego widowiska. Kiedy wmieszali
się między masę samochodów, podchodzili do drzwi i okien pojazdów, proponując
kupno czerwonej wiązanki. Nigdy nie widziałam naraz tyle bólu i nieszczęścia, w
scenerii czerwonych róż. Zgasł radosny entuzjazm na oglądanie antycznych Aten.
Trudno wrócić do uśmiechu, który prawie nie znikał z mojej twarzy w trakcie
podróży.
Po południu znalazłam się w
nadmorskiej dzielnicy Aten. Nieciekawe gmachy hoteli, urzędów i innych
przybytków użyteczności publicznej. Atmosferę wyczarowują te wszystkie
kawiarenki, restauracyjki i bary w parterowej części budynków. Ożywiony tłum
właśnie teraz, po godzinach sjesty, wypływa na ulicę. Sadowi się przy stolikach
stojących na chodnikach. Przeciskałam się między pijącymi, najczęściej wino, a
szerokość mojego plecaka zagrażała strąceniem stojącego na stolikach szkła.
Oglądam wszystko wokół, ale już szukam wskazówek, gdzie jest jakieś pole
namiotowe. Pytając młodą Atenkę, wzbudziłam u niej, jej siostry i mamy takie
zainteresowanie swoją osobą, że wszystkie trzy obwoziły mnie swoim samochodem
po miejscach, gdzie najtaniej mogłam się ulokować na noc. Tylko jedna z
dziewczyn uczyła się niemieckiego i ona służyła za tłumacza mojej sprawy.
Opuściły mnie dopiero wtedy, gdy namiot mój stał pod trzcinową osłoną daszku.
Jeszcze na dodatek wyszukały i wskazały mi natryski, toaletę i kuchnię.
Tak to się w moich podróżach
przeplata bieda z zamożnością, uroda z brzydotą, radość ze smutkiem. I znów
uśmiecham się – chociaż świadomość cierpienia i niedostatku została i żadna
rozkosz już jej nie zmaże. Obudziła mnie zwykła, jak na biwaku krzątanina.
Rozmowy, nawoływania, składanie namiotów, rozkładanie nowych. Niespodzianką
było usłyszeć wśród różnych języków mowę ojczystą. Ranek złoto-błękitny. Teraz
doceniłam zalety miejsca tuż nad morzem. Poranna kąpiel odbyła się w morzu. To
pierwsza kąpiel morska w tej podróży, a od bardzo wielu lat, w morzu
południowego kraju. Widocznie my – ludzie północnej Europy, wszyscy jesteśmy
spragnieni ciepłych mórz i nie tracimy okazji aby się nimi rozkoszować. Na
plaży jedynymi towarzyszami kąpieli są Polacy. Przykry przypadek sprawił, że
zawarliśmy znajomość. Dziewczyna wbiła sobie drzazgę z ostrej trawy morskiej, a
ja miałam igłę. Polacy planowali zwiedzanie wysp. Zostałam zaproszona na
wspólne śniadanie – płatki i kawę. Kasia i Marek, plus jeszcze jedna para –
jechali z Polski non-stop przez trzydzieści sześć godzin. Samochód na zmianę
prowadziło trzech kierowców. Odczuwają nie tyle zmęczenie, co zdenerwowanie. I
Bułgarzy i Rumuni, bo tędy droga najkrótsza, wymuszają okup. Zmiany ustrojowe w
Europie wschodniej doprowadziły te kraje do skrajnej nędzy. Nieuczciwość,
agresja to sposoby na możliwość utrzymania się przy życiu, jeśli nie można
zarobić pracą. Często odwiedzaliśmy w latach 60-tych i 70-tych dobrze
rozwijające się kraje czarnomorskie, darzyliśmy się przyjaźnią i serdecznością.
Spakowana żegnam
Warszawiaków. Słyszę miłe słowa na temat mojej odwagi i sposobu podróżowania –
ja rosnę! Dzisiaj muszę sprzedać w Atenach tyle moich prac, żeby wystarczyło na
kupno biletu promowego i kontynuację podróży do Izraela. Myślałam – wycenię
kompozycje według kosztu campingu. Zapłaciłam garścią różnych monet i dalej nie
znam ceny. Wyszłam na wiejski trakt. Piaszczysto-skaliste skarpy po obu
stronach. Pobocza od skarp oddzielają szerokie rowy. Przyroda wyczarowała tu
najoryginalniejsze ogrody. Kwitnąca szałwia i mięta obrosły miejsca, gdzie od
czasu do czasu gromadzi się wilgoć. Żółto-chromowe pasma skał obrosły kaktusy,
szparagus, biało-różowe lwie paszcze, rozchodniki. Tam, gdzie skarpa przechodzi
w równinę piaszczystego pola panoszy się rezedowo-srebrny mikołajek. Odmiany
nieznanych mi biało-seledynowych mieczyków, delikatną arabeską rysują się
trawy. Szłam i przystawałam. Zrywałam zioła i rozcierałam w dłoni, żeby lepiej
identyfikować ich zapach. Wirujący wiatr unosił z drogi pył, formując lejkowate
kielichy. Kiedy wiatr słabł, malały i rozwiewały się gdzieś na poboczu pyliste
kształty. Mam pewne trudności ze zdefiniowaniem pojęcia „szczęście”. W tej
chwili jestem absolutnie pewna, że jestem szczęśliwa!
Wypoczęta, po dobrze
przespanej nocy, po śniadaniu w gronie Polaków – poddaję się narkotycznemu
działaniu otoczenia. Jestem sama, sama konsumuję rozkosze wzrokowe i węchowe. W
takich i podobnych sytuacjach zapominam skąd wyszłam i dokąd mam iść, tracę
orientację i poczucie czasu. Prawdopodobnie szłam nieprzepisowo, bo ze stanu
błogości wyrwał mnie klakson. Oprzytomniałam już na tyle, żeby wykorzystać
zjawiającego się człowieka i zapytać dokąd ja idę? Czy w tę stronę są Ateny? Z
ruchu głowy zrozumiałam, że idę dobrze. Kierowca usunął z siedzenia obok jakieś
przedmioty i wskazał miejsce zapraszając „sasparakalakirija”. Nie rozumiałam
słów, ale z intonacji głosu wyczułam, że mam siadać. Jeszcze raz upewniłam się,
pomagając sobie językiem migowym, czy jedziemy do Aten. Potwierdził. Jakiś czas
jechaliśmy drogą żwirową, brukową, a następnie był już asfalt. Po obu stronach
ulicy stały zgrabne domki z podcieniami. Wszędzie było pusto. Jeśli były to
domy mieszkalne, to w tej chwili nie były zamieszkane. Długo milczeliśmy. Nie
miałam zamiaru wszczynać rozmowy nie znając języka. To on pierwszy do mnie
przemówił. Nic nie rozumiałam. Z potoku słów, jedynym zrozumiałym, było „seks”,
nie wiem w jakim kontekście ono padło. Zawiesił głos, spoglądał na mnie.
Powiedziałam – nie rozumiem, dodając po niemiecku „nicht verstechen”! On dalej
kontynuował ten sam temat. Spojrzałam na człowieka, bo często jeśli nie
rozumiem, to z twarzy i mimiki domyślam się. Spojrzałam i zrozumiałam. Poniżej
kierownicy sterczał obnażony penis. Bardzo spokojnie ujęłam dłonią klamkę drzwi
samochodu, odpięłam pasy i powiedziałam „stop!”. Byłam bardzo spokojna. Zwykle
w sytuacjach wstydliwych czerwienię się, teraz czułam, że krew odpływa z mojej
twarzy. Poczułam chłód. Amator seksu nie zatrzymał się, powiedział „singhomi” –
domyśliłam się, że znaczy to przepraszam, albo no dobrze. Schował rekwizyt,
przy pomocy którego chciał wytłumaczyć o co mu chodziło. Teraz dopiero, bardzo
uważnie przyjrzałam się siedzącemu obok mężczyźnie. Mimo ciemnej karnacji
zauważyłam, że poczerwieniał na twarzy. Mogłam przypuszczać, że był przystojny,
jeśli można pod tym względem ocenić
postać siedzącą. Ani z rysów, ani z wyrazu twarzy nic nie wskazywało na
odchylenia od normy psychicznej. Jedno mogło zaskakiwać. Wiek wskazywał, że
mógł być moim synem.
Jestem na przedmieściach
Aten. Teraz muszę się dostać czymś do centrum. Jest przystanek autobusowy, ale
nie umiem się doczytać, jakimi autobusami mam jechać. Pytam stojącą na
przystanku kobietę. Pytam po niemiecku, a ona zanim odpowiedziała, zapytała –
czy pani jest Polką? Czuję się jak w domu. Mam przed sobą krajankę! W mojej
pamięci tkwi słowo, którego znaczenia nie rozumiałam: „singhomi” – znaczy przepraszam
– wyjaśnia Polka. Nie wtajemniczałam poznanej przed chwilą osoby w niemiłą
przygodę. Jedziemy już razem do centrum. Mamy sporo do powiedzenia. Obie
zdradzamy zainteresowanie swoimi osobami. Pytam – czy tęskni? Tęskni, ale tu
wyszła za mąż, tu ma dom i pracuje. Ona chciała wiedzieć więcej o moich
podróżach, ale już jesteśmy w centrum, rozstajemy się.
U podnóża Akropolu, handlowa
dzielnica odwiedzana przez turystów z całego świata. Pnę się wąskimi,
malowniczymi uliczkami na Akropol, ale jednocześnie handluję. W galerii, w
kilku sklepach z pamiątkami – sprzedaję połowę moich kompozycji. Mam nadzieję,
że to wystarczy. Reszta będzie sprzedana w Izraelu na powrotny bilet do Grecji.
Mam pieniądze, teraz swój czas przeznaczam na zwiedzanie. Jestem tuż przed
wejściem na teren muzeum i stop – niestety dalej należy wykupić za drogi dla
mnie bilet. Trudno – rezygnuję. Szkoda, ale nie będę uszczuplała sumy
przeznaczonej na prom. Wycofałam się, chociaż zdjęcie chcę zrobić. Zostawiam
plecak na schodach uliczki, a sama z aparatem biegnę wyżej, szukając ciekawego
ujęcia. Krążę wokół obiektu, albo coś przeszkadza, albo jestem za mała. W końcu
coś tam sfotografowałam i wracam do uliczki, z której wyszłam. Schodki są –
plecaka nie ma. Rozglądam się i nie wierzę, żeby mnie się to mogło zdarzyć.
Spoglądam po osobach siedzących przy kawiarnianych stolikach – uśmiecham się.
Mam wrażenie, że ktoś chciał się moim kosztem zabawić chowając moją własność.
Odwzajemniają uśmiech, ale zguby dalej nie ma. Przypominam sobie, że oddalając
się zwróciłam uwagę na malownicze girlandy róż nad schodami, a tu róż nie ma.
Cofam się, idę w następną, prawie identyczną uliczkę. Są róże, a pod nimi na
schodach stoi plecak. Czy utrata podstawowego ekwipunku bardzo by mnie
zmartwiła? Na pewno – ale wychodzę z założenia, że dopóki poruszam się, zawsze
znajdę wyjście z kłopotu.
Biuro agencji
rozprowadzającej bilety pasażerskie na promy znajduje się w Pireusie – Pireus
jest portem. Opuszczam Ateny. Wrzuciłam grosik do fontanny obok uniwersytetu –
może tu jeszcze wrócę? Do Pireusu jadę autobusem. Co jakiś czas pytam, czy już
mam wysiadać. Zawsze znajdzie się osoba, która albo obliczy przystanki, albo
właśnie wysiada, gdzie ja. Zdarza się, że przed docelowym przystankiem
podchodzi do mnie wiele osób proponując pomoc – dzięki temu szybko trafiam,
gdzie chcę. Trafiam do biura – tu mówi się po grecku albo angielsku – nie
umiem! A tyle mam pytań przed zakupem biletu: która korporacja jest najtańsza,
ile kosztuje najtańszy bilet, czy jest zniżka dla emerytów, jaki kurs jest
najtańszy, którego dnia, o której godzinie – i co? W biurze nikt nie rozmawia
po niemiecku. Biuro jest na parterze przy ulicy. Parę schodków dzieli je od
trotuaru. Stoję na schodach i pytam przechodniów, kto mówi po niemiecku? Po
chwili mam człowieka. Ciągnę go do agencji i proszę o tłumaczenie. Udaje się,
wszystko wiem! Tu najtaniej, jutro odpływam o 17-tej. Zniżki nie mam, ale
pieniędzy wystarcza, bilet kosztuje 27500 drachm.
Mała, zielona wysepka w centrum
miasta. Palma, kilka krzewów, czerwona, żwirowata ziemia. Przebiega tędy jedna
z większych portowych ulic i odchodząca od niej mniejsza. Z boku kilka
ławeczek. Siadam żeby odetchnąć, a jednocześnie podglądam niecodzienną scenę –
szczególnie jeśli dzieje się to w centrum miasta, w jego ruchliwym punkcie. W
palmę wczepiono dwa rozwidlone kije. Na kijach zawieszona deska tworząca
daszek. Od mojej strony szmata jest dłuższa – osłania jakieś dramatyczne
wydarzenie dziejące się za osłoną. Słyszę pojękiwania przechodzące chwilami w
krzyk. Krzyk kobiety. Teraz przebiega ulicę młoda dziewczyna, dźwiga plastikowe
pojemniki z wodą. Jeszcze jeden gwałtowny krzyk – zza zasłony wychodzi stara
kobieta o ciemnej skórze i siwych włosach. W dłoniach trzyma noworodka. Dziewczyna,
która przed chwilą przyniosła wodę, teraz polewa nią dziecko. Dziecko nie
płacze. Płakać zaczyna niemowlak pełzający pupcią po żwirowatej ziemi.
Wydarzenie obserwuje jeszcze kilka osób. Starszy człowiek z przepastnej
kieszeni wyciąga cukierka i daje płaczącemu dziecku. Ono z papierkiem
opakowania pcha cukierek do buzi i przestaje płakać. Czerwonymi od ziemi
piąstkami trze załzawione oczy i choć to podobno Albańczycy, mały wygląda jak
Indianin w wojennych barwach. Aktorzy ulicznego teatru są już w głębi, za
kurtyną. My widzowie poszliśmy każde w swoją stronę! Jedno życie więcej, jedno
mniej – jaka to różnica?
Może dlatego, że jest to
portowe miasto – sporo tu żebrzących, koczujących i kradnących. Potrafię
odróżnić Kurdów na tle innych nacji – wyróżniają się schludnym wyglądem i
godnym zachowaniem. Obok stacji metra jest bazar. Duży, bardzo kolorowy. Mięso,
ryby, sery i pieczywo rozłożone na straganach pod dachem hali. Wszystkie inne –
pod niebem, na ziemi, na płachtach, podestach. Stos butów, damskie, męskie,
dziecinne – ale nie są łączone w pary. Zainteresowani kupnem grzebią i
dobierają. Najłatwiej kupuje się winogrona. Wybieram kiść – sprzedawca bierze
je w swoje palce, ogląda i mówi cenę, ja kupuję. W dużym pojemniku, zapakowane
w folię różne rodzaje pieczywa. Nad pojemnikiem napis – wszystko po 200 drahm.
Wybieram największe opakowanie chleba i podaję 200 drahm. Sprzedawca wybucha
śmiechem. Bierze wybrany chleb, pieniądze i demonstruje widzom moją głupotę i
zachłanność. Pokazuje chleb, powiewa pieniędzmi i krzyczy – za 200 drahm ta
kobieta chciała kupić taki duży chleb! Zawstydzona pytam ile mam zapłacić –
pokazuje jeszcze raz tyle. Kupuję – płacę 400 drahm. Kupuję wodę. Zostało mi
tylko tyle czasu, aby ochłodzić się morską kąpielą, trochę popływać. Kiedy
wchodziłam do morza ostrzeżono mnie, że woda w porcie nie nadaje się do
kąpieli, że dostanę „chorą skórę” – nie dostałam.
Wracam na dworzec promowy.
Jest przestronny, czysty i funkcjonalny. W centrum bar. Wokoło sklepy z ikonami
złotem, pamiątkami. Kantory wymiany walut, poczta, policja turystyczna,
informacja, automaty. Dla czekających wygodne fotele, zgrabne stoliki. Poddani
pierwszej kontroli – przechodzimy do następnego pomieszczenia. Czekamy.
Kontrola bagażu. Bagaż ładują na automatyczne wózki – wózki odjeżdżają.
Przypominam sobie, że na promie z Tallina do Helsinek, też zabrano nam bagaż.
Przeleżał w specjalnym luku do końca podróży, ale tamta podróż trwała kilka
godzin. Tu czeka mnie kilka dni rejsu. W plecaku mam wszystko co potrzebne w każdej
chwili, w każdej godzinie. Bojąc się, że tracę bagaż na cały czas – biegnę za
wózkiem i krzyczę: ja muszę mieć mój ruksak! Ktoś uśmiecha się i łagodnie
uspokaja – zwrócą bagaże na promie. Tak się też stało. Na trapie promu jeszcze
sprawdzanie biletu i paszportu i już z plecakiem na ramionach, pnę się po
wąskich, stromych schodach w górę. Chwilami napierający współpasażerowie unoszą
mnie. Dziwi mnie dlaczego to wspinanie tak długo trwa, jest tak powolne. A to
jeszcze jedna kontrola, połączona z wywiadem. To czego boję się najbardziej.
Pytają ile mam pieniędzy. 100 dolarów – kłamię! Nie mam tyle. Byle tylko nie
żądali pokazania pieniędzy. Mało – mówi celnik – bezczelnie odpowiadam: „Ich
bin alte frau, ich nicht muss viel haben” – ja jestem stara kobieta, ja nie
muszę wiele mieć! Nie wiem zrozumiał, czy nie – przepuścił mnie, ale paszport
zatrzymał. W zamian dostałam numerek.
Opisy morskich przygód
wywierały duże wrażenie na moją dziecięcą wyobraźnię. Na czas mojej młodości
przypadały pierwsze podróże kosmiczne. O jednych i drugich marzyłam – oba
marzenia były nierealne. Upłynęło wiele lat. W pierwszych moich wojażach po
Europie północnej zaliczyłam dziewięć morskich rejsów – kilku i
kilkunastogodzinnych. Teraz miałam płynąć kilka dni i nocy. Siła moich emocji
była proporcjonalna do długości czekającej mnie podróży. Nie znałam żadnego z
języków, w którym wokół mnie prowadzono rozmowy. Ciągle padały komunikaty w
języku angielskim, izraelskim, arabskim – nic nie rozumiałam. Groźba wykrycia
mojego kłamstwa i zawrócenie mnie spod izraelskiej granicy wisiała nade mną jak
miecz Demoklesa. Byłoby to cięcie co najmniej kłopotliwe. Dopóki nie sprzedam
następnej partii kompozycji, nie mam pieniędzy na kupno powrotnego biletu. Z
radosnej euforii nastrój mój stawał się ciężki, staczał się w głębie Erebu.
Zdezorientowana i zagubiona w labiryncie pułapek – zastanawiałam się, jak w
tłumie ludzi znaleźć tę osobę, która wyprowadzi mnie z matni niejasności.
Pomieszczenia pod pokładem pełne były ludzi. Wszyscy byliśmy pariasami. Społecznością,
której chronicznie, albo czasowo brak jest pieniędzy. Wszyscy mamy bilety
trzeciej klasy. Miejsce naszych dni i nocy – to blacha między pokładami i tu
pod pokładem. Jesteśmy malowniczym tłumem – studenci, wielodzietne rodziny i
tacy jak ja – amatorzy pięknych podróży za małe pieniądze – wagabundy,
globtroterzy. Zajęłam miejsce w jednym ze stojących pod ścianą pomieszczenia
dwu rzędów foteli. Drugi fotel zajmował mój plecak. Na jednym z dwóch foteli
przede mną siedział mężczyzna. Fotel obok zajmował jego bagaż. Wśród
przemieszczającego się, kotłującego tłumu – on był bardzo spokojny, niczego nie
szukał, za niczym się nie rozglądał. Wyglądał na takiego co to nie raz odbył
ten rejs. Postanowiłam zwrócić się do niego z pytaniem czy mówi po niemiecku.
Nie widziałam jego twarzy – było mi wszystko jedno czy jest to Arab, Żyd, Grek,
czy jeszcze innej nacji człowiek. Nie ważne młody czy stary, byle znał język,
którym ja się w miarę dobrze posługuję. Uniosłam się i zza jego pleców, znad
wysokiego oparcia fotela zapytałam: „sprechen sie Deutsch?” – pan mówi po
niemiecku? Mężczyzna wstał i zbliżył się do miejsca, gdzie siedziałam.
Zobaczyłam pogodną twarz młodego człowieka o rysach charakterystycznych dla
mieszkańców południa. Skłonił się, wymienił swoje imię – Joannis. Podając mu
rękę powiedziałam – Teresa. Usunęłam mój plecak na podłogę, zajęłam opróżnione
miejsce, na mój fotel zaprosiłam poznanego mężczyznę. Byłam przekonana, że
zrozumiałeś Joannisie, o co cię pytałam. Nie znasz niemieckiego, jesteś Grekiem.
Znasz też język angielski. Zaczęła się między nami konwersacja najzabawniejsza
jaką kiedykolwiek dotąd udało mi się prowadzić. Niezbędne w tej rozmowie są
długopisy i kartki papieru. Jeśli może nam to pomóc, penetrujemy zakamarki
mózgu, szukając słów w językach europejskich, nie wyłączając łaciny, której
uczyłam się przez rok. Prawdopodobnie umiejętności takiej rozmowy opanowaliśmy
do perfekcji, bo po kilku godzinach znam obowiązujący na promie regulamin.
Wskazałeś, gdzie dla takich jak my, jest natrysk – sama nigdy bym tej
możliwości nie odkryła. Zwierzyłam się z mojego kłamstwa i obaw wykrycia go, no
i konsekwencji mogących nastąpić.

Zapytałam Cię, dlaczego zabrano mi paszport i dano numerek. Wyjaśniłeś, że paszporty odebrano wszystkim. Numer jest teraz przepustką, przy powrotach z lądu poszczególnych wysp. Prom będzie miał postoje, a podróżni możliwość zwiedzania. Zapytałeś mnie, czy w następnym dniu możesz być moim przewodnikiem po wyspie, przy której na kilka godzin zatrzyma się prom. O tak – propozycję przyjęłam z radością. Było już późno. W jarzeniowym oświetleniu, nie gasnącym nawet nocą, zobaczyłam wszystkie fotele puste. To znaczy, że ludzie wynieśli się z pomieszczenia? Nie – z foteli zajętych w dzień – na noc przenieśli się pod fotele. Tak to jest już tu przyjęte. Mój wzrost niewiele przekracza długość dwóch ustawionych obok siebie foteli. Mieściłam się w miejscu, gdzie siedziałam – tylko nieco niżej, na podłodze. Tylko trochę podciągnęłam nogi, żeby przechodzący do toalety nie wywrócili się o nie. Dyskretnie, na oparciach fotela ukryłam wyprane majtki i skarpety. Owinięta w śpiwór położyłam się w poprzek, między dziobem, a rufą płynącego statku. Prom kołysany na boki, raz unosił moje nogi, a raz głowę. Kiwa mocno. Kiszki uciskają żołądek, a treść żołądka ciśnie się do gardła. Nie są to sensacje aż tak bardzo dokuczliwe, kiedy kiszki i żołądek są prawie puste.

Zapytałam Cię, dlaczego zabrano mi paszport i dano numerek. Wyjaśniłeś, że paszporty odebrano wszystkim. Numer jest teraz przepustką, przy powrotach z lądu poszczególnych wysp. Prom będzie miał postoje, a podróżni możliwość zwiedzania. Zapytałeś mnie, czy w następnym dniu możesz być moim przewodnikiem po wyspie, przy której na kilka godzin zatrzyma się prom. O tak – propozycję przyjęłam z radością. Było już późno. W jarzeniowym oświetleniu, nie gasnącym nawet nocą, zobaczyłam wszystkie fotele puste. To znaczy, że ludzie wynieśli się z pomieszczenia? Nie – z foteli zajętych w dzień – na noc przenieśli się pod fotele. Tak to jest już tu przyjęte. Mój wzrost niewiele przekracza długość dwóch ustawionych obok siebie foteli. Mieściłam się w miejscu, gdzie siedziałam – tylko nieco niżej, na podłodze. Tylko trochę podciągnęłam nogi, żeby przechodzący do toalety nie wywrócili się o nie. Dyskretnie, na oparciach fotela ukryłam wyprane majtki i skarpety. Owinięta w śpiwór położyłam się w poprzek, między dziobem, a rufą płynącego statku. Prom kołysany na boki, raz unosił moje nogi, a raz głowę. Kiwa mocno. Kiszki uciskają żołądek, a treść żołądka ciśnie się do gardła. Nie są to sensacje aż tak bardzo dokuczliwe, kiedy kiszki i żołądek są prawie puste.
Pamiętając o umowie z
poprzedniego dnia, zrywam się wcześnie. O siódmej jesteśmy już gotowi do wyjścia na ląd. Każde wpłynięcie
promu do portu, witane jest sygnałem syren stojących w porcie statków. Na maszt
portowy wciągana jest bandera wpływającej jednostki. Jest to zwyczaj bardzo
sympatyczny, nie tylko dla załogi, ale chwila miłych emocji dla pasażerów. Jak
każdy gospodarz stara się przybyłym do jego domu gościom okazać serdeczność i
wszystko to, co może gości interesować – tak i tu – salutuje nam przedstawiciel
portu. Mieszkańcy demonstrują uroki wyspy. Są to zabiegi daleko posuniętej
komercjalizacji. Pasażerowie wyższej kategorii wsiadają tuż za redą w autobusy,
pojadą nimi do wcześniej zaplanowanych miejsc. Zapraszani są do restauracji, na
dania w których specjalizuje się wyspa.
Uwolniona od wszelkiej
odpowiedzialności za siebie – zdana na inicjatywę mojego opiekuna, czuję jak z
nieobciążonych plecakiem ramion wyrastają mi skrzydła. A muszę – bo tempo
przemieszczania wymaga iście marszo-lotu. Mury klasztoru „Apokalipsy” dominują
nad wyspą, to forteca rozbudowana przez mnichów. Mieli oni przez wiele lat
wpływy nie tylko religijne, ale przede wszystkim polityczne. Wspinanie się po
skalistych zboczach góry jest trudne. Buty zjeżdżają po podłożu usłanym
delikatnymi igłami z drzew piniowych. Robi się ciepło. Zdejmuję sweter, w
którym wyszłam w chłodny ranek wyspy. Im wyżej – tym intensywniej unosi się
balsamiczna woń drzew parasolowato rozpiętych ku słońcu. W ruinach klasztoru
naturalną dekoracją są gęsto rosnące wokół fundamentów krzewy tamaryszku.
Klatki schodowe na tle krużganków, kolumnady starożytnej świątyni Artemidy – na
fundamentach której zbudowano klasztor. Na Akropolis doskonale zachowały się te
wszystkie elementy architektury blisko ziemi w ziemi. Zwiedzamy wszystkie
wnętrza i pomieszczenia, do których prowadzą schody w dół. Jest akwen
wypełniony wodą doprowadzaną kamiennymi korytami. Podobnie odprowadzano wodę
zanieczyszczoną. Na dnie akwenu jest tarcza zegara z oznaczonymi punktami.
Wpadający przez strop promień słońca wskazywał czas. Dziękuję Ci, Joannisie, że
mogłam to wszystko zobaczyć! Zbiegamy z góry brukowaną uliczką kwitnących
jaśminów. Nazwa i zapach ten sam – budowa kwiatu nieco inna. Korona kwiatu na
długiej nóżce wyrasta z podstawy zielonego kielicha. Poszczególne korony
kwiatowe łączone razem – tworzą miniaturowe bukieciki – zostałam takim
obdarowana. Zawsze jaśmin i jego zapach kojarzył się z wczesnym latem, lub
późną wiosną, teraz będzie wspomnieniem egzotycznej jesieni. Prosisz mnie o
wybranie prezentu dla mamy – do niej jedziesz na Cypr. Wybieram. Jest to duża
koncha małży. Wgłębienie muszli wypełnione kompozycją z małych skorupiaków,
korali i morskich roślin. Po zapłaceniu – usiłowałeś to „cudeńko” wręczyć mnie.
To duża frajda mieć w domu wspomnienie ciepłych mórz. Nie przyjęłam prezentu.
Waga około półtora kilograma i kruchość przedmiotu nie przetrwałyby kilku
tysięcy kilometrów podróży autostopem i ciągłego przerzucania mojego bagażu.
Wytłumaczyłam i przeprosiłam.
Wokoło pełne morze, wiele
mil dzieli nas od lądu za nami i od lądu przed nami. Słońce barwi odchodzący
dzień gamą chryzostolitów i cynobrów. Nastrój i koloryt odrealnił świat tu i
teraz! Natura chwilę przed snem wyciszyła się, zastygła. Prom poruszał się bezszelestnie.
Efemeryczna scenografia powtarza się każdego dnia. Od zarania, od milionów lat.
A jednak uczestnicy tego obrazu zachowują się tak, jakby to było tylko dziś i
nigdy więcej. Lubię obserwować ludzi ulegających masowej hipnozie – i mnie ona
się udziela. Istnieję między sennym marzeniem, a jawą. W magicznej przestrzeni
ginących konturów widzę go na relingu, gdzie przed chwilą przypinałam wyprane
„ciuszki”. Widzę realnego o zdecydowanych kolorach i egzotycznym rysunku. Skąd
wziął się tutaj, na pełnym morzu i dlaczego przysiadł na barierce promowego
pokładu – nie mogłam pojąć. Dzisiaj już wiem, stał się dopełnieniem dziejącego
się fenomenu mojej Odysei – mojej podróży. Delikatnie ujęłam go w chłodne
dłonie, a on bez odrobiny buntu – poddał się. Z szeregu zastygłych w
hedonistycznym letargu postaci – wyłoniłam Ciebie Joannisie. Uczyniłeś klatkę z
dłoni – przekazałam w nie żywą zawartość. Widząc zniewolone zjawisko –
symbolicznym tchnieniem ust dałeś mu siłę na powrót do dalekiego lądu. Na
moment zawisł między niebem, a morzem – między żarem słońca, a chłodem wody.
Motyl aksamitno-czarny, ze złotym obrzeżem.
Spod pokładu niosą się
zapachy smakowitych dań. Dzisiaj ci „lepsi” ze względu na planowaną atrakcję
oglądania z pokładu wyspy Rodos – wcześniej jedzą kolację w promowych barach i
restauracjach. W komunikatach z szeregu niezrozumiałych słów, ciągle słyszę
Rodos. Są foldery, ale dodatkowo na nocne spotkanie jesteśmy przygotowani. To
nic, że będzie nas dzieliło ileś kilometrów – trochę historii ze starożytnych
dziejów i dziś, trochę geografii i wszechobecna reklama. Zapada mrok. Dla tych,
co stali na pokładzie, najlepsza pora na zabawy. Tam blues, tu jazz. Wokół
grających skupiają się zwolennicy tej, czy innej muzyki. Kołyszą się, klaszczą,
tańczą. W porównaniu z hektolitrami wypijanego alkoholu na promach
skandynawskich – tu pije się mało. Żydom i Arabom wstrzemięźliwość nakazuje
religia. Część Greków odbywa pielgrzymkę, a reszta dostosowuje się do
obowiązującego tu stylu. Bierzemy chleb, owoce, ciepłą odzież i czekamy na
wzrokowe spotkanie z wyspą. Mówi się w Europie, że noce tropikalne są zimne.
Dziesięć, czy piętnaście stopni temperatury dodatniej to nie jest zimno, jednak
w porównaniu z panującymi w dzień upałami, spadek temperatury jest odczuwalny.
Na morzu różnica nie jest tak mocno zaznaczona. Nie kończąca się dal lustrzanej
wody, odbitego w niej nieba działa kojąco.
Miejscem, gdzie się coś
dzieje, kotłuje, pieni, kłębi – to szlak jaki znaczy prom za rufą. Wirująca
śruba tworzy wydłużony lej. Pieniste bryzgi chimer i gorgonów wyłaniają się i
toną w wodnym pasażu. Na jeszcze jasne niebo wychodzą gwiazdy, ale trwa to
krótko. Zapada mrok. To co przed chwilą grało kolorem – z fioletowo-błękitnego
staje się granatowe. Zanim wzrok dojrzy, a mózg określi nowe barwy, jest już
prawie czarne. Im więcej pulsujących gwiazd na sferze niebieskiej, tym ta sfera
przestaje być niebieska! Stoję na środkowym pokładzie, a mam wrażenie, że
gwiazdy zawisły na sterczących fragmentach górnego pokładu. Lustrzanym odbiciem
firmamentu jest woda. Nie wiem, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. To
spowolniona podróż kosmiczna po iluminowanej przestrzeni. Wpatrzeni nie w jeden
punkt, ale ogarniając wzrokiem całe zjawisko nagle zostajemy wyrwani z zadumy
przez walących na nas ławą pasażerów, którzy do tej pory stali po przeciwnej
stronie pokładu. Sunący ruch promu zostaje zakłócony nagłym, gigantycznym
obciążeniem jednej burty. Wywołuje to kołysanie i promieniste odpływy fal.
Podobno ukazały się wyspy – ja nie widzę. Tuż pod nami, gdzie morze oblewa
burtę, błyski gwiazd rysują, na drgającej powierzchni wody, arabeskę kosmicznej
grafiki.
Wokoło coraz więcej wysepek.
Falujące przemieszczanie się ludzi powtarza się. Czynią z tego zabawę wywołując
kołysanie. Jest Rodos. Płyniemy w odległości może kilkunastu kilometrów.
Jarząca się kolorowymi światłami wyspa, jest dlatego widoczna nocą, że barwy
jej świateł odbiegają od światła gwiazd. Nad lądem świetlista łuna. Wyspa jest
wydłużona, z garbem wzniesienia w środku. Ta wyspa nad wodą i ta przeglądająca
się w wodzie, razem tworzą gigantyczną rybę w otoczce poświaty. Płyniemy już
godzinę, a ciągle odległa wyspa, jest w zasięgu wzroku. A kiedy się kończy –
tracę orientację, czy to gorejąca ryba od nas ucieka, czy my zostawiamy ją w
tyle.
Druga programowa atrakcja
rejsu za nami. Za chwilę prom pogrąży się w ciszy. Pariasi zejdą pod fotele,
bogaci zajmą koje w kabinach. A gdzie będą piękniejsze sny? Spanie pod fotelami
ma jeszcze jedną zaletę – mniej przeszkadzają wiecznie jarzące się nad głowami
światła. Światło w dzień jest za ciemne, żeby przy nim czytać, a w nocy za
jasne, żeby spać. Z jednej strony prostokąt sali kończy kantor służby celnej, a
po przeciwnej stronie jest kiosk, sprzedający bardzo drogo. Kantor o 7-ej rano
włącza głośną muzykę. Warto wtedy wzrok zawiesić na poziomie fotelowych
siedzisk. Widać dziesiątki unoszących się głów z rozwichrzonym włosem i
wykrzywionych złością twarzy. Niektórzy próbują owinąć głowę i dospać jeszcze
kilka minut. Bardziej przytomni łapią swoje „bety” i biegną na pokład – tam w
zacisznym miejscu dosypiają. Jakiś czas będą się snuły postacie z ręcznikami,
szczoteczkami, podając sobie do wiadomości, gdzie jest papier toaletowy, gdzie
działają natryski. Inaczej wygląda poranek tych z kabin. Pachnący, wytworni, z
sakiewkami tuż przy ciele dyskutują jakie było śniadanie, zbyt skromne, zbyt
tuczące.
Jutro prom pozostanie na
redzie wybrzeża cypryjskiego do późnych godzin nocnych. Na wyspie kończy się
rejs mojego „guru”. Tu ma rodziców i do nich co jakiś czas przybywa w
odwiedziny. Przed rozstaniem proponujesz mi Joannisie zwiedzenie kilku
ciekawych miejsc w pobliżu portu. Chętnie godzę się, mam jednak obawy, że zjawi
się ktoś z rodziny. Zapewniasz, że nikt nie wie o Twoim przybyciu – podobno
trudno było dodzwonić się. No dobrze! Jest dzisiaj słoneczna pogoda. Prom jest
raczej skromny, nie ma basenu, nie można pływać. Jest możliwość zażywania
kąpieli słonecznych. Nie robię tego tutaj, nie eksponuję mojego ciała – już
nieciekawe. Bardzo lubię pływać i robię to kiedy jestem sama, lub w obojętnym
mi tłumie. Tu moje ciało pozostanie ciemną stroną księżyca. Siedzę przy pustym
o tej porze stoliku kawiarnianym i robię notatki. Umyłam głowę, przypięty do
relingu ręcznik kąpielowy powiewa i furkocze jak błękitna bandera. Płyną pożegnalne
pieśni. Smętnie zawodzą kitary i fleciki – są melodie greckie, arabskie –
śpiewają trzej Anglicy. Grupy pielgrzymów greckich pod zorganizowaną opieką
popów pojadą autobusami do świętych miejsc na wyspie. Już teraz duchowo gotują
się śpiewając nabożne pieśni. Marynarze szorują pokład, kiedy jutro zostaną na
promie będą przyjmowali wizyty kolegów i sami składali rewizyty. Budzi nas
buczenie syren. Gorączkowe komunikaty. Kto powraca na prom – opuszcza go teraz
w pośpiechu żeby jak najwięcej zwiedzić, zobaczyć, zasmakować. Księża
wyprowadzają swoje grupy w nastroju skupienia. Jesteśmy jednymi z pierwszych
gotowych do wyjścia na ląd – pomagam nieść ręczny bagaż Joannisa. Po sprawnej
kontroli celnej biegniemy do przechowalni bagażu. Twój bagaż będzie tu czekał,
a my zwiedzimy co warto zobaczyć w obrębie portu.
Jakież było moje
zaskoczenie, kiedy z zatrzymującego się nagle samochodu, wysiada witająca Cię
rodzina. Mama, tata i siostra z mężem. Moja rejterada w tej chwili byłaby
tchórzostwem. Przeczekałam moment powitań, pozwoliłam na wzajemną prezentację i
dopiero teraz chciałam się wycofać z tej rodzinnej imprezy. Ciągle jednak mój
przewodniku, czułeś się dobrze w swojej roli. Obejmując mnie ramieniem
powiedziałeś: musisz zobaczyć dom moich rodziców. Wmieszała się rodzina czyniąc
gesty zaproszenia. Samochód miał kierownicę z prawej strony, pierwszy, widoczny
znak angielskiego protektoratu. Podróż trwała godzinę. Odległość między domem,
do którego zostałam zaproszona, a portem to około siedemdziesiąt kilometrów.
Zbyt wiele mi pokazywano, żebym mogła cokolwiek zapamiętać. Długo po obu
stronach drogi ciągnęły się obiekty portowe. Później palmy, kaktusy, pinie i
orgia kwiatów. Kwiaty w polu, kwiaty wokół białych domków. Stąd już blisko i do
Azji i do Afryki – taki też chwilami staje się krajobraz. Jest upalnie. Każdy
domek jak miniaturowy Akropolis.
Dom, gdzie jestem goszczona
– też biały i lekki. Dach nad tarasem wsparty na kolumienkach, niewielkie łuki
okienek i wiele dekoracyjnych ażurów. Wnętrze skromne, tylko to co spełnia
funkcje konieczne do życia dwojga starszych ludzi. Bardzo szybko obmywam ciało,
czeszę włosy, co nie wymaga wysiłku, bo są krótkie. Po tym czasie siadam do
wspólnego stołu – obiadu. Na stole chleb, woda, wino, sałata, kurczak. Za
kurczaka – dziękuję. Ładuję sobie natomiast mnóstwo sałaty. Wszyscy jedzą mięso
z chlebem. Ja też sięgam po chleb. Pokazujesz mi świeżo ugotowane dwa owalne
kształty, jak wydłużone wielkie jaja. Pytasz czy nałożyć na talerz – tak
proszę. Myślę, że jest to nieznane mi warzywo. Próbuję – o radości – ugotowałeś
dla mnie ziemniaki. Kiedy trwały nasze „dziwne”, wielogodzinne rozmowy,
pytałeś
czy tęsknię za domem, powiedziałam tak – i za ziemniakami, bo bardzo je lubię.
Nie rozumiałeś. Narysowałam część nadziemną, łodygi i podziemne bulwy. Nikt tu
dzisiaj ich nie je – zjadam sama dwa duże ziemniaki. Ziemniaki polane oliwą z
oliwek stały się delicją mojej podróży. Proponują wino – dziękuję – wino znika
ze stołu, nikt nie pije. Jeszcze dwa deserowe, typowo greckie przysmaki. Jeden
to ciasto upieczone przez Joannisa przywiezione dla mamy, drugie ciasto
upieczone przez mamę dla ciebie. Jedno i drugie pełne sezamu, orzechów, fig,
nasycone miodowym syropem – pyszne. Siadamy na tarasie we troje – Mama, Ty i
ja. Jest pora sjesty. Rozmawiamy cały czas. Rozmawiamy przyswojonym w czasie
podróży językiem. Ty tłumaczysz „to” na zrozumiały dla mamy grecki. W trakcie
rozmowy o Cyprze budzi się w Tobie grecki patriotyzm. Rozkładasz mapę Cypru.
Pokazujesz zawłaszczoną przez Turcję część wyspy. Nigdy nie pogodzicie się z
zachłannością odwiecznego wroga. Pokazujesz mi herby, godło i flagi – dowód, że
Cypr był grecki od setek lat. Rozumiem Cię. Rozumiem twoje oburzenie. Równie
jak Wy – często Polacy walczą o wolność. Prymitywny sposób porozumiewania się
ogranicza temat rozmowy do symboli. Takim symbolem walk waszych i naszych z niemieckim okupantem
jest Jerzy Szajnowicz-Iwanow, syn Polki i Rosjanina. Szajnowicz czuł się
Polakiem. Po drzemce – zjawia się ojciec i wręcza mi świeżo zerwane z domowego
ogródka pachnące kwiaty gardenii. Białe o mięsistych płatkach kwiaty widzę
pierwszy raz. Teraz znika mama – wraca z dojrzewającymi na Cyprze owocami.
Poznaję smak i wygląd siko – pyszny, przed jedzeniem należy zdjąć skórkę.
Pomarańcze, mandarynki, odmiany winogron. Gdzie to wszystko rośnie? Ogródek
taki mały. Idziemy go obejrzeć. Wykrzykuję radośnie nazwy ziół – melisa,
szałwia, majeranek, rozmaryn – wszystko to mam w moim ogrodzie. Tu są to drzewa
– duże, intensywnie pachnące.

Prawie wszystkie rośliny sadzone są w pojemnikach. Twoja mama robi nam zdjęcie na tle kwiatów i ziół. W centrum placyku za domem jest piec chlebowy. Jego wygląd jest też dla mnie odkryciem. Udaję wsuwanie chleba na specjalnej łopacie do pieca – utrwalasz to zdjęciem. Mamy też fotografię z Twoją sympatyczną mamą. Serdeczność mieszkańców domu nie do wyczerpania. Taras jest od ulicy. Miejscowość ma charakter odległego przedmieścia, a może pięknej wsi. Ludzie są ze sobą zżyci, są szczerzy i otwarci. Przechodzące uliczką osoby widzą nas. Znajomi i sąsiedzi są informowani, że zawitała tu polska turystka. Zostaję poczęstowana świeżo upieczonym chlebem, sałatką z sezamu i winogron i jeszcze „czegoś” egzotycznego. Ciągle zdaję się na pamięć oraz obowiązek mojego przewodnika – ja nie wiem kiedy i czym mam wracać. Mam nadzieję, że jeśli mnie tu przywiózł, to będzie pamiętał o moim powrocie. I tak się dzieje. Obdarowana - ilością owoców, kwiatów i ziół, wystarczającą dla dziesięciu turystek – znów w towarzystwie całej rodziny, zostaję odwieziona do portu.

Prawie wszystkie rośliny sadzone są w pojemnikach. Twoja mama robi nam zdjęcie na tle kwiatów i ziół. W centrum placyku za domem jest piec chlebowy. Jego wygląd jest też dla mnie odkryciem. Udaję wsuwanie chleba na specjalnej łopacie do pieca – utrwalasz to zdjęciem. Mamy też fotografię z Twoją sympatyczną mamą. Serdeczność mieszkańców domu nie do wyczerpania. Taras jest od ulicy. Miejscowość ma charakter odległego przedmieścia, a może pięknej wsi. Ludzie są ze sobą zżyci, są szczerzy i otwarci. Przechodzące uliczką osoby widzą nas. Znajomi i sąsiedzi są informowani, że zawitała tu polska turystka. Zostaję poczęstowana świeżo upieczonym chlebem, sałatką z sezamu i winogron i jeszcze „czegoś” egzotycznego. Ciągle zdaję się na pamięć oraz obowiązek mojego przewodnika – ja nie wiem kiedy i czym mam wracać. Mam nadzieję, że jeśli mnie tu przywiózł, to będzie pamiętał o moim powrocie. I tak się dzieje. Obdarowana - ilością owoców, kwiatów i ziół, wystarczającą dla dziesięciu turystek – znów w towarzystwie całej rodziny, zostaję odwieziona do portu.
Odprowadzasz mnie do trapu –
dalej nie wejdziesz, już nie jesteś pasażerem. Adresy wymieniliśmy wcześniej.
Biegnę do plecaka, Ty czekasz – za wszystkie wasze serdeczności przyjmij moje
kompozycje – są w nich polskie kwiaty! Żegnam mojego „guru”, obiecuję wysłać z
Polski pocztówkę. Taki zwykle jest finał zawieranych po drodze znajomości. Myśl
jest pojemna – mieści wszystkie nasze przeżycia, uczucia, miłości – czas
ogranicza i zmusza do selekcji.
Na promie nowe twarze – to
ci co zaczynają podróż z Cypru. Ostatnia noc rejsu Pireus – Hajfa. Prom tętni
muzyką. Na pokładzie dzisiaj uwagę wszystkich zwraca niecodzienna para – młody
ojciec i kilkuletni synek. Jeden i drugi o bardzo ciemnej skórze. Ojciec i syn
wystukują palcami rytmiczną muzykę na niewielkim bębenku umieszczonym i
podtrzymywanym między kolanami siedzących muzyków. Myślałam, że jest to
impreza, sposób zarabiania pieniędzy. Jednak nie – satysfakcję sprawiają im
brawa. Między koncertami udzielają lekcji gry zainteresowanym tą muzyką.
Pobudzeni muzyką tańczą i ci z Europy, i ci z Afryki. Na salonach tańczą zorbę
– przygrywa na harmonii prawosławny duchowny. Zadziwiające, jak niemłode już
kobiety, zgrabnie poruszają się w tym tańcu. Jest kilka damsko-męskich par –
znów jest coś co widzę pierwszy raz. Czuję się jak intruz podglądający coś, co
nie jest przeznaczone dla jego oczu. Ciągle jednak dyskretnie podpatruję.
Większość podróżnych pewna, że już jutro będzie odpoczywać w normalnych
warunkach, nie kładzie się do snu. Górny pokład tętni zabawą. Nasza noclegownia
pod pokładem jest na wpół pusta – pod fotelami też. Zrobiłam notatki z
dzisiejszego, obfitującego w wydarzenia dnia. Kładę się, jak w każdą z
poprzednich nocy. Taka jest tylko różnica, że otacza mnie zapach więdnących
ziół i kwiatów. Rozłożyłam je luzem na obu moich fotelach – do przeschnięcia.
Jutro muszę to wszystko zabezpieczyć – wysuszone dojadą do Polski. Owocami
podzieliłam się z dziećmi, między nimi był grający Murzynek. Pomimo zmęczenia i
usypiających zapachów, długo nie śpię. Powraca uporczywe pytanie – wpuszczą
mnie, czy nie do Izraela?
Komunikaty – dzisiaj są mi
one obojętne. Jeśli już wyjdę na ląd to tylko zły los może mi wyznaczyć
wcześniejszy czas powrotu. Dostaję
paszport – zwracam numer identyfikacyjny. Człowiek z obsługi celnej
zachęca do korzystnej wymiany pieniędzy. Skuszona – posłuszna jego radzie –
oddaję pięćdziesiąt dolarów, dostaję szekle. Teraz mam tylko trzydzieści pięć
dolarów. Ostatnie godziny przeznaczam na obserwację skalistych wysp. W
zależności od światła słonecznego, zmienia się ich kolor i faktura. widać
skupiska białych domków. Małe wyspy, chyba zupełnie nie zamieszkałe. W dali
widać Hajfę. Mój niepokój i podniecenie wzrasta. Wyjmuję jeszcze raz spakowane
zioła, wygładzam, sortuję i wącham – jest to kojące zajęcie.
Już stoję w kolejce przed
punktem celnym młodej kobiety. Wkracza wielu policjantów z psami. Psy na
smyczach, ale mają dużą swobodę poruszania się. Są solidne w swojej pracy.
Począwszy od stóp, trącają nosami, obwąchują każdy centymetr postaci. Wyżej
sięgają stając na tylnych łapach, przednie wspierają na podstawionych rękach
opiekunów. Jest spore zamieszanie. Równie solidnie obwąchiwane są dzieci, a te
boją się – taki przepis nie uwzględniający wieku. Chociaż wszystko trwa długo,
obserwacja ludzi i psów tak mnie pochłania, że nie niecierpliwię się. Co będzie
dalej – trochę sensacji! Podejrzanych i zatrzymanych jest pięć osób. Mogą mieć
narkotyki, ale mogły tylko coś zażywać? Tego ja już się nie dowiem. Staję przed
celniczką – wgląd w paszport i pytanie po angielsku – ja mówię po niemiecku:
nie rozumiem. Zbiera się kilka osób z obsługi – radzą! Wołają osobę mówiącą po
niemiecku. Czekam. Obsługiwane są następne osoby. Czekam spokojnie. Paszport
mam w porządku, ale o co oni mnie pytają? Czy o pieniądze? Przychodzi jeszcze
jedna dziewczyna. Pytania są tak skomplikowane, że nawet po niemiecku nie
wszystko rozumiem w tej szybkiej rozmowie. Proszę o powtarzanie niektórych
pytań – rozmówczyni dochodzi do wniosku, że najlepiej pogadamy sobie po polsku.
Pytania są osobiste, szczegółowe. Widzę, że to wszystko jest dalekie od mojej
misji – opowiadam o sobie bez pytań. Na konkretne pytanie – ile mam pieniędzy –
odpowiadam: mało. Ale mam jedzenie własne, namiot, leki i kompozycje, które we
wszystkich moich podróżach sprzedaję. To są moje pieniądze! OK - mówi i życzy
mi udanego pobytu w Izraelu. Żeby wypadało ucałować celniczkę – to uczyniłabym
to w tej chwili. Uśmiechnęłam się jak potrafię najradośniej i podziękowałam.
Specjalny autobus w ramach obsługi promowej wywozi podróżnych za obręb portu.
Tu nie ma „szwendania się”. Jeszcze raz spotykam się ze znajomymi z promu.
Jeszcze raz – cześć, ciao, bye bye. Z autobusu każdy idzie w swoją stronę.
Widzę jakiś mikrobusik, bez oznaczeń, bez napisów. Pytam czy jedzie do Tel-Aviwu? Tak. Czy mogę jechać – ale ja podróżuję autostopem? Tak. Wychodzi kierowca, wciąga i ustawia mój plecak. Siadam. Jedzie jeszcze parę osób. Co jakiś czas ktoś wysiada, wciskając kierowcy jakieś pieniądze. Jeszcze raz powtarzam kierowcy – podróżuję „autostopem”, nie mam pieniędzy na opłatę, czy mam wysiadać? Dał znak, żebym siedziała. Daję głowę, że on rozumie co mówię. Wszyscy wysiedli. Czuję się nieswojo. Wstaję. Chcę podziękować i wysiąść. Kierowca mówi – centrum – i rusza. No dobrze, siadam. Zatrzymuje się na jakiejś bocznej uliczce, blisko parku. Biorę plecak i proszę, żeby otworzył drzwi. Przy ciągle zamkniętych drzwiach wyciąga rękę i mówi: „money”, powtarza „money”. Taki przypadek w dotychczasowych podróżach zdarza się pierwszy raz. Czułam się zagrożona. Chciałam mieć ten niemiły incydent już za sobą. Pytam ile? Odpowiada po niemiecku – funfzehn dollar! Płacę! Zostaje dwadzieścia dolarów.
Kraj, do którego tak bardzo
chciałam przyjechać i tyle włożyłam trudu i wysiłku dla uzyskania zezwolenia i
wizy, jest fenomenem wśród narodów i wśród państw. Izrael ma jedną z
najstarszych historii, jednocześnie jako nowoczesne państwo jest najmłodszy,
albo jednym z najmłodszych. W ciągu niewielu lat z obszarów kamienistej pustyni
uczyniono „cud” ekologiczny – Izrael kwitnie. Izrael eksportuje płody rolne,
sadownicze, kwiaty. Wiele czytałam. Zgromadziłam na ten temat sporo materiałów
i wiadomości, a mimo to jestem tu ciągle czymś zaskakiwana.
Malarstwo Izraelskie tworzą
ludzie przybyli spod różnych wpływów, z różnych szkół Europy i świata. Jest
różnorodne. Ma charakter kosmopolityczny. Grafika – tak, wyraźne metafory i
symbolika żydowska, ciekawa technicznie. W jednym z pomieszczeń wyodrębnione są
prace malarskie, może starszego pokolenia, nie znam języka, nie czytam
informacji. Tematyka nawiązująca do wojny, do holocaustu.
Do Jaffy jadę autobusem –
pytam, gdzie jest polski kościół. Wszyscy są zainteresowani pomocą, ale
dokładnie nikt nie wie. Akcja pomocy informacyjnej nabiera temperatury, staje
się humorystyczna. Ja pytam po polsku i po niemiecku, osoby znające te języki
przekładają na idisz i hebrajski. W autobusie wrze temperamentem, a ja ciągle
nie wiem, gdzie jest to czego szukam. Widząc jaki zamęt wywołałam zaczęłam się
śmiać. Jedyne co mógł zrobić dla mnie kierowca, to powiadomić kiedy
przekroczymy strefę przedmieścia Jaffy. Polski kościół – każdy wzrusza
ramionami, przeczy głową, przeprasza, ale nie wie. Jest bardzo gorąco – nie mam
termometru, ale wszystko co jest między moją skórą, a plecakiem przesiąknęło
potem. Przecież to dzisiaj rano, po kilku dniach rejsu, zeszłam w lądowy skwar.
Ileż przez te siedem godzin wydarzeń miało miejsce. Jaki natłok przeżyć miłych,
pogodnych, no i to jedno niemiłe – zaistniało w tak krótkim czasie.
Wydelikacone kilkudniową przerwą ramiona dzisiaj odparzyły się pod pasami
plecaka. Chyba nie wyglądam kwitnąco, bo zbierając informacje w dzielnicy
arabskiej o poszukiwanym księdzu i polskim kościele – zostaję zaproszona przez
Arabki do ich domu.
Jak wygląda arabski dom,
arabskie osiedle? Osiedle to szereg białych budowli z kamienia i marmuru w
stylu mauretańskim. I materiały i sposób budowania pełnią tu ściśle określoną
funkcję. Kamień i marmur dają uczucie chłodu. Biały kolor murów odbija
promienie słoneczne. Małe, łukowate zaokrąglone otwory okienne, często bez
szyb, ograniczają dopływ gorącego powietrza i penetrację słońca we wnętrzu, a
dają wystarczającą ilość światła. Podcienia, kolumienki, ażury – są dekoracją,
ale stwarzają cień. Wysokie mury też białe, od ulicy, od sąsiadów osłaniają i
dają poczucie intymności życia toczącego się w domu z przestrzeniami otwartymi
na zewnątrz. Maleńkie dziedzińce czy podwóreczka są przedłużeniem części
mieszkalnej. Wieczorem tu przenosi się życie rodzinne. Nie ma drzwi w
mieszkaniu. Zamykana furta umieszczona w murze od strony wejścia.
Przeprowadzona przez furtę, dziedziniec, po trzech marmurowych schodach wchodzę
do wnętrza mieszkania. Jak przyjemnie,
jak chłodno! Kobiety pomagają mi zdjąć plecak. Białe ściany, marmurowa posadzka
z misą wgłębienia na odpływ wody. Zwinięty rulon dywanu wokół małego, niskiego
stolika. To właściwie jedyny sprzęt – trochę niezbędnych naczyń. Myję się nad
wgłębieniem w posadzce, woda z konwi, polewa jedna z kobiet. Myję twarz.
Jesteśmy same. Zdejmuję bluzkę i obmywam ramiona. Z nogami ułożonymi pod
pośladkami siadamy na zwiniętej macie wokół stolika. Pijemy wodę nalaną z konwi
do ceramicznych miseczek. Podglądam skąd donoszona jest woda. Nie widziałam
studni. Teraz widzę – jest na zewnątrz kranik. Częstują mnie podsuszoną figą.
Już nie czuję ani gorąca, ani zmęczenia – jestem bardzo zadowolona. Spotkał
mnie taki zaszczyt, być zaproszoną do tego domu i mieć okazję oglądania jak
żyją, jak mieszkają ludzie w egzotycznym dla nas kraju. Wyjmuję jedną z moich
kwiatowych kompozycji, pokazuję, że można napisać na kopercie adres i pocztą
wysłać. Oglądają, gładzą. Przynoszą z jakiegoś schowka taśmę klejącą i
przyklejają nią do ściany mój obrazek. Po trzydziesto- minutowej znajomości
żegnamy się jak stare przyjaciółki – ucałowaniem policzków. Idę i przypominam
sobie rozmowę pod pałacem królewskim w Oslo z poznaną tam Żydówką –
przestrzegała mnie: „Teresa, ty nie przyjeżdżaj do Izraela – Araby cię
zabiją!”.
Ciągle nie wiem ja, nie wie
nikt, gdzie jest to, czego poszukuję. Różni ludzie wskazują różne kierunki.
Słońce chowa się za minarety. Już chodzenie po uliczkach tu i tam nie jest
uciążliwe. Takie czyste są arabskie domy i to co wewnątrz murów – a takie
brudne są tutaj ulice. Wszystko jedno – brukowana, asfaltowa, żwirowa – brudne
i zaśmiecone. Za luksusowym samochodem ciągną się szmaty zmiecione z
rynsztokowych śmietników. Resztki jedzenia i owoców wysypywane są bezpośrednio
na chodniki. Dobrze, że jest tu dużo kotów, gdyby nie one, to chyba szczury
opanowałyby miasto.
Widzę warsztat – wykonują
meble i tapicerkę. Pracuje trzech mężczyzn. Jeden z nich siedzi przy biurku.
Podchodzę do niego i pytam, gdzie jest polski kościół – posługuję się językiem
niemieckim. Mężczyzna rozumie. Wskazuje mi krzesło, pomaga zdjąć plecak.
Proponuje mi kawę – tak napiję się, bardzo dziękuję. Ja smakuję kawę o
czekoladowym smaku, a mężczyzna telefonuje do informacji. Wypisuje kilka
numerów. Są to kolejne polskie kościoły. Teraz telefonuje do kościołów i szuka
księdza Pawłowskiego. Jest! Dostaję odręcznie narysowany dokładny plan – od
zakładu do kościoła. Idę dosyć daleko, ale już nieomylnie. Jest kościół. Kapłan
odprawia nabożeństwo. Czekam – mam nadzieję, że to właśnie jest poszukiwany z
takim trudem ksiądz. Po nabożeństwie dowiaduję się, że odprawiał je ksiądz
będący tu gościnnie. Dzisiaj księdza nie będzie. Zapada ciemność. Biały kościół
w oświetleniu halogenowych reflektorów lśni złotym blaskiem. Kościół i cała
struktura otoczenia wkomponowana jest w skaliste wzgórze opadające kaskadami
schodów i tarasami zieleni w nabrzeże morskie. W skalnych ścianach nisze, w
niszach kamienne ławy. Egzotyczne rośliny. Zakamarki, wnęki, labirynty tarasów
i schodów – wszystko to przy sztucznym oświetleniu nabiera specyficznego uroku
i tajemniczości. W takiej scenerii postanowiłam urządzić sobie biwak. Pod
mięsistym liściem agawy mój namiocik mieści się doskonale. Nie mam dojścia do
plaży – nadbrzeże osłonięte wysokim bulwarem. Mam nadzieję, że u podnóża
kościoła sen będzie spokojniejszy. Po wieczornym posiłku, zauroczona
otoczeniem, wzięłam aparat fotograficzny i postanowiłam zrobić zdjęcie
kościoła. Wspinam się kilka poziomów w górę – robię parę ujęć i wracam. Mam
wrażenie, że jestem już na tym tarasie, gdzie na poletku zieleni zostawiłam
ukryty mój namiot. Dobrą chwilę trwało poszukiwanie. Z tego wniosek –
przechodnie też go nie dojrzą. Z dobrze zamaskowanego stanowiska słucham
nocnego życia nadmorskiej dzielnicy. Jak w całym świecie, tak i tu bulwary są
miejscem spotkań zakochanych. Po męczącym dniu liczymy na zdrowy, mocny sen.
Wiadomo, jak jesteśmy rozeźleni, kiedy on nie nadchodzi. Tak bywa – ale nie tu
i nie dzisiaj.
Teoretycznie coś wiedziałam
na temat kultury żydowskiej i arabskiej, praktycznie nie miałam okazji jej
poznać. Kiedy sadowiłam się tutaj, wokół było pusto i cicho, jedynie jakaś
owadzia rodzina w zaroślach brzęczała. To jeszcze pora sjesty. Skąd wiedziałam,
jaką wiedziona intuicją, tu ustawiłam nocne lokum. Jak wspaniale układa się
mój, wprawdzie przypadkowy, ale jakże trafiony program poznawania Izraela. Rano
smakowałam sztuki plastyczne –złotnictwo, malarstwo, grafikę. W południe
architektura i godny smakosza deser teraz – nocą. Ten improwizowany wokalno-instrumentalny
koncert stanowili muzycy solowi i zespołowe grupy. Nie wiem, nie widziałam, ale
wyczuwałam – osobno muzykowała grupa arabska i osobno żydowska – wszystko
współgrało tak harmonijnie i kojąco. Moje wypowiedzi o muzyce są
nieprofesjonalne, nie znam się. Słyszę i jest mi to miłe, albo nie. Wyróżniam
śpiew Arabów – nosowe „H” tłumi dźwięki dzwoniące w słowach. Prawdopodobnie są
to pieśni związane z folklorem. Co jakiś czas zabrzmi, jeżeli trafnie określam
tylko słuchając – tamburyno, jakieś bębenki. Tak arabska, jak i żydowska są
spokojne, drgające, falujące – jak woda sennego morza. Koncerty systematycznie
wyciszają się około czwartej nad ranem. Epilogiem muzycznego świtu są miłosne
szepty zakochanych par – nieświadomych, że ktoś podsłuchuje.
Chociaż niewiele spałam,
obudziłam się wypoczęta i rześka. Jeszcze słońce nie wzeszło. Zwijam swój
majdan – warunki są tu sprzyjające. Nikt nie chodzi, nikt mi nie przeszkadza.
Kilkadziesiąt kroków dalej w kamiennej niszy siedzi stary Arab. Choć żywy, to
tak znieruchomiały jak skała za nim. Może siedząc nocował tu na kamiennej
ławie. Pakowanie plecaka po nocy jest skomplikowane. Przed nocą wszystko
wyjmuję. Rano kolejno układam – ręcznik, nocna bielizna i śpiwór wietrzą się –
wysychają. Rozbrojony z usztywniających go pałąków namiot – rozkładam na
kamiennym tarasie – czyszczę podłogę od strony ziemi. Wytrzepuję. Dokładnie
składam do odpowiedniego formatu, zwijam w rulon mieszczący się w futerale. W
pokrowcu umieszczam złożone w segmenty metalowe pałąki. Wysokość futerału równa
się wysokości plecaka, jest to pierwsza rzecz jaką pakuję. Następnie wstawiam
pudło z kompozycjami, zapasową odzież, dres, ręcznik i zwinięty śpiwór,
wewnątrz którego jest aparat fotograficzny – chroniony przed wstrząsami.
Wyjmuję z bocznych kieszeni przybory toaletowe, kuchenkę, suche paliwo,
zapałki, metalowy kubek. Zawsze powinnam mieć w plastykowych butelkach zapas
wody. Z dolnej działki plecaka wyjmuję płatki i mleko. Z działki górnej nad
klapą, gdzie jest apteczka – biorę witaminy syntetyczne. Nóż i łyżka są razem z
kuchenką. Woda grzeje się, a ja się myję, czeszę włosy. Oczy nieruchomego
człowieka ciągle zwrócone są w moją stronę. Może mnie widzi, a może tylko
kontempluje z otwartymi oczami – zastygły w bezruchu. Poruszając się w scenerii
kamieni i wschodzącego słońca – gram, gram siebie – dla jednego widza. Mam dużo
czasu. Robię wszystko dokładniej niż zwykle. Moja pantomima powinna uświadomić
widzowi, że jestem wolna, niezależna od nikogo. Patrz i podziwiaj. Jeśli to
podoba się tobie – dajcie wolność waszym kobietom. Woda gorąca – jem śniadanie.
Resztkami wody myję zęby i kubek. Wszystko pakuję. Mam jeszcze sporo czasu.
Przypuszczam, że ksiądz Grzegorz przyjmie mnie około godziny dziewiątej. Z
plecakiem na ramionach siedzę, w każdej chwili gotowa do drogi. Skamieniała
postać ożywia się, idzie w moim kierunku. Staje tuż przede mną, krzyżuje ręce
na piersiach i pochyla głowę. Coś mówi. Jest tyle dostojeństwa w tym geście, że
i ja wstaję skłaniam głowę – oboje uśmiechamy się. On odchodzi.
Z księdzem Grzegorzem
spotykam się o godzinie 10.30. Przez młodego człowieka zostaję wprowadzona na
poddasze budynku. Cela – to najbardziej trafne określenie pomieszczenia.
Surowe, wręcz ascetyczne wnętrze – stół, ława, łóżko, kamienna podłoga.
Przedstawiłam się i kiedy spojrzałam w oczy i twarz księdza, skojarzyłam z
nazwiskiem – nagłe olśnienie – przecież ja znam tego człowieka. W programie 3
Polskiego Radia był reportaż. Chociaż nie mogłam w audycji radiowej widzieć
twarzy bohatera, to intuicyjnie wyczułam, że to jest ta postać. Postać i życie
bardzo ciekawe. Żydowskie niemowlę uratowane przez polską rodzinę i w tej
rodzinie wychowane w nieświadomości kim jest naprawdę. Inteligentny chłopiec w
wieku dojrzewania obserwuje siebie i swoją rodzinę. Coś mu się nie zgadza.
Umierająca matka zdradza tajemnicę przybranego syna, jego pochodzenie. Mówi o
korzeniach i śmierci zamordowanej przez Niemców matki chłopca – Żydówki.
Grzegorz postanawia swoje życie poświęcić dla innych, pomagać im. Zostaje
kapłanem. Kiedy nadarza się okazja objęcia polskiej parafii w Izraelu, obejmuje
opieką nie tylko kościół polski, ale wszystkich potrzebujących, bez względu na
przynależność religijną czy narodową. Ksiądz Grzegorz jest bardzo skromny, nie
chce mówić o sobie. Mnie brakuje pokory, brakuje skromności. Mówię o sobie
dużo, może zbyt dużo. Zwierzyłam się, gdzie spędziłam ostatnią noc. Ksiądz
potępił moją lekkomyślność i ryzyko narażenia się na kłopoty. Zostałam napojona
wodą z sokiem, nakarmiona herbatnikami. Zostaję zaopatrzona w informację jak
dotrzeć do Jerozolimy, obdarowana biletami na pojazdy, którymi tam będę mogła
dojechać i odprowadzona przez obu księży. Młodszy okazuje się też księdzem –
odprowadzają mnie do przystanku. Jest piątek, muszę się bardzo śpieszyć.
Dzisiaj zaczyna się święto żydowskie – szabas. Jeśli teraz nie dotrę do celu,
to później przestaną kursować autobusy – Żydzi konsekwentnie przestrzegają
wszelkich zakazów i nakazów religijnych.
O godzinie szesnastej grupa
polskich pielgrzymów drogą krzyżową rozpoczyna zwiedzanie wszystkich miejsc w
Izraelu związanych z życiem i śmiercią Chrystusa. Udało się w miarę szybko
dotrzeć z Tel-Aviwu do Jerozolimy Dalej już muszę pieszo z mapą w ręku szukać
Ha Home Haszyiszyt w arabskiej dzielnicy – Domu Polskiego Pielgrzyma. Dobiegłam
już do bazaru. Łatwo powiedzieć dobiegłam – nawet marsz w tej temperaturze i
przy takim zatłoczeniu ulic jest problemem. Wszystko działo się błyskawicznie.
Tłum gęstniał. Podniósł się tumult. Ci z przodu gwałtownie chcieli się wycofać.
Ci z tyłu napierali nie wiedząc prawdopodobnie o co chodzi. Ludzie przewracali
się pod naporem tłumu. Już wiadomo – bomba. Tam było wojsko. Byłam na końcu i
zanim naparła na mnie fala uciekinierów, ruszyłam w boczną uliczkę. Co było
dalej nie wiem. Łukiem obeszłam zagrożenie. Bardzo zmęczona dotarłam do Bramy
Damasceńskiej i dalej już łatwo trafiłam do Domu Polskiego. Prawdopodobnie
prowadzący ten dom ksiądz Darek był uprzedzony o moim przybyciu. Przedstawiłam
się i dostałam pozwolenie na wzięcie udziału w dzisiejszym programie
pielgrzymki. Jak inaczej wyobrażałam sobie drogę krzyżową tutaj w miejscu tych
historycznych wydarzeń. Tymczasem idziemy na Górę Oliwną – bazarem wśród tłumu
kupujących i sprzedających. Jesteśmy pozdrawiani i zachęcani do kupna. Kupcy
opanowali języki pielgrzymujących – trafnie odgadują narodowość ludzi i w tym
języku przemawiają. Prawdopodobnie miejscowi kojarzą grupy ze znanymi im
przewodnikami. W mojej wyobraźni istniała kolejność stacji oznaczona
rzeźbionymi scenami symbolizującymi wydarzenia sprzed 1967 lat. Nabożeństwo
drogi krzyżowej w prowadzono dopiero po wyprawach krzyżowych. Dlatego
rozmieszczenie stacji jest przypadkowe. Polscy żołnierze w czasie II-giej wojny
światowej ufundowali i wykonali trzy płaskorzeźby w drodze na Golgotę.
Odwiedzamy pamiątki sakralne
z różnych okresów historycznych. Trafiamy do Bazyliki Grobu Świętego, tutaj
kończy się symboliczna droga męki pańskiej. Pod sklepieniem bazyliki pokłon
oddają i modlitwy wznoszą – Chrześcijanie, Żydzi i Muzułmani. Zatrzymując się przy
poszczególnych ołtarzach słyszymy nabożeństwa odprawiane w różnych językach.
Gospodarzami są katolicy, Grecy, prawosławni, Ormianie prawosławni, Koptowie,
Syryjczycy, przedstawiciele religii Abisynii. Budująca jest ta zgodność –
niestety tylko pozorna. W świątyni grobu – pokłon przez dotknięcie czołem płyty
nagrobnej oddają wszyscy odwiedzający. Najbardziej gorliwie czynią to wyznawcy
islamu – uderzając aż trzy razy głową, albo leżąc krzyżem na posadzce u podstaw
płyty.
Wczoraj, w piątek – tak mój
udział, jak i współuczestniczących w pielgrzymce, polegał na przejściu śladami
drogi krzyżowej i nawiedzaniu sanktuarium Zmartwychwstania. Wymienione
przybytki znajdują się w obrębie Jerozolimy – środkiem lokomocji były własne
nogi. W sobotę planowany jest całodzienny wyjazd autokarem. Na razie zgodę
wyraził ksiądz Darek. Dalsze losy mojego bycia lub nie w gronie pielgrzymów
zależą od dobrej woli kierowcy – Araba. Jestem gotowa o godzinę wcześniej od
wszystkich pewnych swojego uczestnictwa. Czekam. Panie wyciągają z wiezionych
samolotem kufrów podróżnych odpowiednie toalety. Prasowanie. Zabezpieczają
ciało odpowiednimi kremami. Wczoraj warszawskie, jesienne zimno - dzisiaj
izraelska, upalna pustynia. Idziemy na miejsce zbiórki. Czekam aż wszyscy
usadowią się. Ksiądz Darek – przewodnik i organizator uzgadnia z kierowcą
udział nadprogramowej uczestniczki. Jest miejsce, bez zastrzeżeń jadę! Nikt z
jadących obok mnie ludzi, nie jest w stanie pojąć mojej radości.
Trasa wiedzie do Galilei.
Nie mogę wyrazić słowami, siedzącej obok mnie Majce, swojego zadowolenia.
Wszyscy w skupieniu modlą się – odmawiają kolejne tajemnice różańca. Za chwilę
celem naszym będzie Bazylika Zwiastowania w Nazarecie. Zgodnie z rozważaną w
różańcowej modlitwie tajemnicą zwiastowania – Maria właśnie tu dowiedziała się,
za pośrednictwem ewangelicznego anioła, że zostanie matką Chrystusa. W trakcie
mszy, uczestniczący w niej wierni, żarliwie modlą się. Większość pielgrzymów
łączy tę bardzo drogą podróż z prośbą o jakąś łaskę, albo z podziękowaniem za łaskę.
Daję teraz upust mojej radości. Ja, twardy tramp, nawet nie staram się
powstrzymywać łez, łez dziękczynienia. Oni opłacili swoje uczestnictwo
tysiącami złotych – ja jestem tu bez opłat – tak chciał dobry los.
Z Nazaretu przez Kanę
Galilejską udajemy się do Hajfy. W świątyni cudu przemienienia wody w wino,
uczestniczą w modlitwie wierni i zwiedzający wielu ras – czarni, biali i żółci.
Przed świątynią, dla upamiętnienia tradycji, chyba jednak w celach komercyjnych
– degustujemy smaki sprzedawanych win. W drodze powrotnej do Jerozolimy
zwiedzamy Cezareę. Herod I Wielki był mianowanym przez Rzym królem. Rozbudował
Jerozolimę, doprowadził ją do świetności, wznosił twierdze i miasta, a przez
despotyczny charakter swoich rządów, był władcą znienawidzonym. W historii
zapisał się „rzezią niewiniątek”. Lęk przed utratą władzy doprowadził go do
zabijania nowonarodzonych chłopców. Kto wcześniej nie znał
biblijno-ewangelicznych historii dotyczących Heroda poznaje je tu w Cezareii –
która też swój okres minionej świetności zawdzięcza Herodowi.
Oglądamy doskonale zachowany
akwedukt – prowadzący wodę nad dolinami i drogami do odległych miast. Woda
płynęła na zasadzie naturalnego spadku. Imponująca kamienna konstrukcja koryta
wodnego rozparta na wielometrowych filarach, wzmocnionych łukami. W zależności
od głębokości dolin, wysokość filarów dochodziła do kilkunastu metrów.
Trzeci dzień pielgrzymki –
również bogaty w przeżycia. W planie jest oglądanie i kąpiel w Morzu Martwym.
Mój plan pozostania nad morzem zbiega się z programem pobytu pielgrzymów w tym
miejscu. Msza w rodzinnym domu Marii zaczyna dzień. W czasie modlitwy
chrześcijan w świątyni, nasz arabski kierowca – posłuszny głosowi nawołującego
do modlitwy z wieży minaretu muezina – rozkłada w cieniu autokaru swój kolorowy
dywanik – chwali swojego Pana – pochylając czoło do ziemi.
Turystyczno–poznawcze jest popołudnie dzisiejszego dnia. Wędrujemy przez
skalistą Pustynię Judzką do obozu wędrownych pasterzy-beduinów. Wypas bydła,
kóz i owiec – to główne zajęcie pasterzy. Chociaż trudno mi dociec, na czym
polega wypasanie – bo nawet mając okulary nie dostrzegam źdźbła trawy na tym
pustynnym obszarze.
Sprzedaż egzotycznych
pamiątek, pozowanie do zdjęć, przewożenie turystów na wielbłądach – to jeszcze
jedna możliwość zarobienia pieniędzy. Majka – młoda, urocza blondynka wyzwala u
powożącego wielbłądami takie zainteresowanie i sympatię dla swej karnacji, że
Arab wozi ją na wielbłądzie bez opłaty. Arab zmusza wielbłąda do pokłonu w
pozycji klęcznej. Obóz pasterzy skupia się wokół jednego lub kilku szałasów.
Niezmiennie od tysięcy lat szkielet szałasu stanowią części rosnących w oazach
drzew lub wielbłądzie kości. Kiedyś pokryciem były skóry – teraz często jest to
brezent. W pustynnym krajobrazie pasterze znajdują cień pod brezentem lub skórą
szałasu, a bydło przez dziewięć miesięcy liżąc gołe skały żyje wspomnieniem
krótko kwitnącej pustyni. W scenerii tej egzotycznie wygląda wrak porzuconego
samochodu czy rozbitego czołgu. W głębokim wąwozie wzdłuż płynącego strumienia
ciągnie się oaza. Wokół płowo-rude barwy pustyni. Zieleń wąwozu w tym otoczeniu
wygląda jak wyciśnięta bezpośrednio z tuby szmaragdowa farba. Kilkanaście
metrów nad strumieniem, w pionowej skale, wykuty jest klasztor. W izolacji od
cywilizacji, od świata, żyje kilku zakonników. Ich życie uzależnione jest od
szczodrości ludzi dostarczających żywność. Napełnione wodą i jedzeniem
drewniane pojemniki mnisi wciągają w górę za pomocą konopnych lin.
Po trzech dniach mojego
uczestnictwa w nawiedzaniu miejsc kultu, skorzystałam z programowego pobytu nad
Morzem Martwym i tu zostałam. Izraelczycy cudu dokonali w uczynieniu z pustyni
kwitnącej oazy – tak w tym ciągle niespokojnym pod względem politycznym kraju
stwarza się, w miarę możliwości, jak najlepsze warunki zaplecza socjalnego.
Zostając na plaży w Mesadzie, mam maksymalną wygodę bez specjalnych opłat.
Żegnając się z księdzem Darkiem – dziękuję za przygarnięcie mnie, umożliwienie
zwiedzania w luksusowych warunkach prawie całego Izraela. Serdecznie żegnam się
z uczestnikami wspólnych wzruszeń. Z Majką zdążyłam się zaprzyjaźnić –
wymieniamy adresy. Wszystkim, którzy zorganizowali i umożliwili moje
współuczestnictwo w poznaniu Ziemi Świętej – rewanżuję się kompozycjami. Część
osób zrobiła u mnie zakupy co wzbogaciło moją kasę.
Mój namiocik ustawiam pod
jedną z palm, będzie ona dawała zbawienny cień przez siedem gorejących dni.
Morze Martwe – martwe jest nie tylko dlatego, że nie wytrzymuje tego zasolenia
i zasiarczenia żadna roślina, żadne żywe stworzenie, ale dlatego że gęsta jego
masa jest prawie nieruchoma. Ciecz o konsystencji odbiegającej od wody jest
przejrzysta do wielu metrów w głąb, można zobaczyć głazy i żwirowate dno. W
masie swojej morze przypomina szmaragdowy kamień o wygładzonej powierzchni.
Każdy kto ujrzy to zjawisko przyrody, jest zafascynowany nie tylko jego
urokiem, ale i właściwościami. Kąpieli w tym morzu należy się uczyć. Wszystkie
przewodniki i przekazy ustne mówią, że utopić się tutaj nie można – ale nikt
nie mówi o groźbie uduszenia się przy nieumiejętnym poruszaniu się. Dzieci
niestety nie mają radości ochlapywania się wodą. Najbezpieczniej na wodzie jest
usiąść. Można się położyć, ale bardzo ostrożnie, żeby sobie nie zapryskać oczu.
Jak się już wszystkie umiejętności posiądzie – jakaż to rozkosz, kiedy ciało,
jak korkowy spławik, unosi się na powierzchni. Mam problemy z pękającymi
naczynkami krwionośnymi na twarzy – nauczyłam się korzystać z dobrodziejstw
morza leżąc na brzuchu. Wokoło plaży, w odległości kilkuset metrów, stoją
luksusowe hotele. Bardzo duże pieniądze płacą obywatele bogatego świata, żeby
tu przychodzić, nie tylko dla rozkoszy, ale i w celach leczniczych. A ja mam to
wszystko i o wiele więcej – bez pieniędzy. Dlaczego uważam, że o wiele więcej?
Oni lecąc – mają ubożuchne doznania – ja przemierzając tysiące kilometrów
różnych ziem, oglądam najciekawszy z filmów, którego jestem autorem i jednym z
setek przewijających się w nim aktorów.
Muszę zmienić czas kąpieli z
dziennej na nocną porę. Nie ja jedna tak robię. Przy dziennej temperaturze
przejście po rozpalonym, słonym żwirze parzy stopy nie chronione klapkami. Po
wyjściu z morza należy zmyć sól. Nie zmyta w ciągu minuty, dwóch krystalizuje
się na skórze i ciało wygląda jak przysypane cukrem-pudrem. Nic nie
powiedziałam o temperaturze nasyconego roztworu morskiego – nie mierzyłam
termometrem, bo go nie mam, ale jeśli przyjmę, ż moje rozgrzane ciało ma 37
stopni – to morze mnie grzeje – przypuszczam, że jest to 40 stopni.
O świcie, kiedy słońce za
górami Jordan – nad morzem unoszą się mgły oparów. Ja penetruję teren. Oglądam
zakamarki miasta Mezada. A kiedy mgły opadają odsłaniając tarczę słońca – kładę
się pod moją palmą. Leżę i czuwam. W zależności od przesuwania się słońca –
przesuwa się cień palmy i ja muszę wędrować razem z nim. Kiedy słońce znajdzie
się w zenicie nieba i wisi nade mną rozżarzonym do białości dyskiem – cień
skraca się. Ja tuląc się do pnia palmy kryję głowę i ramiona. Po dwóch
godzinach cień rośnie i tak słońce zmusza mnie w ciągu dnia do zatoczenia ruchu
wskazówek zegara. Przez siedem dni nawet obłoczek nie zmącił błękitu nieba.
Obok mojej palmy jest studzienka. Po uruchomieniu przycisku mam czystą, bardzo
ciepła wodę pitną. Napełniam nią butelki, stawiam obok siebie – razem ze mną
wędrują drogą cienia. Rano i wieczorem ta sama gorąca woda bez gotowania służy
do przygotowania zupy mlecznej. Kiedy leżę w cieniu mojej „mini oazy” – lubię
obserwować wybrzeże, zachowanie przywożonych tu pielgrzymów i wycieczkowiczów.
Przewodnicy mają z każdą przywożoną na czterdzieści minut grupą – dwudziesto
minutowy wykład instruujący jak się zachowywać. Nie wszyscy pilnie ich słuchają
– bo w pierwszej minucie kąpieli – pierwsze ofiary nieostrożności oślepione
solą, biegną błędnym krokiem do natrysków. Wyskakują kaszląc i prychając.
Najbardziej jednak cierpiała pewna Amerykanka – zapomniała, że ma stan zapalny
hemoroidów. Wyskoczyła tak błyskawicznie, jakby usiadła we wrzątek – biegła do
natrysku piszcząc, trzymając rękę na bolesnym miejscu.
Wystarczają mi drzemki
dzienne i dwie, trzy godziny snu, między drugą, a czwartą rano, resztę nocy
spędzam w kąpieli. Przychodzi czas, który w monotonię wprowadza wiele nowego.
Przybywa namiotów. Obok – w cieniu sąsiedniej palmy namiot ustawiają Gienia –
rosyjska Żydówka i jej przyjaciel Henryk Żyd, ale taki co to z niejednego pieca
chleb jadł, w nie jednym kraju żył. To bardzo ciekawe postacie. Ona o potężnej
posturze, gruba i duża, pogodna i bardzo powolna, on drobny, ruchliwy i raczej
ponury. Nie wiem czy zawsze tworzą tak zgodną parę, czy tylko od święta. To oni
zapraszają mnie do pałaszowania smakowitych żydowskich potraw – przygotowanych
i jedzonych z okazji jutrzejszego święta „Simchat Tora” – Radość Tory – 27
września. Jak wszystkie święta Żydzi i Arabowie obchodzą już w wigilię przed.
Jemy kurczaki z zielonym ryżem, sałatki, ryby po żydowsku. My z Gienią popijamy
białym winem – Henryk pije gin. Henryk zachęca nas do zjedzenia wszystkiego
dzisiaj, bo jutro post. Lodówki tutaj nie ma. Jak zwykle jestem wstrzemięźliwa
obawiając się sensacji żołądkowych. Chyba wypada już podziękować za
ugoszczenie. Żegnam towarzystwo. Jest już wieczór. Idę poleżeć na morzu.
Widocznie po ugoszczeniu, jedzeniu i alkoholu stałam się senna. Pomimo, że było
dużo ludzi biesiadujących – to nie słyszałam hałasu, pokrzykiwań, tylko lekki
szmer rozmów. Zasnęłam.
Obudziły mnie śpiewy
identyczne jakich słuchałam w Jaffie. Wyszłam z namiotu. Na plaży w świetle
lamp tańczyli mężczyźni, kobiety, dzieci. Tańczyli, śpiewali, klaskali.
Zbliżyłam się i też klaskałam zgodnie z rytmem. Tancerze wyciągnęli dłonie,
włączyli mnie w taneczny krąg. Taniec nie był trudny – deptałam w rytm.
Bardziej złożonych kroków nie wykonywałam. I znów dużą przyjemnością było
słuchanie tych melodii. W miarę upływu czasu w głębię nocy – ludzie odchodzili
na spoczynek. Tylko młodzież bawiła się wytrwale – przekształcając „deptane”, w
tańce dyskotekowe. Najprawdopodobniej wszyscy tu przybyli nie są Żydami
ortodoksyjnymi. Obserwuję ich ubranie i zachowanie. W Jerozolimie widziałam
tych wiernych Mojżeszowi w długich czarnych chałatach, czarnych kapeluszach., z
pejsami naturalnymi albo przypiętymi do kapelusza w okolicy policzków.
Identycznie ubrani są mali chłopcy. Tu na plaży wszyscy są na luzie.
Ranek powitałam codziennym
postnym jedzeniem – zupą mleczną. Henryk wybrzydzał na konieczność dzisiejszego
poszczenia. Kiedy dowiedział się, że ja w mojej podróży przez 45 dni poszczę –
powiedział: przy takiej pokucie mogę grzeszyć. Kończy się żydowskie święto.
Jeszcze Żydzi nie opuścili plaży, a zaczyna się święto arabskie. Jedna plaża, a
świętują dwa skłócone na co dzień narody. Bawią się w odległych częściach
plaży. Wiele dzieje się obok mojego biwaku. Grupa chłopców skupiła się wokół
czegoś co znam z wyglądu, ale nie wiem, na czym polega działanie. Widząc moje
zainteresowanie zapraszają mnie do siebie – małe przeszkolenie i już wiem na
czym polega palenie fajki wodnej. Wdychanie, odurzanie się wyziewami marihuany
ma wywołać euforię, radość. Ci młodzi ludzie cały czas są radośni i rozbawieni.
Nie widzę działania narkotyku, robią to dla samej celebracji i przekazywania
sobie fajki. Namawiają – pal, będzie ci dobrze – odpowiadam, że jest mi tak
dobrze, że lepiej być nie może.
Myślałam, że tafla Morza
Martwego zawsze jest gładka i nieruchoma – myliłam się. Dzisiaj jest wiatr –
powierzchnia wody jest zmarszczona, wygląda jak na trwale karbowana tkanina.
Błękitno-niebieska. Widzę morze ale i to co dzieje się na jego brzegu, a dzieje
się wiele ciekawego. Do wody zbliża się grupa młodych kobiet, 22-25 letnich.
Dwie z nich trzymają w ramionach dzieci. Wszystkie, a jest ich pięć, są
jednakowo ubrane, w długie czarne sukienki. Czarnymi chustkami szczelnie
spowite głowy. Nie zdejmują odzieży, ale w niej zanurzają się w morzu. Woda
sięga im do ramion. Wraz z grupą ciekawskich przyglądam się niecodziennym
zachowaniom młodych Arabek. Niecodziennym w pojęciu naszym, europejskim. Zajęte
sobą i zabawą z dziećmi – starają się nie widzieć nikogo. Z oddali sielankę
śledzi ich pan-mąż i ojciec dzieci. Rozmawia z mężczyznami, ale ani na chwilę
nie traci z pola widzenia pięknych żon. Mężczyzna podobno jest właścicielem
przedsiębiorstwa budowlanego. Jest Arabem. Musi być bogatym Arabem jeśli stać
go na utrzymanie pięciu żon. Przeciętna zamożność - to jedna, dwie żony. Nie
tylko mnie zaskakuje ten przypadek – ale tubylcy też to traktują jak ewenement.
Arabskie młódki z kąpieli wyszły razem i stojąc pod natryskiem długo spłukiwały
sól z czarnych szat.
Zbliża się czas planowanego
powrotu do Pireusu. Nie znam daty odpłynięcia promu, nie znam dokładnej ceny
biletu. Telefonuję do informacji dworca promowego pod wszystkie numery podane w
polskich informatorach – ani jeden nie jest aktualny. Po siedmiu dniach
prażenia się i sześciu nocach moczenia w słonej wodzie, opuszczam plażę Mezady.
Wczesnym rankiem stoję na
jednej z dróg w pobliżu morza. Stoję z plecakiem – wiadomo, że mam zamiar
gdzieś jechać. Jak w każdej miejscowości wczasowej jeździ wiele taksówek. Nie
wystawiam ręki. W czasie pobytu w Izraelu uświadomiono mi, że ten sposób
podróżowania, jaki ja uprawiam nie nazywa się tutaj autostopem – ale
„trampingiem”. A ja jestem tramp! Podjeżdża „busik” z oznaczeniami przewozu
pasażerów. Oddalam się nieco dając kierowcy – Arabowi – do zrozumienia, że nie
mam zamiaru korzystać z jego usług. Ten z otwartymi drzwiami szoferki cofa się
do miejsca, gdzie stoję – proponując jazdę. Dziękując mówię – jestem tramp – to
nic, mam wsiadać nalega kierowca. Znów oddalam się – samochód odjeżdża, ale za
moment po objechaniu ronda, zjawia się. Historia powtarza się trzy razy.
Nauczona pierwszym przykrym doświadczeniem postanowiłam nie wsiadać do
samochodu z kierowcą Arabem. Zabiera mnie do osobowego samochodu mężczyzna
doskonale znający język niemiecki. Pytam czy jedzie w stronę Hajfy? Jedzie w
tamtym kierunku, ale niewiele kilometrów. Opowiadam historię mojej podróży i
to, co planowałam – zwiedzanie Egiptu. Skarżę się, że ambasada Izraela w
Warszawie wystawiła wizę w paszporcie i to przeszkodziło mi w podróży do
Afryki. Samochód zatrzymuje się. Kierowca spogląda na mapę i pyta, czy chcę na
parę godzin jechać do Egiptu i co tam chcę zobaczyć. Naturalnie – tak, bardzo
chcę! Patrząc na mapę – decyduję się nie na miasta, ale na deltę Nilu. Jestem w
samochodzie niemieckiego Żyda. Samochód zawraca. Kierowca telefonuje do domu i
do pracy – jedno i drugie miejsce powiadamia, gdzie jedzie, dlaczego, z kim.
Największą depresję świata
jest rów tektoniczny, którego brzegi opadają 392 metry poniżej poziomu morza.
Rów dzieli na pewnym odcinku Izrael i Jordanię. I właśnie w tym rowie znalazły
swoje zlewisko wody Morza Martwego. W szmaragdzie lustrzanej wody słonego morza
przeglądają się błękitniejące od oparów góry Jordan. Udało mi się moim nędznym
aparatem zrobić zdjęcia właśnie w takim ujęciu, jak powyższy opis. W depresji
Morza Martwego panują najwyższe temperatury, wyższe niż na płaskowyżach. Izrael
– państwo bardzo małe o powierzchni dwóch naszych województw jest pod wpływem
wielu stref klimatycznych. W czasie, gdy prażyłam się nad Morzem Martwym, na
najwyższym szczycie tego kraju leżał śnieg. Znaczna część ziemi, to pustynia.
Zwycięstwo ludzi polega na tym, że część pustyni przestała nią być, że kwitnie
nie tylko w porze deszczu, ale okrągły rok. Do każdej rośliny, której dano
życie, doprowadza się plastikowym drenikiem wodę, co pozwala rosnąć i trwać. Tylko
dlatego znalazłam cień pod palmą, bo palma była bez przerwy pojona słodką wodą.
W miarę jak samochód wznosi
nas na wzgórze – jest chłodniej, mijamy góry pustyni, jedziemy piaskami
pustyni. Znów obniżenie terenu – ziemia i klimat sprzyjają uprawom. Oglądam
kibuce – kolektywne gospodarstwa – plantacje bananów, daktyli, mandarynek i
całkiem swojskie łany pszenicy i znów egzotyczne pasy białych poletek bawełny.
Granicę przekraczamy w Rafiach. Nikt nie pyta mnie o wizę. I chociaż z Mesady
do granicy przejeżdżamy Izrael w jego najszerszym miejscu, pokonujemy tę
odległość osiemdziesięciu kilometrów w czasie niepełnej godziny. Wita nas
soczysta zieleń oaz – to Nil. Jedziemy między rozlewiskami delty. Właśnie to
chciałam zobaczyć. Jak odwieczne dobrodziejstwo rzeki kształtowało życie,
bogactwo i kulturę bytujących tu narodów. Ta ziemia rodzi zboże trzy razy do
roku. Są drzewa dające dojrzały owoc bez przerwy. Widzę odległe piramidy. Nil
nie jest rzeką jednorodną, są różne odnogi o wodzie mulisto-zółtej. Jest też błękitna
i szarozielony. Raz jest woda leniwie rozlana, raz wartka o brzegach urwistych.
Szczęśliwie dotknęłam stopą ziemi Egiptu. Wracamy do Izraela, a za wspaniały
gest płacę kompozycjami.
W pobliżu Ashgelon – spędzam
noc na plaży nad Morzem Śródziemnym. Chociaż jest ono zaliczane do ciepłych,
gdzież mu do gorącej wody Morza Martwego. Brzegiem jadę do Tel-Aviwu, a
następnie kilkoma etapami do Hajfy. To duża przyjemność podróżować tu
trampingiem – tak jeżdżą wszyscy młodzi ludzie. Na postojach, gdzie „łapie się”
samochody, chętni ustawiają się w kolejkę. Byłam jedną z nielicznych starszych
osób – młodzi przepuszczali mnie przed siebie, chyba że nie był to dla mnie
kierunek. Najczęściej przemieszczający się chłopcy i dziewczyny to wojskowi.
Wojskowe są też samochody, które nas wożą. I ta znana młodzież z plaży i ta w
mundurach jest uprzejma usłużna, zdyscyplinowana.
Do Hajfy docieram na tyle
wcześnie, że mogę jeszcze tego samego dnia kupić bilet na prom. Szczęście
sprzyja – prom odchodzi jutro. No, ale dzisiaj muszę gdzieś spać. Schroniska
młodzieżowe nie wchodzi w rachubę – pieniądze wydałam na bilet. Campingi
odległe są od portowego miasta. Po wielu kilometrach marszu przez Hajfę –
jestem znów na świetnie zagospodarowanej plaży kilkadziesiąt metrów od miejskiej
ulicy. Natryski, toalety, kryte dachem miejsca posiłków – wszystko dostępne i
czynne dzień i noc. Cała infrastruktura zadbana i oświetlona. Czuję się
bezpiecznie. Ustawiłam namiot bardzo blisko morza, tak blisko, że nocą
wychodziłam zobaczyć, czy nie zmyje mnie fala przypływu morskiego. Czas do
odejścia promu przeznaczam na oglądanie Hajfy. Miasto leży na stoku góry
Karmel. Jaskinie, groty – cieszą się zainteresowaniem antropologów – zbyt mało
czasu mam żeby tam dojść. Lubię odwiedzać cmentarze. Tak wiele można się
dowiedzieć o społeczeństwie ludzi żywych. Jednakowe nagrobki, jednakowy wystrój
grobów. Tu nie widać kto bogaty, kto biedny, kto skromny i przeciętny, a kto
zasłużony – równa śmierć, równy pochówek. Na jednym z cmentarzy stoi
symboliczny krzyż. Dlaczego? Pozostałe oznaczone gwiazdą Dawida. Mam nadzieję,
że kiedyś, ktoś mi to wyjaśni.
Zbliżam się do dworca
promowego. Zaczepia mnie przechodzień – po angielsku zagaduje, że mówi o
pieniądzach – mogę się domyślać. Chyba pyta o wymianę szekli. Odpowiadam po
niemiecku, że dwadzieścia metrów dalej jest bank. Teraz po niemiecku mężczyzna
mnie pyta z jakiego jestem kraju i miasta. Odpowiadam: z Polski, z Bolesławca.
Witek jestem – jak radosny wulkan wyrzucił z siebie. Witek z Legnicy.
Dwadzieścia lat jak tu mieszkam. Miło spotkać prawie krajana na odległej ziemi.
Witek pyta co w Legnicy, co w Polsce? W Legnicy byłam wtedy, kiedy on był. W
Polsce niewesoło – odpowiadam zgodnie z prawdą. Nasz rodak zaczepił mnie bo
zajmuje się wymianą walut z pominięciem banku, po naszemu „cinkciarz”.
I już jestem w tłumie
zamierzających opuścić Izrael. Teraz nie mam żadnych obaw. Już nikogo nie
będzie interesowało ile mam dolarów na dzień pobytu. Nic nie mam do oclenia.
Jako turystka – mój plecak nie wzbudza nigdzie zainteresowania celników. Kilku
Arabów stojących przede mną ma jakieś problemy, są zatrzymani, tak zwykle jest
przy konfliktach politycznych. Oba narody są podejrzliwe. Prom też może być
miejscem zamachu bombowego. Podaję paszport. Młoda celniczka kartkuje strony dokumentu
i nagle coś ją zainteresowało. Biegnie z paszportem do starszego celnika. Ten
znów ogląda - zbiera się kilku granicznych celników, strażników i po naradzie
odstawiają mnie do grupy podejrzanych Arabów. Zabierają mi plecak. Mój paszport
wędruje do centrum biura odpraw. Jestem poddana gruntownej rewizji. Pytają mnie
jak przekroczyłam granicę Izraela mając wizę arabską. Teraz już wszystko
rozumiem. Ogarnia mnie śmiech. Jak skompromitują się osoby niekompetentne –
zaraz się okaże. Tłumaczę, że mój problem polegał na nie otrzymaniu wizy
arabskiej. Nigdy bym nie zobaczyła, jak wygląda taki „rentgen” do badania w
kabinie. Specjalnym urządzeniem penetrowana jestem od włosów do butów.
Wszystkiemu przyglądam się bacznie. Z plecaka wszystko wyjęto – plecak i każdy
wyjęty z niego przedmiot badany jest osobno. To wszystko uważam za jeszcze
jedną atrakcję podróży. Tylko na filmach można oglądać podobne akcje, a ja mam
okazję osobiście w to się bawić – jestem przekonana, że zaistniała komiczna
pomyłka. Właśnie celniczka usiłuje ponownie wcisnąć w mój plecak wszystko co
wyjęła. Zjawia się komendant – zwraca paszport i przeprasza mnie za pomyłkę i
przykrości. Przykrości to ja żadnych nie odczuwałam – przeciwnie, miałam
zabawę. We wstępnych planach tej podróży wspominałam o problemach wizowych.
Zdążyłam dokonać tłumaczenia paszportu na język arabski – takie są wymagania
ambasady Libii. W dokumencie wstawiono arabską pieczęć potwierdzającą
tłumaczenie. W ambasadzie Libii stwierdzono posiadanie już wizy Izraela –
odmówiono wizy libijskiej i to jest przyczyną nieporozumienia. Widocznie nie
często zdarzają się takie przypadki i młodzi ludzie pracujący bardzo rzetelnie
uznali rzecz za podejrzaną. Celniczka ciągle męczy się z ułożeniem zawartości
plecaka w jego wnętrzu. Jest to trudne – umiejętność tę zdobyłam przez lata
doświadczeń. Zdesperowana kobieta trzeci raz wszystko wyjęła i zamierzała
widocznie zastosować jeszcze jedną metodę wpychania. Dobrowolnie przejęłam jej
obowiązek. Celniczka była tak zadowolona z obrotu sprawy, że widocznie w drodze
specjalnej dla mnie sympatii, obdarowała mnie dwiema czekoladami. Ucieszyłam
się z daru – moje menu na czas rejsu jest więcej niż skromne. Tragarz odwiózł
mi bagaż. Byłam jedną z ostatnich pasażerek, na którą czekał prom.
Niesie mnie znów stary
znajomy prom „Caspi” – są to najtańsze przewozy. Teraz zapłaciłam 465 szekli,
co jest równe 118 dolarom. Na dworcu promowym poznałam dwie młode Żydówki.
Szczególnie jedną z nich darzę specjalną sympatią. Sara ma uroczy uśmiech –
śmiejąc się obnaża długie i białe zęby. Pytają – jaka była przyczyna
zatrzymania mnie przez strażników. Niestety dziewczyny nie znają niemieckiego.
Już dzisiaj proponuję im wspólny spacer po portowym mieście Cypru. Napisałam
kartę pocztową z pozdrowieniami dla Joannisa i jego rodziny – wyślę jutro z
Linasol.
Jutro jest trzeci
października – Teresy. Dzień moich imienin. Od pewnego czasu w dniu moich świąt
dzieje się coś miłego, ciekawego. Jestem ciekawa co też zgotuje mi jutrzejszy
dzień? Przyznaję – zuchwałością jest oczekiwanie dodatkowych niespodzianek,
jeśli cała moja podróż jest wspaniałą, przekraczającą realne oczekiwania
niespodzianką. Udało się zwiedzić Izrael, spieniężyłam bez problemu tyle
kompozycji, że mogłam wykupić bilety promowe. Poznałam tylu wspaniałych ludzi.
Udziałem moim stały się doznania natury duchowej i estetycznej. Prawie
niemożliwe – spełniło się!
Wewnętrzny spokój, nastrój
radości otaczających mnie ludzi, ciągle zmieniające się widoki morza, wysp i
nieba – wszystko śpiewa Alleluja! Chociaż
Sara i Kora – moje młode towarzyszki podróży o wiele więcej wiedzą – bo
komunikaty i objaśnienia są w zrozumiałym dla nich języku i właściwie są u
siebie – to godzą się na moją propozycję i rolę przewodnika po cypryjskim
lądzie. Mobilizuję dziewczyny do szybkiego opuszczenia promu. Ledwo
przekroczyłyśmy trap i stanęłyśmy na wyspie – podjechała taksówka, a z niej
wyskoczył tak zmęczony i spocony Joannis – jakby te siedemdziesiąt kilometrów
dzielące dom rodzinny od portu przebiegł, a nie przejechał. I chociaż tutaj storczyki
nie są tak atrakcyjnym kwiatem jak w Europie, to może dlatego, że zostałam nimi
obdarowana pierwszy raz i to w takiej ilości – sprawiły mi dużą radość. Trudno
opisać zdziwienie obserwujących całe zajście towarzyszek planowanej wycieczki.
Może brak okazji, może brak możliwości porozumienia się, może historia mojego
poprzedniego pobytu na wyspie – chwilowo oddaliła się w niepamięć – bo ciągle
dzieje się coś nowego – tak czy inaczej nic nie wiedziały. Powiedziałam – to
jest Joannis. Wszyscy mówicie po angielsku – wyjaśnijcie sobie co nie jest
jasne – i tu skończyła się moja rola przewodnika. Tak dużą wątpliwość posiałam
w umyśle mojego przyjaciela w sprawie – wpuszczą, czy nie wpuszczą mnie do
Izraela, że w ciągu jedenastu dni przyjeżdżał do każdego przybijającego do
wyspy promu – sprawdzał, czy powiodła się moja przeprawa.
Dzisiaj krótki jest postój
na Cyprze. Uroczy, gościnny ląd. Oglądając zabytkową architekturę – jak z kart
historii czytamy o klęskach i świetności wyspy. Nie ma historycznych podstaw do
takiego rozwiązania, natomiast tutejsze bogactwa naturalne zawsze były łakomym
kąskiem dla okupantów. Im bardziej i dłużej oglądamy cypryjską ziemię, tym
bardziej zauważamy jej urodę. Przekroczyliśmy bulwary. Stoimy na skałach – to
też rodzaj plaży. Słuchamy pluskania i chlupotu, perlenia się wody w skalnych
załomach. Przypływające i odbijające się od kamieni fale grają harmonijnym
rytmem. To oczywiste – jeśli bogowie wybrali tę wyspę na miejsce zrodzenia się
Afrodyty, to aktowi temu towarzyszyła taka właśnie muzyka. Dziękuję Ci
Joannisie! Żegnamy się tuż przed trapem promu. Jeszcze robi nam – moim
towarzyszkom i mnie zdjęcie.
Ryk syren odprowadza nas
daleko za redę. Dziewczyny kupiły zeszyty – dużo papiery zużywamy, żeby się
dogadać. Wszystkie moje mapy popstrzone są znakami – ostatnio pisałyśmy na
dłoniach. Bawią się wszyscy naszym sposobem porozumiewania się. Gromkie wybuchy
śmiechu ściągają obserwatorów. Kwiaty na promie, już teraz nieświeże,
uświadomiły współpasażerom, że dzisiaj moje święto. Pokładowa ława spełnia rolę
stołu – siedzimy na podłodze pokładu. Raczymy się wszystkim co jak z rogu
obfitości posypało się z plecaków. Dzisiaj piję prawdziwą, lądową wodę – nie z
promowej umywalni.
Po obu stronach naszej trasy
– wyspy. Zainteresowanie budzą te, na których wśród skalistych wzgórz
przycupnęło kilka domków. Jak mieszkańcy kontaktują się ze światem, czy jest
tam prąd? A może z drugiej strony wyspy jest cywilizacja. Oswoiłam się już z
kołysaniem promu. Nocne bełtanie, od brzucha do czaszki nie jest sensacją, a
nawet miałam jakiś sympatyczny, kolorowy sen. Blask wiecznie świecących w oczy
jarzeniówek, zmącił senne widzenie. Płynący z nami Czesi telefonowali do domu i
pełni troski przekazali niepomyślne wiadomości. Czechy, Austria, Polska –
pokryte śniegiem. Spadła temperatura. Przy moim tempie podróży do Polski dobrnę
około 14-15 października. Przy narastającym chłodzie będzie już zima. Wszyscy
chcą mi pomóc, poradzić. Pochyleni nad mapami znaleźli wyjście. Z małego,
greckiego portu Kerkira jest trasa promowa do Dubrownika. Autostopowa podróż
skróciłaby się o długość Grecji, Macedonię i Jugosławię. Dodatkowy plus takiego
rozwiązania – przy ominięciu Jugosławi to oszczędność czterdziestu dolarów,
które byłabym zmuszona wydać na zakup wizy powrotnej. Czesi dają swój adres –
mam nie szukać hotelu. Oni wracają autokarem do Czech. Sarę dopadła na promie
angina – oddałam jej moje leki na przeziębienie – ja muszę do końca być zdrowa.
W poprzednim rejsie
oglądałam wyspę Rodos z pewnej odległości. Dzisiaj dobijamy do jej brzegów.
Ciągle nie mam nazbieranych muszelek. Jedyne pamiątki jakie wiozę dla rodziny z
podróży, to to co nazbieram, co znajdę. Dziewczyny nalegają – teraz one
przejmują rolę przewodnika. Zgodziłam się. Mam świadomość, że znów czeka mnie
wydatek – opłata promu z Grecji do Dubrownika. Zabieram na wyspę „moje
dziełka”, może uda się sprzedać. Niewielka odległość dzieli stare miasto od
portu. Przekraczamy jedną z bram w starożytnym murze otaczającym zgrupowaną na
niewielkiej przestrzeni dużą ilość antycznych budowli – meczetów, zamków,
klasztorów. Nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego zobaczyć w ciągu paru
godzin. Wąskie kolorowe uliczki, pełne tajemniczych zakamarków, podcieni. Raj
dla malarzy – jednym słowem światło, kolor, kształt. Spacerując po oddzielonej
murem od współczesności starówce – mamy wrażenie, że ciągle trwa tu cywilizacja
starożytności. W kolorowych sklepikach ochrowo-błękitnych, gdzie ciągle
budulcem jest lawa – tłumy turystów kupują rękodzieła od wieków wytwarzane
przez tubylczą ludność.
Każda z oglądanych wysp ma
inną atmosferę. Pachnąca egzotycznymi przyprawami Rodos, jest największa w
archipelagu wysp na Morzu Egejskim. Przewodniki mówią o wyspie – wyspa miłości.
Wypijam herbatkę z imbirowo-miodową przyprawą. Sara i Kora piją kawę. Sprzedaję
pięć kompozycji i już pędzimy na prom. Niestety mój pobyt na wyspie kończy się
ledwo muśnięciem oka uroczego zakątka świata. Przychylność losu znów roztoczyła
nade mną opiekuńcze skrzydła. Opuszczając prom nie przypuszczałam, że na
wizytowanie tak dużej wyspy jest tak mało czasu. Ja zamierzałam wrócić po kilku
godzinach z nadmorskiego spaceru. Łatwo sobie wyobrazić, w jakie popadłabym
kłopoty. O 7.30 wyszłyśmy na ląd, a o 9.30 zaplanowano powrót. Grono znajomych
na promie powiększa się. Dzielę siebie między igraszki z moimi młodymi
towarzyszkami i stateczne dyskusje z czeskim małżeństwem. Kora i Sara uczą się
mówić po niemiecku i po polsku – ja po żydowsku. Żeby coś nazwać w trzech
językach – należy to coś narysować, ująć w symbol graficzny. Łatwo przekazać
słowo „dom”, trudniej graficznie przedstawić „szczęście”. Dajemy sobie radę, a
ile przy tym zabawy. Z Czechami rozmawiamy o zmianach politycznych w Europie, o
cenach „u nas i u was”, o kryzysie, bezrobociu. Itka – Czeszka jest trochę ode
mnie młodsza – trzyma się kurczowo pracy. Z emerytury już nie wystarczy jej na
zwiedzanie świata, nawet w cenie trzeciej kategorii turystycznej. Itka po
czesku, ja po polsku mówię – rozumiemy się doskonale. Itka i jej mąż mają
doświadczenie w podróżach promowych. Zabrali dodatkowe wyposażenie pozwalające
im na blasze pokładu, ale oni nie na plecach dźwigają swój sprzęt. Na promie
jest czterysta osób. Skazani jesteśmy na ciągłe bycie ze sobą. Spotykamy się na
pokładach, w toaletach, w przejściach w salonie i jeszcze w wielu innych
miejscach. Wypada pozdrowić się, odpowiedzieć na pytanie, nieraz w czymś pomóc.
Jestem już spragniona – być sama. Nie zawsze i nie wszyscy potrafią zrozumieć
taką potrzebę. Jeśli na chwilę zniknę z pola widzenia ludzi zaprzyjaźnionych –
to odszukają mnie. Pytają czy mam problem? Czy może się źle czuję? Dziękuję za
troskę i dobroć i już staram się być z nimi – wbrew wewnętrznej potrzebie.
Chios – to ostatnia wyspa,
przy której zatrzyma się prom. Przed zejściem na ląd proszę służbę promową o napisanie
dokładnej godziny powrotu i odpłynięcia. Teraz też biorę moje prace – może coś
sprzedam. Zbliżamy się do ziemi tak skalistej, że już od progu przystani
wyrasta pionowa ściana, zasłaniająca wszystko za nią. Portowe biura, punkty
informacji, sklepy – wszystko wbudowane, wciśnięte w skałę. Rezygnuję z
oglądania tego co za skałą – z oglądania miasta. Wybieram drogę z prawej strony
wybrzeża. Idę na plażę. Mam nadzieję, że będę sama. Wzięłam ze sobą strój
kąpielowy, wreszcie popływam. Na naszych promach nie ma basenów, są one zbyt
małe i zbyt tanie. Ciągły widok morza i niekończący się upał rozbudza
pragnienie bezpośredniego kontaktu z wodą. Mijam byle jakie tawerny, kafejki,
sklepiki przy nadbrzeżnej drodze. Są dwa obok siebie sklepy z ikonami. Wchodzę.
Właściciel, starszy pan woła żonę z sąsiedniego sklepu i razem robią u mnie
zakupy. Nie mam ochoty dalej szukać chętnych do kupna moich prac, ale mam
ochotę wreszcie wejść do wody. Kończą się budynki. Droga też się kończy
schodząc w plażę. Jeszcze sto metrów, zatoczka i za nią moim zdaniem
odpowiednie kąpielisko! Plaża tu żwirowata, pełna kamieni – trudno dojrzeć
muszelki. Przebieram się. Patrzę na spokojne morze. Z rozkoszą zanurzam się i
bez badania podłoża płynę. Po kilkunastu metrach czuję, że podwodne skały
rysują mi brzuch i uda. Chcę się cofnąć – ta sama sytuacja, w bok – wszędzie
skały tuż pod wodą. Skalne łomy są tak blisko powierzchni wody, że widzę
mnóstwo krabów pełzających po krawędziach skał. W lukach między łomami – falują
ramionami ośmiornice. Jak wydostać się z tej matni? Wiadomo, że na oślizgłych
zrębach ostrych skał stanąć nie sposób. Chwila zastanowienia – wynurzam ciało
nad wodę i rękami jak mackami chwytam najwyższe zręby i pełznę w stronę brzegu.
Udało mi się wypatrzyć i oderwać od kamieni kilka ciekawych małży, ale jak je
donieść do brzegu? Obie ręce zajęte. Wsunęłam wyłowioną zdobycz pod elastyk
kostiumu. Odarta z brzucha i nóg skóra piecze w słonej wodzie. Bardzo wolno
zmierzam do brzegu. Miejscami są zbyt małe odległości żeby płynąć, a zbyt duże
żeby sięgnąć długością ręki. Pod drgającą, szmaragdową wodą moje dłonie z
rozwartymi palcami przypominają „stworki” krabopodobne. Nade mną słońce. Pode
mną przejrzysta woda i jasne skały. Moje ciało rzuca dziwaczny, zniekształcony
nierównościami podłoża cień – cień skradającego się potwora. Nic dziwnego, że
wszystko co żyje umyka w szczeliny. Gdybym teraz straciła sprawność – złamała
rękę, nogę, rozdarła ciało na grocie skały – pomoc mogłaby nadejść jedynie z
góry, ze śmigłowca. Najpierw jednak musiałby mnie ktoś zobaczyć i usłyszeć.
Bardzo wolno, ale chyba brzeg jest bliżej. Całe szczęście, że istnieje prawo
Archimedesa. Gdybym mogła przemieszczać się w lini prostej, byłoby już po
problemie. Teraz rozumiem dlaczego jestem tu sama. Kończą się skały, wychodzę
na brzeg. Rozglądam się, gdzie moje ubranie, zegarek, aparat fotograficzny?
Widzę je w odległości 100-150 metrów. Suszę na brzegu obolałe ciało. Cieszę się
z dotransportowania trzech małży. Ubieram się. Otarcia bolą i szczypią. Na
promie mam talk. Po obmyciu słodką wodą i przysypaniu pudrem, nie będą
dokuczliwe.
Powróciłam trzydzieści minut
przed czasem. Zrobiłam opatrunki i na sztywnych nogach, żeby nie ocierać o
spodnie ran, wyszłam na pokład z nożem i małżami. Należało otworzyć powłoki
muszli, oczyścić z żyjącego mięczaka, umyć i wysuszyć. Pozostawione do
wyschnięcia w całości – fetorem rozkładu zasmrodziłyby cały prom. Wzięłam w
dłonie największą muszlę z perłowo-różowym połyskiem i srebrzystymi wyrostkami.
W trakcie oglądania wyczułam bardzo subtelne pulsowanie, a ze szpary spojenia
wypływały banieczki cieczy. Żyje. Nie, nie będę was okaleczała, nie będę was
wydobywać z ochronnego płaszcza. Wracajcie, gdzie wasze miejsce!
Dzisiaj na promie bardzo
wcześnie zaczęła się gorączkowa krzątanina. Pasażerowie pakują się. Ci z kabin
– upychają zakupione pamiątki. Młodzi wymieniają adresy – podarunki. Kończą
zapasy jedzenia. Obcokrajowcy wymieniają walutę. Służba promowa uwija się ze
sprzątaniem, z opróżnianiem błyskawicznie zapełniających się pojemników na
odpadki. Dobrze, że będziemy w Pireusie przed południem. Zdążę jeszcze dzisiaj
zdobyć informacje o kursie promu do Dubrownika. Sara i Kora jadą do Aten. Czesi
przesiadają się do podstawionego autobusu. Pożegnania, pożegnania, pożegnania!
Pireus. W informacji na
dworcu promowym, nie wiedzą o rejsach promów kurujących z innych portów. We
wszystkich agencjach obsługujących linie promowe nie mają pewności – inny port,
inne miasto. Żeby mieć całkowitą pewność, uniknąć możliwych niejasności
wynikających z nieznajomości języka – idę do konsulatu polskiego w Pireusie.
Jestem tu serdecznie przyjęta. Moją sprawą zajęła się młoda Greczynka pracująca
w naszym konsulacie. Zdobywanie potrzebnych mi informacji trwa ponad godzinę. W
międzyczasie jestem poczęstowana kawą i słodkimi bułeczkami. Niestety upada
plan płynięcia promem. Owszem były takie rejsy z Patry do Dubrownika, ale ze
względu na toczącą się teraz wojnę w Albanii zostały odwołane. Port Patra leży
w pobliżu granicy albańskiej. Wiadomości pogodowe na środkową i północną Europę
– złe! Pracownicy konsulatu proponują jedyne rozsądne wyjście – wracać do
Polski autokarem jakiegoś biura podróży. Dostaję adresy biur, ceny biletów i
daty kursów. Najbliższa data odjazdu to czwartek. Dobrze! Zdążę sprzedać resztę
kompozycji. Cena autokaru jest wyższa od ceny biletu na planowany prom, ale ten
kurs kończy się w Polsce, we Wrocławiu. Do domu będzie już bardzo blisko. Od
dzisiaj do czwartku są cztery dni. Nie mogę mieszkać w hotelu, bo mam mało
pieniędzy. Nie wyjadę z Aten, bo muszę być tutaj, żeby sprzedać do środy, co
mam do sprzedania. Opuszczam centrum Aten i udaję się na jedno ze wzgórz –
Likawitos. Na szczycie jest teatr – serpentyną drogi można dojść na szczyt, ale
można też dojechać kolejką. Ja planuję w ogrodach tego pięknego miejsca
urządzić nieoficjalny biwak. Spacerując po wzgórzu, przyłączyłam się do
niemieckiej wycieczki z przewodnikiem. Co nieco rozumiejąc wzbogacam swoją
wiedzę o Atenach. Schodzę do podnóża góry. Woda cieknąca z dekoracyjnego kranu,
ławeczki przypominają, że jestem głodna i zmęczona. Stawiam zapaloną kuchenkę
na kamieniu. Gotuję wodę. Myję ręce i twarz. Zjadam spokojnie posiłek, to już
drugi dzisiaj – kolacja. Jest późne popołudnie, spokój i cisza – tu planuję
pozostać. Poniżej miejsca obranego na nocny spoczynek jest skarpa. Za skarpą
pusta ulica. Po przeciwnej stronie stoją niewielkie wille w małych ogrodach.
Czyściłam naczynia po skończonym jedzeniu, kiedy z otwartego okna jednego z
willowych domków – słyszę głos kobiety: „zdążysz dzisiaj przyjść do nas, bo ja
już kończę pracę?”. Ten dźwięczny głos na pewno należał do młodej kobiety i na
pewno była ona Polką! Spakowałam w pośpiechu mój ekwipunek, przeszłam przez
pustą ulicę i zapukałam do drzwi domu, z którego dobiegała mnie polska mowa. Drzwi
otworzyła młoda kobieta o ujmującej, typowo polskiej urodzie. Jasne włosy
związane w węzeł na karku, pełne wyrazu niebieskie oczy. W całej postaci i
sposobie bycia jest dystynkcja i wytworność. Przedstawiam się i pytam, czy to
miejsce po przeciwnej stronie parkowo-leśne jest na tyle bezpieczne, żebym
mogła spędzić noc pod namiotem. Wyłuszczam dlaczego jestem zmuszona tak
postąpić. Ewa – takie jest imię dziewczyny – wspaniałomyślnie zaprasza mnie do
siebie. Pijemy kawę, a Ewa opowiada o sobie. Pracuje w pięciu punktach,
wykonując prace domowe. Ona i jej mąż pracują tutaj od pięciu lat. W Polsce za zarobione pieniądze budują dom.
Ewa skończyła pracę. Jeszcze jeden rzut okiem – wszystko zostaje w porządku i
już ubrana do wyjścia zamyka drzwi. Ubrana jest w długą, czarną sukienkę
odsłaniającą ramiona. Szykiem zwraca uwagę przechodniów. O głowę przewyższa
przeciętne kobiety. Autobusem jedziemy kilka przystanków. Wysiadamy. Tu mieszka
młode małżeństwo. Wynajmują małe mieszkanko – pokoik i miniaturową kuchenkę. Jest
także łazienka. Z pracy wraca mąż Ewy. Widząc gościa-intruza, wyczuwam, że nie
jest zachwycony. Ewa chyba zbyt pochopnie mnie zaprosiła i chociaż gospodarze
są sympatyczni, szczególnie Ewa – to nic dzisiaj nie mówiąc postanawiam jutro
uwolnić ich od siebie. Wszyscy wychodzimy rano. Zostawiam plecak, biorę
kompozycje, umawiamy się, że po trzeciej wrócę. Zwiedzam miasto i usiłuję
sprzedać swoje prace. Pierwszy punkt realizuję dokładnie, drugi – ciągle mam
mało pieniędzy. Wracam razem z domownikami. Teraz zdradzam Ewie, że zaraz
podziękuję im za gościnę. Ewa zatrzymuje mnie na dwa następne dni – jestem jej
wdzięczna.
Ewa zaprowadziła mnie do
polskich sklepów obok polskiego kościoła. Sprzedaję w jednym i drugim wszystko
co mam do sprzedania. Prowadzące sklepy Polki wzięłyby więcej w komis – ale ja już nie mam. Do ceny biletu
brakuje mi sześć tysięcy drahm. Pójdę jutro do polskiej ambasady pożyczyć
brakujące pieniądze. Ewa, przy okazji pobytu w sklepie, dostaje propozycję
zagrania w filmie jako statystka, właśnie poszukują blondynek. Obie cieszymy
się bardzo, bo za godzinę można tyle zarobić, ile Polki zarabiają za dziesięć
dni pracy w innym charakterze. Po powrocie do domu nie czekałam aż Ewa powie
mężowi o propozycji statystowania – sama z radością oznajmiłam mu. Nic z tego –
mąż zazdrosny – Ewa nie zagra.
Mam czas do dwunastej – do
otwarcia ambasady. Wczoraj, przy okazji transakcji w sklepach polskich,
widziałam polski kościółek. Są tu odprawiane nabożeństwa dla polskiej
emigracji. Idę tam. Tuż obok sklepów i kościoła jest tablica z ogłoszeniami.
Ogłoszenia po polsku dla Polaków. Zainteresowałam się z czym też ogłaszają się
tu rodacy. Poszukują mieszkań i pracy. Proponują pracę lub mieszkania. Szukają
chętnych do zastąpienia ich na czas urlopu. Jeszcze kilka lat temu wstecz – w
Grecji można było zarobić, teraz jest trudniej. Duży napływ obcokrajowców z
wstrząsanych wojnami krajów – Albańczyków, Kurdów, Jugosłowian, ludzi ze
wschodu bliższego i dalszego – spowodował konkurencję na rynku pracy. Grecję
jak całą Europę dotknęło bezrobocie. W trakcie lektury ogłoszeń podchodzi do
mnie kobieta w moim wieku i pyta, czy wiem, gdzie jest polski sklep z wyrobami
wędliniarskimi. Jest tutaj trzy lata. Ma ogromną ochotę na polską kiełbasę.
Mówię, że przechodziłam wczoraj obok tego sklepu, ale dzisiaj nie umiem
wskazać, gdzie on jest. Jak zaczęłyśmy rozmawiać, to ta pani zrezygnowała z
kupna kiełbasy. Usiadłyśmy na białym marmurze kościelnych schodów i
rozmawiałyśmy – od spraw banalnych do bardzo osobistych. Czas tak szybko ucieka
– już jedenasta. Zamierzam żegnać panią Janinę – ona zainteresowała się, gdzie
mi tak spieszno. Wyjaśniłam jaki powód mam w odwiedzeniu naszej ambasady –
brakuje mi sześć tysięcy drahm do biletu na autokar do Polski. Pani Tereso,
niech pani im i sobie głowy nie zawraca – mówi pani Janina – koszty
manipulacyjne są tak duże, że to nie ma sensu. To jest tak niewielka suma, że
ja ją pani dam! Godzę się. Proszę o podanie adresu w Polsce, gdzie będę mogła
odesłać pieniądze. Jest to kwota około czterdziestu złotych. Słyszę –
Mysłakowice koło Jeleniej Góry. Znam doskonale – mieszkałam w pobliżu. Podaję
pani Janinie mój obecny adres i zapraszam na grzyby – mieszkam przecież w
puszczy. Obie jesteśmy zadowolone z takiego obrotu sprawy. Pani Jasia
stwierdziła – oj dawno tak szczerze nie porozmawiałam sobie, jak dzisiaj z
panią! O trzeciej pani Janina musi być w pracy. Ciężko i smutno, ale takie ma
potrzeby w Polsce, że jeszcze trochę musi popracować.
Biegnę do biura podróży.
Kupuję bilet. Jutro do Polski. Ewa i Zbyszek czekali na mój powrót. Ich
pierwsze pytanie – czy byłam w ambasadzie? Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że
nie. Wyobrażam sobie jak ich zaskoczyłam swoją odpowiedzią. Byli przygotowani,
że już jutro będą sami u siebie. Ale bilet mam! Ich zainteresowanie wzrosło.
Opowiedziałam im historię, która miała miejsce przed polskim kościołem. Po
wysłuchaniu przebiegu zdarzenia – Zbyszek, mąż Ewy powiedział: „pani Tereso, ma
pani niezwykłe szczęście do kontaktów z dobrymi ludźmi”.
Wieczór przed moim wyjazdem
jest bardzo miły. Ewa piecze ciasto – przepis popularny wśród Polek w Grecji –
keks z jabłkami i orzechami. Tani, szybki i bardzo smaczny. Jest z nami jeszcze
jedna Ewa zaprzyjaźniona z gospodarzami. Jest w Grecji już dziesięć lat.
Pracuje tu, zna dobrze język grecki. Jeszcze trochę, a upłynie w Grecji połowa
jej życia. Każda wojna, każda zmiana systemy politycznego mnoży obywateli dwu,
a nieraz wielu ojczyzn. Nawet przy niewielkich zarobkach ludziom trudno po tylu
latach rozstać się z Grecją – wszystko tu piękne i gościnne.
Przed odjazdem autokaru Ewa
przynosi torbę łakoci na podróż, jeszcze raz żegnamy się. Pasażerów jest o
połowę mniej niż miejsc w autobusie. Za naszą podróż odpowiedzialny jest polski
pilot i dwaj greccy kierowcy. Autobus średniej jakości – brak toalety. Jest
barek z kawą i herbatą za dodatkową opłatą. Wyjeżdżamy z dużym opóźnieniem –
czekaliśmy na kogoś. Takich miejsc, gdzie czekamy na umówionych, ale
spóźnionych pasażerów jest jeszcze trzy. Pilot chcąc być miłym zgodził się na
dosiadanie w poszczególnych miastach Grecji – Liwadia, Larisa, Saloniki.
Telefony, telefony. Dzwoni pilot, telefonują goniący nas. Narasta
zdenerwowanie. Dochodzi do sprzeczki między kierowcami, a pilotem. Kierowca
wyrzuca teczkę pilota z dokumentacją. Wreszcie ostatni spóźnialscy doganiają
nas taksówką. Przebywający tę trasę wielokrotnie są już obyci ze wszystkim co
się dzieje i będzie dalej działo. Staram się skupić uwagę na tym co widzę za
oknem, a nie słyszeć co dzieje się tu obok mnie. Eksperymentuję – robię zdjęcie
przez szybę autokaru! Urok mijanej ziemi greckiej, jej kolorytu, obrazów godny
jest opisów giętkiego języka poetów – mnie brakuje słów. ta sama planeta, a
miejsca na niej tak różne. Inny klimat, inaczej padające promienia słońca –
wyczarowały to miejsce godne mieszkania bogów!
W chwilach względnego
spokoju w autobusie pilot wprowadza nas w arkana wydarzeń sprzed dwóch tysięcy
lat – ze średniowiecza i czasów nam bliskich. Autentyczna historia tylko wtedy
staje się mięsista i zrozumiała, kiedy przeplata się z mitem, z anegdotą. Setki
antycznych ruin jest źródłem prawdy i bajki. Mijając Saloniki dowiaduję się, że
były prezydent Austrii, Kurt Waldheim, służył właśnie tu w hitlerowskim
wywiadzie.
Skład przewożonych
podróżnych jest bardzo różny. Wracają do Polski ludzie z dorobkiem wielu lat
pracy w Grecji. Wracają rodziny, przyjaciele odwiedzający swoich. Polskę
odwiedzają Grecy – zmuszeni przed laty do emigracji. Często w Polsce mają
pożenione dzieci, teraz jadą zobaczyć swoje wnuki. Jest nas czworo turystów. Jest
też czterech osobników, którzy dali się we znaki wszystkim pasażerom i
obsłudze. Mamy wiele godzin opóźnienia. Nasza podróż trwa non-stop. Planowane
co kilka godzin przystanki na wyjście do toalety. Pijący alkohol w nadmiarze,
potrzebą oddawania moczu – wymuszają postoje o wiele za często. Skrajne warunki
zaostrzają polski dowcip. Opowiadane kawały wywołują salwy śmiechu. Obok toczy
się zażarta dyskusja – czyje osiągnięcia były większe w początkach lotnictwa –
Greków, czy Polaków. Padają nazwiska z jednej i drugiej strony. Prawie pokonany
Polak nie kapituluje. Wiesz – mówi do przeciwnika – słyszałem był u was taki
słynny lotnik... Ikar się nazywał.
Długo stoimy na przejściach
granicznych. Celnicy mijanych granic żądają okupu – pilot zbiera pieniądze,
czekolady, papierosy, tym „mytem” uzyskuje możliwość przekroczenia granic.
Trudno godzić się z tak wzrastającą demoralizacją, w ciągu ostatnich dziesięciu
lat. Urzędnicy celni wyłudzają pod różnymi pretekstami pieniądze od ludzi
mających niemieckie, greckie, czy dwunarodowościowe paszporty. Przy całej
uroczej indywidualnej mojej podróży – końcowy epizod jest smutny. Nie sposób
tego co widzę wykreślić.
Po czterech dobach bez
możliwości snu w poziomie, bez dokładnego mycia, zjedzenia chociaż jednego
gorącego posiłku w ciągu dnia – ujawniają się ludzkie słabości. Moją
„robinsonadę”, mój sposób przemieszczania się często określam zgrzebnym, czy
prymitywnym. Po tym, w czym uczestniczyłam teraz, wycofuję się z tych określeń.
Noszenie własnego domku na grzbiecie umożliwia każdej nocy ułożenie się do snu.
Mogę się umyć, zmienić odzież na nocną. Rano i wieczorem jadam gorące posiłki.
Wiem, czytający uśmiechnie się i powie – zupełnie inny jest charakter mojego
przemieszczania się w czasie i przestrzeni, a inny ludzi pragnących szybko
dotrzeć do celu swoich podróży, ze swoim dorobkiem. Oni już coś posiadający,
ale jeszcze nie bogaci – skazani są na najtańszy z możliwych przewozów. Trochę
dobrej woli ze strony organizatora i przywożonych – a może nie byłoby aż tak
źle!
Żegnamy, pod dworcem we
Wrocławiu, garstkę pozostałych w autokarze pasażerów. Jest świt. Bardzo zimno.
Moją towarzyszka podróży pociągiem jest Joanna, mieszkanka Zgorzelca. Studiuje
w Niemczech. Wraca z turystycznej penetracji greckich wysp. Wyciągam z zakamarków
kieszeni garść bilonu – resztki waluty różnych krajów. Miła pani w kantorze
dworcowym dała mi tyle złotówek, żebym mogła kupić bilet kolejowy do
Bolesławca. Joanna jest bez pieniędzy. Musimy czekać jeszcze godzinę.
Konsekwencje przebytej podróży ponosimy teraz. Jesteśmy bardzo zmęczone. Jest
zimno. Zapalam kuchenkę i w zakamarkach hali dworca, przygotowuję dla nas
gorące mleko. Już prawie kończę gotować drugą porcję, gdy zjawia się policja
dworcowa z dowcipną propozycją – a może by tak ognisko, wszyscy byśmy się
ogrzali. Pojęłam aluzję, przeprosiłam, a jednocześnie poprosiłam o jeszcze
chwilę, aż woda dogotuje się. Wypijamy duże porcje gorącego mleka. Obiad już
prawdopodobnie będzie w domu. Wysiadam w Bolesławcu, Joanna jedzie do
Zgorzelca.
Zamykam oczy – pod powiekami
płynie błękitno-zielono-szmaragdowo-szary krajobraz Skandynawii. Byłam
przekonana, że już tym zachwytom będę wierna, że nie ujrzę nic wspanialszego
nad fiordy Norwegii. Zobaczyłam! I znów przywołuję barwy morza, nieba i ziemi
mijanych krajów Półwyspu Bałkańskiego, płowej Słowenii, miedziano-rudej
Macedonii, oliwkowo-mahoniowej Grecji. Chropowato-orchowa faktura Izraela –
inspiruje mnie do utrwalenia widzianego obrazu w tkaninie. Każda nowa miłość
jest piękniejsza, ale wcale nie spłyca poprzedniego zauroczenia. Topnieje
reszta leżącego na ziemi śniegu – jestem we flanelowej koszuli i swetrze.
Spalona skóra twarzy mówi sama za siebie skąd wracam. Nie czuję już chłodu.
Zgromadziłam zapas słońca i radości na cały rok.
Listopad. Nadrabiam zaległe
prace opóźnione przez jesienne podróże. Właśnie kładę ceramiczną posadzkę w
moim zagrzybionym pokoju. W radiowej prognozie zapowiadają jesienne deszcze i
śnieg. Zapowiadają też deszcz meteorytów. Razem z deszczem spadających w
listopadowy wieczór gwiazd – zjawia się gość z Aten – Joannis. Lato w naszym
obszernym, ale prymitywnym domu daje komfort chłodu. Zima dokucza wilgocią i
przenikliwym zimnem. Ogrzewamy konieczne do życia na co dzień – kuchnię,
łazienkę i pracownie. W czas późnej jesieni, albo wczesnej zimy – wodziliśmy
naszego gościa z gorącego południa po zaśnieżonych borach bolesławieckiej
puszczy. Śnieg, sosnowe lasy. Lasy – jedyna atrakcja na jaką nas stać.
Kwiecień’99 – natowska
agresja na Jugosławię wstrząsa, wzrusza sumienia, burzy spokój ludzi myślących.
Nigdy nie wątpiłam w to, co mówili napotkani ludzie ze wszystkich krain byłej
Jugosławii. W trakcie mojej jesiennej podróży ubiegłego roku wszyscy oni
powtarzali – nie nam była potrzebna ta wojna. Jak wiele znaczyła wypowiedź
celnika na granicy jugosłowiańsko-chorwackiej – w kontekście dzisiejszej wojny
– „Nie dadzą nam spokoju, aż całkiem zniszczą Jugosławię”. Nigdy nie wierzyłam
w sprawiedliwość i dobre intencje Stanów Zjednoczonych i tych wszystkich,
którzy dobrowolnie ulegają ich wpływom.
Może pieniążek wrzucony
jesienią do ateńskiej fontanny, może nie spełnienie obowiązku oglądania
Akropolu – tak, czy inaczej stało się – wiosną przypięłam skrzydła i
wylądowałam w Atenach. Bawiąc tu z rewizytą spełniłam turystyczną powinność.
Dokładnie przyjrzałam się zniszczeniu, jakie dokonuje dwutlenek siarki wżerając
się głębokimi ranami w marmur. Co przetrwało tysiące lat zniszczy cywilizacja
jednego wieku. Cywilizacja sztancowanych w blasze pudełek na kółkach. Kazałam
sobie zrobić zdjęcie na tle kolumn rzeźbionych, pod postaciami kobiet
podtrzymujących na głowach ciężar dachu. Są to Kariatydy. Mijają dziesiątki
wieków – a symbol kobiety dźwigającej odpowiedzialność za trwanie świata –
ciągle aktualny. Najwspanialsza płaskorzeźba „Nike rozwiązująca sandał” znalazła
schronienie pod dachem muzeum, co na jakiś tam czas pozwoli jej uniknąć
ospowatych nadżerek jadu techniki XX-go wieku. Tak niewiele – kilka tysięcy
drahm i widziałam kolebkę cywilizacji Europy, a może świata.
Cieniem, na tak zawsze
radośnie obchodzonych w Grecji świętach Wielkiej Nocy – cieniem smutku okryła
wojna w Jugosławii wspólne święto prawosławia. Protestami przed ambasadami
państw należących do NATO - mieszkańcy Aten okazują swój bunt i niezadowolenie.
Trudno zachować obojętność wobec protestów wołających o sprawiedliwość. Pod
amerykańską ambasadą przyłączyłam się do protestu wielotysięcznego tłumu. W
schronisku młodzieżowym w Atenach, gdzie nocowałam z Australijką i Serbką –
płakałyśmy nad losem dzielącej z nami pokój młodej Serbki. Przed chwilą
odebrała ona telefon – nie ma już jej domu, nie ma rodziny. Zbłąkany, czy
niekoniecznie zbłąkany pocisk agresora, okaleczył życie tej dziewczyny.
W kwietniu woda Morza
Śródziemnego ma temperaturę czerwcowego Bałtyku – ale słońce jest niezawodne!
Pływam i kąpię się ile tylko czas pozwoli. Jeśli nawet wieczory trochę chłodne
– to wspaniale rozgrzewa czerwone wino, zorba i gorąca, grecka gościnność. Mój
powrót do Polski znaczy wojna krzyżującymi się na niebie śladami rakiet i
pocisków artyleryjskich. Jest noc. Od Jugosławii dzieli nas szerokość zalewu
elektrowni zbudowanej wspólnymi siłami socjalistycznych państw Rumunii i
Jugosławii. W pas wody szerokości około dwóch kilometrów – między rumuńską
autostradą, a Serbią – padają pociski niszcząc urządzenia zapory. Rano jesteśmy
poza zasięgiem ognia, ale ciągle w zasięgu odgłosów wojny. W porze śniadania
zgłodniali Rumuni za pięć marek sprzedają rzeźbione w drewnie naczynia.
Wykonanie tego rękodzieła na pewno zajęło wiele godzin pracy. Za bułkę i kawę –
dodają premię w postaci dekoracyjnych, drewnianych talerzyków.
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń